Historia się powtarza, Ukraińcy w polskiej gospodarce wypełniają tę samą lukę co my 30 lat temu w Niemczech.
Joanna Polanska przez 12 lat sprzątała w niemieckich domach. Wyjechała zaraz po maturze, na fali zastanawiania się, co może robić po szkole. Choć jej nazwisko jest wymyślone („po Polańskim, reżyserze, żeby kojarzyło się z Polską”), a ona sama nigdy nie pokazała twarzy, przez kilka tygodni była jedną z naszych najsłynniejszych rodaczek nad Renem. W książce „Sprzątałam pod niemieckimi łóżkami” opisała to, co spotkało ją, kiedy zatrudniali ją nasi zachodni sąsiedzi. Lista żalów była długa: obrzydliwe rzeczy zostawiane pod łóżkiem, obsesje na punkcie przedmiotów, testowanie uczciwości czy pracodawcy, którzy wymagali od niej usług także erotycznych. A to dopiero początek.
Burza, jaką wywołała książka, sprawiła Polakom wiele satysfakcji – widać ją było w internetowych komentarzach. Radość trwała jednak do czasu, kiedy w dyskusji nie zaczęły się pojawiać zupełnie nieoczekiwane głosy. O tym, co znajdują pod polskimi łóżkami, zaczęły wypowiadać się Ukrainki. Dziś to one przyjeżdżają do nas sprzątać i opiekować się dziećmi. Według oficjalnych szacunków Ukraińców w Polsce jest ok. 700 tys. Nieoficjalnie – nawet ponad milion.
Jak to policzyć
Policzyć Ukraińców w Polsce jest niezwykle trudno. Dowodem są słowa premier Beaty Szydło. W Europarlamencie szefowa Rady Ministrów powiedziała, że nasz kraj przyjął milion uchodźców z Ukrainy. Dziennikarze i watchdogi szybko sprawdzili, że spośród 1,7 tys. obywateli Ukrainy, którzy złożyli w tym roku wnioski o ochronę międzynarodową, tylko dwoje otrzymało status uchodźcy, a ośmioro ochronę uzupełniającą. W ubiegłym roku takiego statusu nie otrzymał nikt z 2 tys. ubiegających się o niego. Słowa pani premier nie były jednak wyssane z palca. Być może nawet miałaby rację, gdyby zamiast „uchodźców” określiła pracujących u nas Ukraińców „imigrantami”.
Najłatwiej liczenie Ukraińców zacząć od tych, którzy pracują w Polsce legalnie. Mają oni dwie drogi: albo otrzymać zezwolenie na pracę wydawane na trzy lata, albo uzyskać oświadczenie pracodawcy o potrzebie zatrudnienia pracownika z zagranicy. Jest ono wydawane dla konkretnej osoby i ważne przez pół roku. Według danych urzędów pracy zapotrzebowanie na pracowników ze Wschodu w ciągu ubiegłego roku wzrosło w Polsce ponad dwukrotnie. Jeszcze w 2014 r. pracodawcy zgłosili do powiatowych urzędów pracy 387 tys. pracowników. W 2015 r. – już 781 tys. Biorąc pod uwagę, że na jedno zezwolenie przypada aż 15 oświadczeń, do tej liczby można doliczyć ok. 50 tys. kolejnych pracowników.
– Dlaczego Ukraińcy do nas przyjeżdżają? Ich sytuacja jest trudniejsza, a społeczeństwo biedniejsze. Są tacy jak my kiedyś – uważa za oczywiste dr Grażyna Spytek-Bandurska z Instytutu Polityki Społecznej Uniwersytetu Warszawskiego. Zrozumieć ten mechanizm nie jest trudno, jeśli spojrzeć na różnice w płacach. Dane Ukraińskiego Urzędu Statystycznego wykazują, że średnia pensja na Ukrainie to ok. 4,5 tys. hrywien. W Polsce jest podobnie – tyle że w złotówkach. A za hrywnę płaci się 15 groszy. Można powiedzieć: „skąd my to znamy”. Choć realna wartość wynagrodzeń w Polsce wzrosła w ciągu ostatniej dekady o ponad jedną trzecią, krajowe płace od tych, które zyskuje się w krajach starej Unii, nadal dzieli przepaść. Brytyjczyk czy Niemiec zarabiają średnio równowartość ok. 14 tys. zł. – Ukraińcy, analogicznie do Polaków, emigrują za pracą i perspektywą życia na wyższym poziomie. Często zdarza się też, że przez Polskę chcą dostać się do jeszcze lepiej rozwiniętych krajów – mówi Spytek-Bandurska.
