Chętnie pomagający bliźniemu, regularnie angażujący się w działalność charytatywną i wolontariat, bezinteresowni. Tak chcieliby się postrzegać Polacy. Statystyki są jednak bezlitosne: wciąż jesteśmy skąpym narodem.
Lubimy łechtać swoje ego, dostrzegając w sobie samarytan. W skali ogólnonarodowej robimy to dwa razy do roku. Najpierw w styczniu wrzucamy datki do puszek Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, potem w kwietniu oddajemy wspaniałomyślnie jeden procent naszego podatku dochodowego wybranej organizacji pożytku publicznego. I co roku jesteśmy w tym hojniejsi: WOŚP i 1 proc. biją kolejne rekordy. Sztab WOŚP uzbierał ostatnio 72 mln zł, a OPP w sumie 557 mln zł. Duża szansa, że w tym roku znów przebijemy tę ostatnią kwotę.
Pewnie połechta nas też, że z sondaży CBOS wynika, że aż 64 proc. z nas przekazywało w 2015 r. pieniądze na akcje dobroczyne i że tzw. ogólny wskaźnik dobroczynności w ciągu ostatnich lat znacznie wzrósł – z 1,29 w 2007 r. do 1,63. Jak podają media, jest to istotny wzrost.
Z dobrych wiadomości to wszystko. Jeśli chcecie mieć o sobie zbyt wysokie mniemanie, powinniście skończyć lekturę artykułu na tym akapicie.
Siadaj, niedostateczny
Od 2010 r. brytyjska Charities Aid Foundation publikuje World Giving Index, czyli Indeks Szczodrości, który ocenia i klasyfikuje 145 państw świata. Jak wypadają Polacy? Jesteśmy przeciętniakami i zajmujemy zaledwie 78. miejsce. Pomiędzy Wietnamem a Urugwajem. Co więcej, nie schodzimy poniżej 65. pozycji w żadnej z podkategorii rankingu. Trochę wstyd.
Jak to możliwe w świetle tych imponujących liczb przytoczonych na początku tekstu? Wyjaśnijmy: nie powiedzieliśmy o nich całej prawdy. Ogólny wskaźnik dobroczynności faktycznie wzrósł do 1,63. Tyle że mówimy o pięciopunktowej skali. 1,63 to zatem nie jest nawet dwa na szynach. Oznacza brak promocji do następnej klasy. Jeśli tempo wzrostu wskaźnika się utrzyma, na dostateczny zasłużymy za... ponad 20 lat, a na pewną piątkę zapracuje dopiero pokolenie dzieci naszych dzieci.
Co zaś do tego, że ponad 60 proc. Polaków pomaga materialnie, należy pamiętać o tym, że chodzi o Polaków deklarujących, że przekazali jakiś datek co najmniej raz. Dla wielu jest to równoznaczne z co najwyżej raz. I tak – jak wyliczyło w 2014 r. Stowarzyszenie Klon/Jawor – gdyby nie liczyć jednorazowych datków na WOŚP, to poziom naszej dobroczynności spadłby do 38 proc. Nasze pomaganie ma zatem charakter akcyjny, jest w naszym życiu epizodem, jednorazowym porywem serca, a nie stałą praktyką. Nawiasem mówiąc, Arystoteles powiedziałby, że w związku z tym naszą dobroczynność trudno nazwać cnotą, gdyż cnota według niego jest rodzajem nawyku – utrwala i rozwija się ją jej regularnym praktykowaniem.
Jeśli przekazywanie pomocy w ramach WOŚP jest epizodyczne, to przynajmniej dobrowolne. Granica dobrowolności rozmazuje się jednak przy okazji przekazywania dla OPP 1 proc. naszego podatku. Gdybyśmy nie wskazali w kwestionariuszu PIT konkretnej organizacji, to pieniądze te pożarłby fiskus. Należy więc zadać pytanie o to, co nas motywuje do przekazania podatku dla OPP: nieufność wobec państwa i niechęć do skarbówki czy realna wola pomocy innym? Pewnie obie te kwestie, ale istotne jest pytanie o proporcje. Jeszcze w 2012 r. aż 58 proc. z nas w ogóle nie obchodziło, komu przekazuje 1 proc. swojego podatku – wybieraliśmy pierwszą lepszą OPP, którą pokazywał nam elektroniczny system. Sami wyciągnijcie wnioski, co to znaczy.
