Jeżeli w dużej codziennej gazecie czytają państwo tekst taki jak ten, tekst o tym, że na rynkach dzieje się źle i dziać się będzie jeszcze gorzej, to znaczy, że kryzys się kończy. I że będzie dobrze.
Tak głosi jedna z giełdowych teorii – że kupować należy wtedy, gdy leje się krew. Czyli kiedy na rynkach króluje kolor czerwony – kolor spadków, kolor wyznaczający coraz niższe ceny akcji. W tych krwawych czasach na łowy wyruszają rekiny giełdy, które kupują przecenione spółki od inwestorów przekonanych, że dla gospodarki nie ma ratunku. Teraz mamy mieć taki moment – gwałtowne spadki z pierwszej polowy lutego mają być dowodem na to, że należy kupować.
Tyle teorii na pocieszenie. Teraz czas na teorię strachu.
Nie należy łapać spadającego noża, czyli nie należy ryzykować zakupów w sytuacji, w której można stracić. Bo zdechły kot zrzucony z odpowiedniej wysokości też się odbije. W tym makabrycznym powiedzonku kryje się prawda, że nawet jeżeli na rynkach nastąpi odbicie i akcje zaczną odzyskiwać wartość, to i tak będzie to jedynie chwilowe odreagowanie, po którym maszyna zagłady ponownie ruszy pełną parą.
Te giełdowe powiedzonka trafiają do nas w sytuacjach kryzysowych, a z taką mamy do czynienia. Trwające od połowy zeszłego roku załamanie na rynkach dalekowschodnich, gwałtowny spadek ceny ropy naftowej i najświeższy kryzys giełdowy – czyli przecena europejskich banków i fala spekulacji dotyczących ich wypłacalności – sprawiły, że tematy rynkowe wróciły na pierwsze strony gazet.
Czy należy się bać?
Zacząłem od pocieszającej teorii, bo poza nadzieją niewiele mamy powodów do tego, by liczyć na poprawę sytuacji.
Zaczęło się od gwałtownej przeceny największego banku Niemiec – Deutsche Banku. Jednak naprawdę nieprzyjemnie zrobiło się w momencie, gdy o tym, że nie będzie miał on kłopotów z wypłacalnością, zapewnili wspólnie niemiecki minister finansów i przedstawiciel władz DB. Jeden z bankowców powiedział mi wówczas, że w tym momencie przypomniały mu się słowa rosyjskiego ministra spraw zagranicznych księcia Gorczakowa, który mawiał, że wierzy tylko w te informacje, które zostaną zdementowane. Zapewnień o tym, że DB nie ma problemów, usłyszeliśmy od tego czasu sporo. Ale jak mówił mi znajomy bankowiec – problem jest, sytuacja przypomina zaś anegdotkę o słoniu, który stoi pośrodku pokoju, jednak wszyscy dookoła udają, że go nie widzą.
Porównanie do słonia jest tym zasadniejsze, że europejski sektor finansowy jest imponujący. Jego kapitał aż trzyipółkrotnie przekracza całe europejskie PKB. Prezes Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego prof. Elżbieta Mączyńska potwierdza opinię wypowiadaną przez finansistów: jest on za duży. Pragnący zachować anonimowość analitycy finansowi potwierdzają – w tym przypadku rozmiar ma znaczenie. Na rynek trafia coraz więcej publikacji wskazujących, że optymalna wielkość sektora finansowego w stosunku do PKB wynosi ok. 1:1. A to oznaczałoby, że w skali Europy należało wielkość tego sektora zmniejszyć trzykrotnie. Tyle tylko, że nikt nie wie, jak to zrobić.
Do momentu, kiedy bankowy słoń zachowywał się spokojnie, można było udawać, że nie mamy problemu. Teraz jednak trudno chować głowę w piasek, a tym, co najbardziej niepokoi ekonomistów, publicystów i polityków jest to, że problemy i straty banków nie mają charakteru jednorazowej błędnej inwestycji, lecz pokazują, że dotychczasowy model bankowości być może się kończy.
Lekarstwo okazało się trucizną
Największym problemem może okazać się to, co miało być dla całej gospodarki ratunkiem – ujemne stopy procentowe.
Wprowadzone w strefie euro oraz przez Szwecję i Szwajcarię są rozwiązaniem, które przez parę lat traktowane było jako fantastyka. Mechanizm zakładał, że banki centralne, biorąc od banków komercyjnych gotówkę, oddawałyby ją pomniejszoną o ujemną stopę procentową. To miało skłonić banki do akcji kredytowej – pożyczania pieniędzy firmom i konsumentom tak tanio i w tak wielkiej ilości, że wszyscy rzuciliby się do zakupów i inwestycji.