Jak dodaje dr Piotr Zawadzki z Instytutu Nauk Politycznych UW, dziś do ekonomicznych doszły jeszcze przyczyny polityczne. – Po agresji zielonych ludzików na Ukrainę po prostu szukają schronienia – ocenia. To jedna z przyczyn, dla których migrantów z Ukrainy przybyło. Wielu z nich wcześniej zwracało się raczej w stronę Moskwy. Po aneksji Krymu Rosja stała się mniej popularnym kierunkiem migracji zarobkowych.
To oczywiście nie koniec wyliczeń. W liczbie tej nie jest uwzględniona szara strefa. Jej rozmiar także jest trudny do oszacowania. Także dlatego, że na mocy porozumienia o małym ruchu granicznym Ukrainiec może przebywać w Polsce bez wizy nawet 90 dni. Akurat tyle, by przepracować sezon przy zbiorach. Związek Pracodawców Prywatnych szacuje, że nielegalnych imigrantów z Ukrainy może być nawet 250 tys. Ambasador Ukrainy w Polsce Andrij Deszczycia podał, że w 2015 r. wydano 930 tys. wiz do Polski dla obywateli Ukrainy.
Pracownicy z szarej strefy
Ukraińcy już teraz stanowią ponad połowę studentów z zagranicy w Polsce. To 26 tys. młodych ludzi. Przybywa ich lawinowo – jeszcze w 2005 r. było to zaledwie 1,9 tys. W roku akademickim 2012/2013 – już 9 tys. Rok później – 15 tys. Jak oceniła Bianka Siwińska w analizie dla Fundacji Edukacyjnej Perspektywy, która corocznie publikuje raport o studentach zagranicznych w Polsce: – Skokowy przyrost ich liczby spowodowany jest konsekwentną, dziesięcioletnią strategiczną obecnością marketingową i promocyjną polskich uczelni na tym rynku, jak i obecną, trudną sytuacją polityczną Ukrainy. A, jak przyznają sami studenci, pomaga także łatwość w komunikacji. Zresztą duża część studentów ma Kartę Polaka i polskie korzenie.
Przyjazdy Ukraińców do kraju wspiera Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego. W ubiegłym roku akademickim stworzyło dla nich specjalny program – „Polski Erasmus dla Ukrainy”. W jego ramach Polska funduje 550 pełnych stypendiów (pokrycie kosztów kształcenia i wypłacanie stypendium socjalnego). Oprócz tego MNiSW intensywnie promuje studiowanie w Polsce.
To, że przyjeżdża do nas coraz więcej ukraińskich studentów, zupełnie zmienia akademicki krajobraz. Środowisko uczelniane mówi już wprost o ukrainizacji uczelni. I nie chodzi tu o to, że Ukraińców po prostu przybywa. Problemem jest raczej to, że coraz częściej szkoła wyższa niczego im nie oferuje – choćby kursów języka polskiego. – Większość osób przyjeżdżających do Polski wybiera też kierunki, po których nasz rynek ma problem z wchłanianiem już rodzimych absolwentów – diagnozuje Artur Ragan z agencji Work Express. Najwięcej, bo aż 62 proc. zagranicznych studentów, decyduje się na nauki społeczne, kolejnych 10 proc. – nauki humanistyczne. – Trafiają więc na ścianę. Ich oczekiwania są niedopasowane do rynku. To rodzi frustrację. Część musi jednak pójść do pracy, więc lądują w szarej strefie – sezonowych usługach gastronomicznych czy rolnictwie – podsumowuje. To los, który doskonale znają także polscy emigranci. Szacuje się, że 80 proc. z nich jest zatrudnionych poniżej kwalifikacji.
Według statystyk Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego większość młodych Ukraińców studiuje w polskich szkołach wyższych komercyjnie. To dla uczelni sposób na wypełnienie luki, która powstała, kiedy zabrakło w nich polskich studentów. Niż demograficzny wykańcza je jedną po drugiej – już niebawem liczba maturzystów zrówna się z liczbą miejsc na bezpłatnych studiach. Dla prywatnych szkół stawianie na imigrację to być albo nie być. Do tego dochodzi coraz większa luka po tych, którzy zdecydowali się pojechać uczyć się do innego kraju. Jak podaje OECD, za granicą jest obecnie 48 tys. naszych żaków.
