Kolejny krok w dobrą stronę, ale nikt nie odrobi za nas pracy domowej – tak jednym zdaniem można podsumować ubiegłotygodniowe spotkanie ministrów obrony Sojuszu Północnoatlantyckiego w Brukseli. Zgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami sekretarza generalnego organizacji Jensa Stoltenberga politycy potwierdzili silniejsze zaangażowanie na Wschodzie.
Z naszego punktu widzenia, członka Sojuszu, który jest położony na jego wschodniej flance, kluczowe jest to, że temat obecności w tym rejonie świata był jednym z głównych na tym spotkaniu (bo już na weekendowej, bardzo prestiżowej konferencji ds. bezpieczeństwa w Monachium zdecydowanie nie). Chcąc nie chcąc, nasi partnerzy przyjęli do pewnego stopnia polski punkt widzenia i przyznali, że sytuacja na Wschodzie w ostatnich latach radykalnie się zmieniła.
Oczywiście naiwnością byłoby sądzić, że to my otworzyliśmy im oczy. To po prostu efekt ruchów Władimira Putina. Ale działania polskich rządów, zarówno poprzedniego ministra obrony Tomasza Siemoniaka, jak i obecnego Antoniego Macierewicza, są w tym obszarze spójne i konsekwentne. Zależy nam na jak największej obecności wojsk sojuszniczych w regionie. I ciągłe tego powtarzanie też na pewno miało swój wpływ na zmianę podejścia polityków w niektórych krajach Zachodu. Nawet jeśli wciąż brakuje wielu konkretów.
Warto na to przesunięcie NATO (i USA) na wschód Europy patrzeć jako na pewien proces, który zajmie co najmniej kilka lat. Jako na pierwszy krok, wcześniej planowany przeciwko innym zagrożeniom, można na przykład spojrzeć na budowaną w Redzikowie bazę przeciwrakietową, która ma być operacyjna w 2018 r. Na stałe będzie tam przebywać 300 Amerykanów. O tym, że w Polsce i państwach bałtyckich powstaną kolejne bazy sprzętu Stanów Zjednoczonych, dowiedzieliśmy się w ubiegłym roku.
Wbrew pozorom to ważny krok. W przypadku kryzysu bądź agresji przerzucenie czołgów i wozów bojowych piechoty zajmuje dużo czasu (chodzi o tygodnie, a nawet miesiące) albo wręcz może być niemożliwe z powodu działań Rosji (o czym mówi się już wprost). W momencie gdy sprzęt jest na miejscu, to dowiezienie żołnierzy może się odbyć w zaledwie kilka dni. Tzw. prepositioning, czyli wysunięte bazy materiałowo-sprzętowe, ma zacząć niwelować przewagę militarną, którą obecnie w tym rejonie świata mają Rosjanie.
Kolejnym krokiem pokazującym, że USA zwiększają swoje zaangażowanie w naszym regionie, było ogłoszone w ubiegłym tygodniu, jeszcze przed spotkaniem w Brukseli, czterokrotne zwiększenie budżetu na ERI, czyli European Reassurance Initiative. W nadchodzącym roku fiskalnym Stany Zjednoczone przeznaczyły na ten cel 3,4 mld dol., z czego prawie 2 mld mają iść na sprzęt, który ma być magazynowany na Starym Kontynencie. Warto zauważyć, że o ile w ubiegłym roku ten program był traktowany jako jednoroczny, o tyle teraz nasi sojusznicy zza Atlantyku zmienili jego perspektywę na wieloletnią. Sygnał jest jasny: zagrożenie ze strony Rosji szybko się nie zmniejszy.