Wróćmy jeszcze do całkowicie dobrowolnych datków. To, jak często je dajemy, to jedno. Druga rzecz – ile dajemy. Jeśli chodzi o OPP, średnia to ponad 45 zł, ale już jeśli chodzi o WOŚP czy inne akcje, dobrych metodologicznie statystyk właściwie nie ma. O tym zaś, jak dużo skłonni jesteśmy przeznaczać na cele dobroczynne, mówią wiele badania TNS OBOP z 2014 r. Gdybyśmy mieli regularnie zaangażować się we wspieranie konkretnej organizacji dobroczynnej, to 17 proc. z nas przeznaczyłoby na to nie więcej niż 5 zł miesięcznie, czyli 60 zł rocznie, zaledwie 8 proc. dałoby więcej, a 62 proc. poskąpiłoby nawet złamanego grosza.
Zostawmy pieniądze. Te i tak wysupłać łatwiej niż czas. W Indeksie Szczodrości wypadamy bowiem najgorzej tam, gdzie zamiast pieniędzy musimy komuś bądź czemuś bezinteresownie poświęcić czas. W wolontariacie. Zajmujemy tu 100. miejsce. Według wspomnianych badań TNS OBOP jedynie 4 proc. Polaków deklaruje, że udziela się w wolontariacie, a kolejne 4 proc. oddaje krew. Bardziej optymistyczne są wyniki Diagnozy Społecznej – badania kondycji polskiego społeczeństwa, które pod wodzą prof. Janusza Czapińskiego z Uniwersytetu Warszawskiego przeprowadza się regularnie co dwa lata. Zgodnie z nim aktywność wolontariacka Polaków oscyluje wokół 26–27 proc., ale aż 20 proc. przyznaje, że w wolontariat angażuje się rzadko.
Tak wygląda realistyczna diagnoza polskiej dobroczynności.
Nie ma, że za biedni!
Do samarytan nam daleko. Jakie są przyczyny polskiego skąpstwa? Nie dajemy, bo nie mamy? Bo mamy i nam szkoda? Bo uważamy, że to bezcelowe? Bo nie wiemy, że można?
Można temat ten oczywiście zekonomizować. Mądry telewizyjny ekspert powiedziałby pewnie: nie pomagamy, bo jesteśmy za biedni, na dorobku, znamy wartość pieniądza, nie przelewa się nam. Stąd nasze pomaganie jest epizodyczne, od okazji do okazji, od akcji do akcji.
Argument „za biedni, żeby pomagać” jest bardzo słaby. Wiecie, jakie państwo zajmuje pierwszą pozycję w Indeksie Szczodrości? Mjanma, czyli... dawna Birma. To dokładnie ten sam kraj, który jeszcze w latach 80. rozdarty był wojną domową. PKB na głowę mieszkańca wynosi tam zaledwie 1740 dol. (dane z 2013 r.). Kolejne miejsca zajmują pod względem dobroczynności co prawda kraje bogate (USA, Kanada, Australia, Wielka Brytania, Holandia), ale już na 8. znajduje się Sri Lanka, a na 11... Kenia, zatem znów kraje, w których się – delikatnie rzecz ujmując – nie przelewa. Jak widać, bogactwo nie jest warunkiem koniecznym dobroczynności. A nawet gdyby było, to czy Polacy są rzeczywiście aż tacy biedni? Według danych zgromadzonych przez OECD w Better Life Index (Indeks Lepszego Życia) nasz średni dochód rozporządzalny (czyli cały nasz dochód osobisty po potrąceniu podatków i innych danin państwowych) jest faktycznie poniżej średniej 36 krajów OECD, która osiąga 26 tys. dol., i wynosi ok. 17,8 tys. dol. Podobnie niższy, i to znacznie, od średniej OECD jest majątek polskich gospodarstw domowych (11 tys. wobec 67 tys. dol.). To jednak oznacza wyłącznie to, że nie jesteśmy bogaci na tle krajów bogatych.
Na tle krajów biednych jesteśmy wręcz obrzydliwie zamożni. Rozporządzalny dochód w Mjanmie wynosi... 401 dol., a koszty życia są tam o ponad 20 proc. wyższe niż u nas (wg Numbeo.com)!
