Ech, kiedyś to były czasy, pamiętacie, koledzy? Kto z nas nie słyszał tego smędzenia zgrzybiałych starców wspominających czasy odległej młodości sprzed – powiedzmy – 15 lat? Bo kiedyś, proszę państwa, to było tak, że czekało się z napięciem na każdy kolejny projekt budżetu państwa. Później, kiedy obligatoryjnie był on już wyposażany w tak zwaną trzylatkę, gdzie szkicowany był zarys prognoz w średnim horyzoncie, napięcie jeszcze rosło. Wyobrażacie to sobie? Się czekało. I rosło.
A kiedy już zniewoleni zostaliśmy przez Brukselę i zmuszeni do spowiadania się rokrocznie, co rząd szykuje w polityce gospodarczej na cztery najbliższe lata, czekaliśmy z niekłamanym zainteresowaniem na każdą kolejną odsłonę Aktualizacji Programu Konwergencji. Bo my – tubylcy i żyjący z nas obcy kapitał spekulacyjny, zwany dla niepoznaki inwestorami portfelowymi – też chcieliśmy wiedzieć, jak ma być według rządu. To było ważne. A niepisana umowa była taka, że w zeznaniach przed Brukselą podkolorować coś się owszem zdarza, ale sens i spójność w tym rządowym przekazie muszą być jednak niepodważalne. Niewiarygodne, prawda? Aktualizacja Programu Konwergencji była kiedyś nieocenionym źródłem informacji o zamiarach rządu i finansowym bilansie tychże. Była więc czytana, omawiana, krytykowana, broniona i atakowana. Bez surowych napomnień, że może to wpłynąć na rating Polski.
Dziś nikogo nie trzeba nawet napominać. Wokół APK 2016–2019 w mediach – głucha cisza. Nic, tylko ten trybunał, zagrożenie dla ładu konstytucyjnego, rujnowanie instytucji demokratycznych, co najwyżej ktoś się czasem z rozpędu pochyli na chwilę nad twórczością epistolarną ministra finansów. Ech, co za czasy...
Nawet pies z kulawą nogą (przy całym szacunku dla niszowej twórczości garstki kolegów po fachu) nie zająknie się o tym, jaki obraz polskiej gospodarki maluje rząd na użytek Komisji Europejskiej na kilka lat do przodu. A wielka to i nieodżałowana szkoda. Bo w tym obrazie jest tyle twórczej abstrakcji, że muzeum surrealizmu przy tym wysiada.
Wyobrażacie sobie, państwo, taką sytuację. Oto przychodzi do was dobry sąsiad, którego wspieracie czasem w potrzebie, i przed prośbą o kolejną transzę wsparcia strzela wam taką gadkę: „Mam tu – widzisz – w zeszycie swój plan finansowy i on się, z grubsza mówiąc, domyka. Ale krewni i znajomi też mają swoje potrzeby, obiecałem im – rozumiesz – więc ja je tu też tylko pokazuję. Mówię, ile by kosztowały, i dla świętego spokoju stwierdzam, że prace nad nimi – tymi potrzebami znaczy – trwają. I jak się skończą, to ci powiem, co z tego wynika. Ale na razie dla świętego spokoju klepnij mój plan i nie odmawiaj mi swojej akceptacji i pomocy, bo ja cię kocham, nigdzie się nie wybieram, zawsze już będziemy sąsiadami. Chociaż – dodać muszę – wk... mnie czasem niepomiernie”.
No, to my z uśmiechem i grzecznie bierzemy sobie ten zeszyt sąsiada, rozsiadamy się wygodnie i czytamy. Ze zrozumieniem. A jakże.