Najnowszym sygnałem o większym dostrzeżeniu zagrożenia na Wschodzie jest właśnie ubiegłotygodniowe spotkanie w Belgii. – Zwiększona obecność na Wschodzie będzie międzynarodowa, by było jasne, że atak na jednego z sojuszników jest atakiem przeciwko wszystkim sojusznikom i cały Sojusz – podsumowywał ustalenia Jens Stoltenberg. – Będzie ona rotacyjna, wspierana programem ćwiczeń i uzupełniona o wymaganą logistykę i infrastrukturę, by zwiększyć możliwości szybkiego wzmocnienia sił. Nasi planiści wojskowi przygotują na wiosnę propozycję wielkości i składu tej wzmocnionej obecności – wyjaśniał Norweg. Wydaje się więc, że najpóźniej na lipcowym szczycie NATO w Warszawie te szczegóły zostaną potwierdzone. W każdym razie biurokratyczna machina NATO ruszyła i teraz stosunkowo trudno będzie ją zatrzymać.
Warto jednak zwrócić uwagę także na inne deklaracje z brukselskiego spotkania. Na południową flankę w związku z kryzysem migracyjnym zostaną wysłane m.in. samoloty zwiadowcze i dodatkowe okręty rozpoznawcze (głównie na prośbę Niemiec i Turcji). Z kolei Stany Zjednoczone uznały, że trzeba wzmocnić koalicję przeciwko Państwu Islamskiemu. – Po zwycięstwie wszyscy spojrzymy w przeszłość i będziemy pamiętać, kto brał udział w tej walce – powiedział wprost sekretarz obrony Ash Carter. Takie postawienie sprawy nie zostawia wielkiego pola do interpretacji. Dlatego powinniśmy być zadowoleni, że minister Macierewicz zadeklarował wzięcie udział w tej misji.
Nie będziemy brać bezpośrednio udziału w walkach, ale np. szkolić oddziały sojuszników (w Afganistanie mieliśmy w tym niezłe efekty).
Tak jak powinniśmy być zadowoleni, że wcześniej minister Siemoniak również deklarował wsparcie koalicji Zachodu, ale... nie konkretyzował tej propozycji. W takiej sytuacji nie warto się wyrywać przed szereg, tym bardziej że wciąż jesteśmy obecni w Afganistanie. Z kolei teraz, gdy zostaliśmy wywołani do tablicy, zrobiliśmy to, co powinniśmy. I choć znów zabrzmi to dla wielu jak herezja, to wbrew pozorom, jeśli chodzi o imponderabilia, w kwestiach bezpieczeństwa PO i PiS wcale aż tak się nie różnią (co innego w podejściu do zakupu sprzętu).
Na spotkaniu w Brukseli doszło do pewnego symptomatycznego zdarzenia. Pierwszego dnia robiono tradycyjne na tego typu imprezach wspólne zdjęcie wszystkich 28 ministrów obrony państw Sojuszu. 26 ministrów przyszło, stanęło w wyznaczonych miejscach, a potem zaczęli się nerwowo rozglądać, a organizatorzy zaczęli wywoływać... przedstawicieli Polski i USA. W końcu zrobiono zdjęcie bez nich. O czym w tamtym momencie rozmawiali Macierewicz i Carter, możemy się tylko domyślać. Ważne, że rozmawiali.
To wszystko nie zmienia podstawowego faktu. Nawet przysłanie kolejnej amerykańskiej brygady do Europy czy zwiększenie sojuszniczych sił szybkiego reagowania (którym na reakcję daje się kilka tygodni) nie obroni Polski w przypadku agresji ze Wschodu. I choć prawdopodobieństwo takiej wojny wydaje się w tym momencie nikłe, to zupełnie wykluczyć się go nie da, a jak pokazują ostatnie dwa lata, sytuacja geopolityczna w naszym regionie jest podatna na szybkie zmiany.
W razie najgorszego z dużym prawdopodobieństwem będziemy mogli liczyć na wsparcie sojuszników, ale będzie ono odwleczone w czasie. Nawet jeśli nie dojdzie do powtórki z II wojny światowej i tym razem partnerzy przyjdą nam z odsieczą, to i tak pierwszy impet uderzenia będziemy musieli przyjąć sami. Mając to na uwadze, powinniśmy radykalnie zadbać o sprawność naszej armii. Już dawno uznano, że jeśli chcesz pokoju, szykuj się do wojny.