Ale nic takiego się nie stało. Przynajmniej na razie. Jak mówił DGP i radiowej Trójce nowy członek Rady Polityki Pieniężnej prof. Jerzy Kropiwnicki – być może jest jeszcze za wcześnie, by móc w pełni ocenić efekty polityki ujemnej stopy procentowej w gospodarce. No cóż, być może musimy poczekać na ewentualne pozytywne rezultaty tego mechanizmu, ale jego negatywne następstwa dla sektora już są odczuwalne.
W związku z niskimi stopami procentowymi banki w coraz mniejszym stopniu są w stanie zarabiać w sposób najbardziej tradycyjny – na pożyczaniu pieniędzy. Bo mechanizm ujemnych stóp procentowych sprawia, że pożyczkodawca traci, a zyskuje pożyczający. Profesor Mączyńska mówi o pułapce płynności, w której działa prosta ekonomiczna zasada: nadmierna podaż – czyli dostarczanie na rynek pieniędzy – zderza się z brakiem popytu, czyli niechęcią konsumentów i firm do pożyczania. W tej sytuacji pieniądze tracą na wartości i topnieją zyski banków. Narasta niebezpieczna dla gospodarki nierównowaga, która może dodatkowo prowadzić banki do poszukiwania zysku w bardziej ryzykownych aktywach – skoro na tych tradycyjnych zarobić nie można.
Jednymi z największych akcjonariuszy w europejskim sektorze bankowym są państwowe fundusze inwestycyjne należące do krajów eksportów ropy naftowej – stąd obawa, że nasze banki zainwestowały w instrumenty pochodne związane z ropą. Jeżeli tak jest, to mogą być to równie toksyczne aktywa, jak kredyty subprime, które powaliły amerykańskie banki.
Taki scenariusz oznacza, że europejscy bankowcy mogli podejmować wielce ryzykowne decyzje. Niestety w tym przypadku wraca problem wielkości. Skoro europejski sektor bankowy jest tak ogromny, to znaczy, że jest w nim zbyt wiele banków zbyt dużych, by upaść. Banków, których kierownictwa są przekonane, że w razie kłopotów dostaną pomoc od państwa. Więc można ryzykować.
Ratunek
Teoretycznie rozwiązaniem tej sytuacji byłoby zmniejszanie europejskiego sektora bankowego i podzielenie największych instytucji. Niestety jest to mało prawdopodobne, bo banki oprócz olbrzymiego potencjału ekonomicznego mają olbrzymią siłę polityczną, zarówno związaną z lobbingiem, jak i z tym, że europejskie społeczeństwa oprócz długów mają sporo oszczędności – przekształcenia w sektorze naraziłyby je na ryzyko.
Teoretycznie możemy doczekać się ożywienia gospodarczego wywołanego ujemnymi stopami procentowymi – wtedy gospodarka zacznie rosnąć i będzie można znowu zarabiać na zwykłym pożyczaniu pieniędzy. Niestety możliwa jest też perspektywa, którą amerykański ekonomista, były sekretarz skarbu i główny ekonomista Banku Światowego Lawrence Summers, określił jako stagnację sekularną. Czyli stagnację, która może trwać w nieskończoność. Wiąże się ona ze starzeniem się społeczeństwa, które coraz mniej chętnie konsumuje oraz inwestuje i którym jednocześnie narastają różnice dochodowe, które sprawiają, że na rynku ubywa konsumentów średnio zamożnych. Jak wskazywał prof. Salvatore Babones w wywiadzie dla DGP z 4 grudnia 2015 r., to właśnie ta grupa konsumentów generuje najwyższy popyt.
Rozwiązaniem problemu stagnacji sekularnej mogą być redystrybucja dochodów, spore inwestycje publiczne generujące przestrzeń do inwestycji prywatnych. W Europie musiałoby to oznaczać duże transfery finansowe z bogatej północy na biedne południe i znaczące powiększenie programu inwestycji zaproponowanego przez byłego szefa Europejskiego Banku Centralnego Jeana-Claude’a Tricheta.
Jednym słowem rozwiązaniem może być zjednoczona, jednolita, spójna polityka gospodarcza Europy – polityka, która nie cofnęłaby się przed interesami banków i poszczególnych krajów członkowskich. Taki scenariusz wydaje się dość fantastyczny – ale cóż, ujemne stopy procentowe 10 lat temu też były czystą fantazją .
Jednymi z największych akcjonariuszy w europejskim sektorze bankowym są państwowe fundusze inwestycyjne należące do krajów eksporterów ropy naftowej – stąd obawa, że nasze banki zainwestowały w instrumenty pochodne związane z ropą. Jeżeli tak jest, mogą być to równie toksyczne aktywa, jak kredyty subprime, które powaliły amerykańskie banki