Mimo to Mjanmańczycy są najhojniesi na świecie – wygrywają w rankingach nie tylko jako darczyńcy, lecz także jako wolontariusze. Autorzy Indeksu Szczodrości tłumaczą, że wynika to z Therawady, powszechnej w Mjamnie odmiany buddyzmu, która stawia szczególny nacisk na „Sanghę Dana”, czyli jałmużnę. – Także w innych państwach zauważalny jest wpływ religii na poziom dobroczynności. Populacje muzułmańskie są odpowiedzialne za znaczne awanse w ostatniej edycji naszego rankingu państw takich, jak Kirgistan czy Kazachstan. W tym roku oba państwa były badane bezpośrednio po Ramadanie, święcie, które szczególnie zachęca do jałmużny – czytamy w Indeksie Szczodrości. A więc to religia decyduje o poziomie dobroczynności?
Choć nie jest to czynnik decydujący (vide Holandia, w której od 2014 r. więcej osób deklaruje się jako niewierzące niż wierzące), to wiele przemawia za tym, że ma ona na dobroczynność spory wpływ. Z badań CBOS wynika, że działania dobroczynne podejmuje aż 88 proc. osób praktykujących religijnie kilka razy w tygodniu. W końcu jałmużna wymieniana jest przez Kościół katolicki jako jeden z trzech najważniejszych dobrych uczynków. Biorąc pod uwagę fakt, że większość z nas deklaruje się jako katolicy, można by się spodziewać zatem większego poziomu dobroczynności. Wystarczy jednak rzut oka w statystyki, by przekonać się, że kilka razy w tygodniu w kościele bywa zaledwie 6 proc. katolików.
Prawo przeciw sercu
Istnieje także trzecie wyjaśnienie naszego skąpstwa. Historia.
Jak zauważa Ewa Leś w książce „Zarys historii dobroczynności i filantropii w Polsce”, rozumienie pomagania od czasów średniowiecza bardzo mocno ewoluowało. Wówczas było traktowane jako niepisany kontrakt pomiędzy darującym a obdarowanym: w zamian za pomoc obdarowany odwdzięczał się modlitwą w jego intencji. Wraz z epoką odrodzenia przyszło nowe rozumienie filantropii: pomagać należy tym, którzy na to zasłużyli. Pomaganie „prawdziwym ubogim” promował m.in. ksiądz Piotr Skarga, który założył m.in. Bractwo Miłosierdzia i Bank Pobożny. W czasach oświecenia, a potem w XIX w. motywacje do dobroczynności przestały mieć charakter wyłącznie religijny. W Europie Zachodniej pomaganie zaczęło być postrzegane jako służba ludzkości albo po prostu utylitarystyczny sposób na eliminację społecznego cierpienia. W Polsce czasu zaborów filantropia była „podporządkowana potrzebom narodowym, stanowiąc ważny element etosu patriotycznego... ściśle łączyła się z pojęciem bezinteresowności i była formą oporu społecznego w obronie więzi narodowych”, a obejmowała „wspieranie rozwoju nauki, oświaty, literatury, a w kulturze uprzywilejowanie badań dotyczących historii narodu i ochrony dziedzictwa narodowego” – pisze Ewa Leś. Badaczka zauważa, że odzyskana w końcu niepodległość filantropię w Polsce mocno zdusiła.
Po 1918 r. chciano, by to rząd przejął obowiązki w tej dziedzinie. Stefan Żeromski pisał wówczas, że „wielka ofiarność publiczna na cele społeczne prawie ustała. Wszyscy w tym nowym państwie oglądają się na rząd”. Trochę przesadzał, bo prawdziwe „oglądanie się na rząd” przyszło dopiero po II wojnie światowej, w czasach PRL. Socjalistyczna ideologia wyklucza i z zasady stygmatyzuje działalność charytatywną. Skoro w socjalizmie wszystko, czego potrzeba, jest zapewnione, to po co i na co prywatna pomoc? To na pewno wraży element próbuje wytworzyć przekonanie, że coś z naszym rajem jest nie w porządku. Do 1989 r. właściwie tylko Kościół był przechowalnikiem i motorem tlącej się gdzieś jeszcze społecznej dobroczynności.