Najnowsza rządowa APK, stanowiąca część Wieloletniego Planu Finansowego Państwa, jest skonstruowana w niespotykanie uroczy sposób. Otóż po stronie dochodów ujmuje wpływy z planowanego uszczelnienia systemu podatkowego opiewające do roku 2019 na 21,7–33,4 mld zł. A po stronie wydatków nie ma tam tego, o czym prezes Jarosław Kaczyński mówi, że zostanie wprowadzone od przyszłego roku, choć jeszcze nie wiadomo dokładnie, w jakiej postaci. No – chciałoby się powiedzieć pod adresem autorów APK – jak prezes mówi, to wie, co mówi, prawda? Te nieujęte w Aktualizacji koszty obniżenia wieku emerytalnego, stopniowego (znaczy łagodniejszego niż w ujęciu pana prezydenta) podwyższenia kwoty wolnej od podatku oraz zrealizowania ustawowego zapisu o obniżce od 2017 r. podatku VAT o 1 pkt proc., czyli tego, co w świetle zapowiedzi prezesa nieuchronne, bo przecież obiecane, wynoszą: po stronie wydatków dla roku 2017 12,6 mld zł; po stronie utraconych dochodów dodatkowe 7,2 mld zł, co daje łącznie obciążenia wyniku sektora finansów publicznych kwotą odpowiadającą 1 proc. PKB; dla 2018 r. jest to już 25,8 mld zł, czyli 1,3 proc. PKB; dla roku 2019 32 mld zł, czyli 1,4 proc. prognozowanego na ten okres nominalnego PKB.
Jak już, jako organ oceniający, przeczytaliśmy takie wypracowanie dostarczone nam przez dobrego sąsiada, to co sobie myślimy? Skoro ujął w swoim zestawieniu hipotetyczny wzrost skumulowanych dochodów, których wciąż jeszcze nie posiada, na trzy następujące po obecnym roku lata, opiewający maksymalnie na 33,4 mld zł – to nie byłby przecież człowiekiem poważnym, gdyby równocześnie chciał do tego planu włączyć zachcianki krewnych i znajomych, opiewające na dodatkowe 32 mld zł, bo na to już nawet tych niezabranych podatków nie starczy. Prawda? Gdyby traktował podane przez siebie – bo przecież nawet nieweryfikowane jeszcze przez nas – liczby poważnie i zamierzał jednak tymi kosztami obciążyć swoje finanse, musiałoby to znaczyć, że nas z kolei nie traktuje poważnie. A takie coś przez myśl nam nawet nie przechodzi.
Tak nas gnębi, o co w tym wszystkim chodzi, że już nawet nie chce nam się z sąsiadem gadać o wielu szczegółach jego planu, na co w normalnych okolicznościach musielibyśmy poświęcić godziny. Bo przecież nie umyka naszej uwadze, że sąsiad zmienił sobie zasady limitujące wcześniejszy możliwy maksymalny wzrost wydatków, który okazywano nam jeszcze w zeszłym roku. Ta zmiana pozwoliła dorzucić w tym roku do kwoty wydatków 15,7 mld zł; w 2017 30,3 mld zł; w 2018 35,4 mld zł. I to nawet pomimo lekkiego obniżenia wskaźnika średniorocznej dynamiki PKB dla lat 2017–2018 i większej o 0,5 pkt proc. korekty wynikającej z nierównowagi finansów publicznych w roku 2018.
Nie chce nam się też wykłócać o to, że sąsiad usiłuje nas zrobić w konia, kiedy chce nam wmówić, że benchmark wydatkowy na ten rok, w związku z niskim jego wzrostem w roku 2015, powinien być rozpatrywany w ujęciu dwuletnim. Nie chce nam się, choć przecież doskonale pamiętamy, że taka ewentualność jest zastrzeżona w naszej umowie dla zmiany warunków, powodującej przejście od tzw. dobrych czasów do złych. Jakież to „złe przejście”, skoro w roku 2015 wzrost PKB wyniósł 3,6 proc., a na ten rok rząd prognozuje 3,8 proc.? Widzimy przecież, bośmy nie ślepi, że bez dwuletniego okresu rozliczeniowego benchmark wydatkowy dla roku 2016 zostałby złamany.
A wdawanie się w detale makroekonomicznej analizy o zbawiennym wpływie programu 500+ na podaż pracy przekracza już w ogóle granicę naszej odporności.
Ale machamy na to ręką. Machamy na wszystko. Bo gnębi nas wciąż myśl: czy nasz dobry sąsiad, przedkładając nam do aprobaty swój plan finansowy, ma nas za durniów? A może ma jakiś tajny plan zaspokojenia krewnych i znajomych, którego cząstką jest nieobniżanie na dobry początek podatku VAT, choć nam pokazał, że go obniży? A może – co optymistyczne – chce za naszym pośrednictwem powiedzieć jednak coś swoim niezaspokojonym krewnym i znajomym? Coś w rodzaju: wiecie, rozumiecie... Diabli wiedzą. Tylko po cholerę w takim razie każe nam w ogóle studiować to badziewie? Względy formalne?