Alex Tabarrok, błyskotliwy ekonomista z Uniwersytetu George’a Masona w Wirginii, zdenerwował się. A nawet wkurzył. Bo nie mógł wyjechać z rodziną na ferie. Kłopot polegał na tym, że czas wolny przewidziany dla pracowników uniwersytetu nie pokrywał się z feriami w szkołach, do których chodzą jego dzieci.
Ten przykry wypadek poprowadził Tabarroka w kierunku rozważań o roli czasowej koordynacji w gospodarce. Jest bowiem oczywiste, że my, istoty ludzkie, lubimy zbijać do kupy naszą ekonomiczną aktywność. Robimy to, gdy chodzi nie tylko o miejsce (stąd fenomen zakładu pracy albo różnego typu biznesowych klastrów), lecz także o czas. W końcu praca od dziewiątej do piątej wciąż jest dominującym sposobem organizacji pracowniczej doby. I nie ma się co tak bardzo przed nią bronić. Ma ona wiele uzasadnień praktycznych. Wyjąwszy bowiem przypadki daleko posuniętej specjalizacji (każdy obrabia tylko swój kawałek ciągu produkcyjnego i nic innego go nie obchodzi), większość z nas jednak całkiem sporo współpracuje. Coś komuś wysyła albo na coś czeka. Raczej nie budzi więc naszej euforii, gdy przyjdzie nam kolaborować z ludźmi, którzy funkcjonują w zupełnie innych ramach czasowych. I na przykład słyszymy od nich, że dostaniemy coś o drugiej w nocy.
Chodzi jednak nie tylko o pracę. Także o to, że godziny aktywności zawodowej determinują nam resztę doby. W tym również czas na odpoczynek, na zabawę lub aktywność społeczną. Nie trzeba nikogo przekonywać, że jak nasz przyjaciel musi nagle pracować w nocy albo w weekendy, to taka przyjaźń wystawiona zostaje na ciężką próbę (bo kiedy niby się widywać?). Mało tego, badania pokazują, że większość z nas zwyczajnie lubi spędzać wolny czas tam, gdzie przebywają inni ludzie. A koncerty czy pokazy kinowe, na których sala jest pełna, uważamy za bardziej udane niż te, gdy świeciła ona pustkami. Choć oczywiście przyczyny tego stanu rzeczy nie muszą mieć nic wspólnego z faktyczną atrakcyjnością tego czasu. Dobrze pokazali to niedawno socjologowie Cristobal Young (Uniwersytet Stanforda) i Chaeyoom Lim (Uniwersytet Wisconsin w Madisonie). Przebadali oni dwie pokaźne próbki osób: jedną byli pracujący, drugą – bezrobotni. Badaczom wyszło, że obie te grupy mają podobne linie obrazujące zadowolenie w poszczególne dni tygodnia. Od czwartku ich samopoczucie zaczyna rosnąć w oczekiwaniu nadchodzącego weekendu. Szczyt przypada w niedzielę, po czym widać „poniedziałkowy dół”. Ciekawe jest to, że na weekend cieszą się i pracujący, i bezrobotni (jedyna różnica polega na tym, że ci bez pracy są w każdym dniu tygodnia mniej szczęśliwi). Oznacza to jednak, że zadowolenie ma związek nie tyle z faktyczną ilością pracy, ile z wizją weekendowego odprężenia. Co z kolei wynika z tego, że w weekend wolne mamy nie tylko my, lecz także większość populacji. To dlatego weekend daje więcej zadowolenia niż odebranie go sobie w inny dzień.
Stąd już tylko krok do konkluzji Alexa Tabarroka, który marzy o rozwiązaniu następującym: czy nie rozsądnie by było przedłużyć weekend do trzech dni? Nawet kosztem ogólnej liczby dni przewidzianych na płatny urlop (choć niekoniecznie). Największy sens miałoby to w miesiącach letnich. Na pewno zmniejszyłoby się wtedy problem koordynacji. A więc sytuacji, gdy firmowe plany urlopowe partnerów, rodzin czy przyjaciół za nic nie chcą się zgrać. Byłby to z punktu widzenia makro prosty sposób na znaczące zwiększenie zadowolenia społecznego. Przy niewielkich kosztach dla gospodarki. Straty związane ze zmniejszoną produkcją spokojnie można osłonić poprawą organizacji. A poza tym – powiedzmy sobie szczerze – i tak większość z nas pracuje zbyt wiele. Choć to już oczywiście temat na inne rozważania.
Na weekend cieszą się i pracujący, i bezrobotni. Oznacza to, że zadowolenie ma związek nie tyle z faktyczną ilością pracy, ile z wizją odprężenia. Co z kolei wynika z tego, że w weekend wolne mamy nie tylko my, lecz także większość populacji.