W obliczu takiej historii trudno było spodziewać się, że duch filantropii ot tak sam z siebie szybko rozkwitnie po 1989 r. I faktycznie nie rozkwitał. Zajęliśmy się bogaceniem i konsumpcją.
Do tego prawne dziedzictwo XX wieku paraliżowało dobroczynne odruchy Polaków jeszcze przez kolejne 20 lat! – Po 1989 r. funkcjonowało absurdalne ustawodawstwo pochodzące jeszcze z lat 30. XX w. Każdą zbiórkę publiczną trzeba było zgłosić do wojewody albo Ministerstwa Spraw Wewnętrznych pod groźbą konfiskaty zebranych pieniędzy, ogłosić zebraną kwotę w ogólnopolskiej prasie i wydać pieniądze do końca roku kalendarzowego. Przepisy te nijak się miały do rzeczywistości i skutkowały tym, że albo robiłeś zbiórkę nielegalnie, albo wcale. Przepisy urealnił i zliberalizował minister Michał Boni za poprzedniego rządu – zauważa Maciej Gnyszka, który od sześciu lat zajmuje się działalnością fundraiserską dla organizacji dobroczynnych.
Międzynarodowi eksperci uważają, że to właśnie dobrze skonstruowane, stabilne i przyjazne prawo tworzy podstawę do rozwoju dobroczynności. Państwo może jednak robić więcej, niż tylko tworzyć ramy dla przedsiębiorczości. Może do niej aktywnie zachęcać – np. różnego rodzaju ulgami podatkowymi. W raporcie „Rules to Give by”, który bada system prawny pod kątem życzliwości gestom dobroczynnym, Polska otrzymała dość wysoką notę – 9 w 11-stopniowej skali. Docenia się w nim, że organizacje non profit mogą być u nas wyłączone z płacenia podatku dochodowego, usługi związane z nauką, edukacją, kulturą czy sztuką – z płacenia VAT, a darowizny można odpisać od podatku. Jedyną poważną wadą jest to, że nasz system podatkowy nie zachęca do tworzenia instytucji charytatywnych. „Mimo że Polska nakłada podatki na darowizny i spadki, to nie jest jasne, czy podlegają im organizacje dobroczynne” – czytamy w raporcie.
Gnyszka uważa jednak, że podatkowe zachęty są przeceniane. – One są istotne w przypadku dobroczynności korporacyjnej, czyli tam, gdzie traktowana jest jako element optymalizacji podatkowej, a w każdym innym przypadku motywacją, z którą najczęściej się spotykam, jest po prostu chęć zmiany danego skrawka świata na lepsze. Gdyby nie było w Polsce możliwości odpisania darowizn od podatku, kwoty prywatnego wsparcia by nie spadły. Może sześć razy spotkałem się z pytaniem o podatkowe bonusy z pomagania. Na tysiące zapytań – przekonuje. W kwestii polskiej dobroczynności jest też znacznie większym optymistą niż autor niniejszego artykułu. – Wydaje mi się, że powoli zmieniamy się w świadomych darczyńców. Że ewoluujemy od modelu pomagania na odezwę, gdy to konieczne, bo dzieje się coś wyjątkowego, bo wydarzyła się gdzieś tragedia, do modelu anglosaskiego, w którym pomaganie stanowi społeczny zwyczaj. Takie mam doświadczenia z praktyki – uważa Gnyszka.
Po co być dobrym?
Dużą rolę w uruchomieniu w Polakach dobroczynności na zachodnią modłę mogą pełnić same fundacje i stowarzyszenia dobroczynne. Mogą nas tej dobroczynności po prostu uczyć.
– Po pierwsze, muszą nauczyć się docierać do ludzi. Co z tego, że istnieją, skoro przeciętny Kowalski spoza Warszawy nigdy o nich nie słyszał? To dotarcie musi obejmować uświadamianie społeczeństwa, że organizacje dobroczynne także ponoszą koszty, że ludzie, którzy tam pracują, także muszą otrzymywać pensję, bo sprzątaczka pro bono nie odkurzy biura, a dostawca internetu nie odpuści płatności za rachunek – zauważa Gnyszka. Pełna racja. Fundacje dobroczynne, należące do tzw. trzeciego sektora, to przecież normalne instytucje gospodarki, które pośredniczą w naszej dobroczynności, kojarząc nas z osobami, którym należy pomóc, czy ideami bądź projektami wartymi wsparcia. A więc wykonują czasochłonną i kapitałochłonną pracę.