Oficjalna emigracja ukraińska to w większości młodzi ludzie – około 40 proc. to osoby między 26. a 40. rokiem życia. Kolejnych 20 proc. ma nie więcej niż 26 lat. Jak wpływają na nasz rynek pracy? Eksperci są podzieleni.
– Nie jest ich tak dużo, żeby zagrażać polskim pracownikom. Wyjątkiem są lokalne rynki w miejscowościach położonych bliżej wschodniej granicy. Ogólnie jednak ich znaczenie względem polskiej gospodarki nie jest aż tak odczuwalne, jak mogłoby to się wydawać – przekonuje dr Grażyna Spytek-Bandurska. Według oficjalnych statystyk jeden migrant przypada u nas na około 40 pracujących rodaków. W dodatku większość wykonuje taką pracę, której Polacy unikają. U siebie. Bo chętnie wyjeżdżają, by to samo robić za granicą. Ponad połowa ukraińskich pracowników zatrudniona jest w rolnictwie. Co szósty – w budownictwie, co dziesiąty – w przetwórstwie przemysłowym. Kolejne sektory to przemysł, handel i gospodarstwa domowe. Czyli sprzątanie albo opieka nad dziećmi i osobami starszymi. Jak przekonuje dr Piotr Zawadzki, dla tych branż Ukraińcy mają dość duże znaczenie. – Podejmują się pracy za niższą stawkę niż Polacy – zaznacza.
– Można powiedzieć, że historia się powtarza, Ukraińcy w polskiej gospodarce wypełniają tę samą lukę co my 30 lat temu w Niemczech. Migranci podejmują prace sezonowe, to korzystne dla naszych gospodarstw – ocenia prof. Ryszard Cichocki z Instytutu Socjologii UAM. A potwierdzają to statystyki. Najwięcej naszych sąsiadów znad Dniepru przyjeżdża głównie między lutym a majem. Średnio jest ich wówczas prawie dwa razy więcej niż między wrześniem i grudniem. – Są takie segmenty gospodarki, gdzie trudno znaleźć zatrudnienie. Poza tym pojawia się nowe, ciekawe zjawisko – w polskich szpitalach pojawia się wielu ukraińskich lekarzy i pielęgniarek, ale zasilają oni też tzw. szarą strefę medyczną, która jest obsługiwana bez udziału NFZ – wylicza.
Najwięcej imigrantów z Ukrainy pracuje w woj. mazowieckim – połowa spośród wszystkich. Duże skupiska są także w woj. dolnośląskim, lubelskim i wielkopolskim. Najwięcej imigrantów przyjeżdża do nas na krótkie pobyty. To tzw. migracje cyrkulacyjne. Ukraińcy często też pracują na zakładkę. Kiedy wyjeżdża Luda, przysyła siostrę. Raz – żeby i tamta mogła zarobić. Dwa – żeby nie stracić zlecenia. Odzyskać je nie tak łatwo. Ukraińcy szukają pracy głównie przez znajomości – korzystają z polecenia tych, którzy już są na miejscu. W rolnictwie pośrednictwem często zajmują się kierowcy dowożący na miejsce pracy. Działają też agencje pośrednictwa, ale ich stawki są często zbyt wysokie, by przeciętny ukraiński pracownik decydował się z nich skorzystać.
Zdaniem prof. Cichockiego wpływ Ukraińców na bezrobocie można badać tylko lokalnie. – W skali kraju nikomu nie zagrażają. Wręcz przeciwnie. Z biegiem czasu imigranci będą coraz bardziej pożądani i potrzebni – prof. Ryszard Cichocki.
Legalizacja się opłaca
Podobnie uważa Cezary Kaźmierczak ze Związku Pracodawców Prywatnych. ZPP wystąpił niedawno z pomysłem, by jak najszybciej zająć się szarą strefą i zalegalizować pobyt Ukraińców w Polsce. Powód jest czysto ekonomiczny – w ocenie związku już niebawem bezrobocia w kraju nie tylko nie będzie, ale do 2050 r. zabraknie 5 mln par rąk do pracy. To efekt starzenia się społeczeństwa – nie dość, że będzie nas po prostu mniej, to jeszcze 10,5 proc. będą stanowiły osoby po 80. roku życia.