Oczywiście pośredniczenie w przekazywaniu funduszy to sprawa wtórna. Trzeba mieć od kogo te datki pobierać. I znów – chodzi o aktywizację zwykłych Kowalskich, a nie dużych firm. W USA olbrzymi sektor charytatywny funkcjonuje właśnie dzięki zwykłym ludziom, a nie korporacjom. W 2014 r. pomoc charytatywna wyniosła tam w sumie 358 mld dol., z czego 259 mld dol. podarowały osoby indywidualne, a korporacje zaledwie 18 mld dol. Gdyby zliczyć wydatki dobroczynne Polaków, nie uzbierałby się z tego głupi miliard dolarów.
W popularyzacji dobroczynności nie pomoże moralizowanie i nakazywanie. Potrzeba jakościowej zmiany relacji społecznych. Profesor Czapiński w Diagnozie Społecznej zwraca uwagę na niski poziom zaufania społecznego i, ogólnie, wynikający z niego niski poziom obywatelskiego zaangażowania. To może być klucz do rozwiązania naszej zagadki, ale też sugestia, że w istocie niewiele można zrobić poza dbaniem o dobre działanie demokracji i edukację. Takie odpowiedzi to jednak banały, którymi trudno się zadowolić. Frazesy o edukowaniu społeczeństwa powtarza się przy każdej możliwej okazji. A więc co? Trudno to przechodzi przez gardło, ale: nikt nie wie.
Jak na ironię jednak pomaganie będzie musiało nam wejść w krew, czy będziemy tego chcieć, czy nie – z powodów... gospodarczych. Zdaniem wielu ekonomistów kryzys zadłużenia państw, niewydolność systemów socjalnych przyczyni się do odwrotu od idei państwa socjalnego. Część jego aktywności przejmie sektor prywatny, a część – te nieopłacalne – sektor organizacji pozarządowych. Obywatele Wielkiej Brytanii wiedzą, o czym mowa, odkąd premier David Cameron ogłosił w 2010 r. program budowy „wielkiego społeczeństwa”, chcąc zaktywizować społeczne doły do działania dla dobra wspólnego, a przede wszystkim obciąć dotacje budżetowe dla wielu instytucji. Pokłady dobroczynności, jakie chciano w rewolucyjno-nakazowy sposób uruchomić, okazały się nawet na szczodry przecież brytyjski naród zbyt duże. Obecnie „wielkie społeczeństwo” uznaje się za wielki niewypał. Z drugiej strony w USA to właśnie w czasach dużej liberalizacji gospodarki i oszczędności budżetowych doszło do niemal trzykrotnego wzrostu kwot przeznaczanych na cele charytatywne.
Na koniec, gdyby komuś przyszło do głowy organizować kampanie promujące dobroczynność w ramach praktycznej wskazówki – warto przytoczyć badania ekonomistów z Harvard Business School, które pokazują, jak... nie motywować do dawania. W pracy „Feeling Good about Giving” z 2009 r. zauważają oni, że popularna psychologia mówi: pomaganie czyni nas szczęśliwymi, a więc zwiększymy liczbę pomagających, gdy zaczniemy kłaść nacisk na propagowanie działalności społecznej i wzrost osobistego poczucia szczęścia.
Na tezę, że „pomaganie czyni nas szczęśliwymi”, nie ma twardych dowodów. Często jest odwrotnie: to poczucie szczęścia sprawia, że chętniej pomagamy. Dlatego wykorzystanie takiej retoryki do reklamowania działalności dobroczynnej może mieć efekt odwrotny do zamierzonego. Egoistyczna motywacja może wyprzeć altruistyczną. W krótkiej perspektywie wzrośnie poziom pomocy, ale potem rozczarowanie brakiem zamierzonej, egoistycznej korzyści może zniechęcić ludzi do pomagania w długim terminie.
Argument „za biedni, żeby pomagać” jest bardzo słaby. Pierwszą pozycję w Indeksie Szczodrości zajmuje Birma, w której PKB na głowę mieszkańca wynosi 1740 dol. Kolejne są co prawda kraje bogate: USA, Kanada, Australia, Wielka Brytania i Holandia, ale tuż za nimi plasują się Sri Lanka i Kenia