– Wszystko wskazuje na to, że do rozwiązania problemu nie wystarczy już zwiększenie liczby narodzin, możliwe do osiągnięcia za pomocą mądrej polityki rodzinnej. Jest to oczywiście konieczne, ale poczynione już szkody są zbyt wielkie, by można było na tym poprzestać – stwierdził w czasie prezentacji pomysłu Jakub Bińkowski, analityk ZPP. Jak w szczegółach mogłyby wyglądać rozwiązania? Zdaniem związku wystarczyłaby jedna ustawa podobna do tej, którą w 1982 r. podjęły USA. Wówczas zalegalizowano pobyt Polaków przebywających w Stanach. Ukraińcy otrzymaliby automatyczne prawo stałego pobytu. „Pozwoli to na uzupełnienie niedoboru siły roboczej oraz zapewni regularne, kilkumiliardowe w skali roku, wpływy do budżetu państwa” – uważa ZPP. Co więcej, zdaniem związku rozwiązania powinny także objąć Białorusinów i Wietnamczyków.
Głównym argumentem ZPP za realizacją tych postulatów są korzyści finansowe. Legalnie pracujący Ukraińcy zagwarantują dodatkowy zastrzyk gotówki do budżetu i ZUS. Z przeprowadzonych przez związek symulacji wynika, że rocznie tylko z podatku PIT mogłoby to być 1,9 mld zł. Wpływy z VAT mogłyby wynieść 1,6 mld zł, a z tytułu składek ubezpieczeniowych trafiałoby do budżetu kolejnych 5,5 mld. Kosztem mogłyby być zasiłki dla bezrobotnych – to jedyne świadczenie, które przysługuje obywatelom innych krajów w Polsce. Takie świadczenia obciążyłyby budżet kwotą 500 mln zł rocznie, przy założeniu, że jako bezrobotni zarejestrowałoby się 150 tys. Ukraińców.
Dom Badawczy Maison sprawdził też, jak Polacy mogliby zareagować na taką zmianę. W ankiecie przeprowadzonej za pomocą panelu Ariadna wyszło, że do kwestii migrantów podchodzimy z pewną rezerwą – 66 proc. badanych odpowiedziało, że nie uważa, by Polska powinna przyjmować kogokolwiek. Jeśli już mielibyśmy kogoś zaakceptować, to właśnie Ukraińców – sądzi tak co trzeci ankietowany. Dalej w kolejności znaleźli się Czesi i Słowacy, Litwini i Białorusini.
Co ciekawe, wyniki ankiety zmieniają się, kiedy z pytania znika słowo „imigranci”. Kiedy badacze poprosili o ocenę pomysłu z zalegalizowaniem pobytu tych, którzy już tu są i pracują, 52 proc. zgodziło się, że to dobry pomysł. 28 proc. uznało, że to niewłaściwe rozwiązanie, a co piąty pytany nie miał w tej kwestii zdania. Podobnie oceniono także inny pomysł – by wszystkim, którzy już przebywają na terenie Polski, przyznawać prawo stałego pobytu, a po 15 latach także możliwość ubiegania się o obywatelstwo.
O konieczności ściągnięcia do Polski Ukraińców przebąkują nieśmiało także urzędnicy w MEN. Tam już policzono, że w gonitwie po wyższe wykształcenie się zagalopowaliśmy. Rocznie z zasadniczych szkół zawodowych wypuszczamy natomiast ledwie 60 tys. absolwentów przygotowanych do wykonywania prostych, ale niezbędnych prac. Ratunkiem jest z jednej strony popularyzacja szkolnictwa zawodowego, z drugiej – zaproszenie do Polski imigrantów, których życiowe aspiracje pozwalają na zatrudnianie się za obowiązujące w sektorze stawki.
Podczas prezentacji pomysłów ZPP Cezary Kaźmierczak przekonywał, że zaproszenia dla Ukraińców to idealne rozwiązanie. Prezes mówił i o tym, że są pracowici, i o tym, że łatwo się asymilują, i o tym, że nie przyjeżdżają po to, by żyć z zasiłków. Te zalety też jakby skądś już znamy.