Najgorszy w historii początek roku dla giełd na świecie. Niskie ceny surowców. Problemy w krajach rozwijających się. Rosnące stopy procentowe w USA. Fatalny początek roku na giełdach spowodował porównania z rokiem 2008. Ale bardziej trafione są analogie do azjatyckiego krachu z 1997 r.

Każdy z czynników wzięty z osobna nie stanowi problemu. Razem tworzą według brytyjskiego ministra finansów George’a Osbourne’a „niebezpieczny koktajl zagrożeń”. Nie on jeden dostrzega zbierające się nad światem czarne chmury. Podczas ubiegłotygodniowej wizyty w Nigerii Christine Lagarde, szefowa Międzynarodowego Funduszu Walutowego, apelowała do rządów krajów, których gospodarki oparte są na eksporcie surowców, by dostosowały się do obecnych rynkowych realiów.

Podstawowe pytanie brzmi: czy ten koktajl może być wybuchowy? Szwajcarski inwestor Marc Faber, znany z tego, że przewidział kryzys z drugiej połowy minionej dekady, nie pozostawia złudzeń. – W przypadku wszystkich klas aktywów mamy do czynienia z bańką inwestycyjną. Teraz mogą one już tylko pójść na dno jak Titanic. Nieważne, czy ulokowaliśmy pieniądze w akcjach czy obrazie Pabla Picassa – przestrzega w wywiadzie udzielonym telewizji Bloomberg.

Wszystko zdaje się potwierdzać poglądy pesymistów. Indeks MSCI World, obrazujący dominujący trend na światowych giełdach, w pierwszym tygodniu stycznia stracił na wartości ponad 6 proc. Dla wielu parkietów, w tym polskiego, ale i największego na świecie – amerykańskiego – to najgorszy początek roku w historii.

Kryzys dostrzega też słynny finansista George Soros. – Jak patrzę na rynki finansowe, widzę poważne wyzwania, które przypominają mi kryzys, który mieliśmy w 2008 r. – mówił kilka dni temu.

Tymczasem prognozy ekonomistów są wciąż optymistyczne: Bank Światowy w najnowszym opracowaniu spodziewa się wręcz przyśpieszenia wzrostu globalnej gospodarki z 2,4 proc. w 2015 r. do 2,9 proc. w 2016 r. Symptomem, że może to być jednak nadmierny optymizm, są ceny ropy naftowej, na rynku amerykańskim najniższe od 12 lat. Spadek cen to efekt nadmiaru produkcji, ale i problemów z popytem

Najgorszy w skali całego świata początek roku na giełdach od początku wieku – a w niektórych przypadkach nawet najgorszy w historii – wywołał obawy, że mamy do czynienia z nawrotem globalnego kryzysu, a rok 2016 będzie równie fatalny jak 2008. Choć takie porównanie jest uproszczone, bo zupełnie inne są przyczyny problemów, nowych powodów do niepokoju jest aż nadto.
Rok 2008 przywołał słynny finansista George Soros. – Chiny mają ogromny problem z dostosowaniem się do nowych warunków. Powiedziałbym, że są one równoznaczne z kryzysem. Jak patrzę na rynki finansowe, widzę poważne wyzwania, które przypominają mi kryzys, który mieliśmy w 2008 r. – powiedział podczas forum ekonomicznego na Sri Lance. O ile w przypadku Sorosa można podejrzewać, że na swoich prognozach próbuje coś ugrać na rynku, o tyle trudno to samo zarzucić brytyjskiemu ministrowi finansów George’owi Osborne’owi, który również ostrzegł, że bieżący rok może być najtrudniejszy dla światowej gospodarki od 2008 r.
Niewielkie piątkowe wzrosty na chińskich giełdach nie zmieniają faktu, że początek roku jest rzeczywiście fatalny. W Chinach w dwóch z czterech pierwszych dni giełdowych zawieszano notowania, bo spadki osiągnęły maksymalny dopuszczalny poziom. To przełożyło się na inne parkiety – nowojorski indeks Dow Jones spadł w ciągu pierwszych czterech dni o 5,2 proc., co jest najgorszym początkiem roku w historii. To samo stało się z MSCI All-Country World Index, wskaźnikiem grupującym wszystkie główne parkiety świata, zarówno w krajach rozwiniętych, jak i na rynkach wschodzących.
Głównym powodem obaw inwestorów jest w ostatnich dniach Państwo Środka. Bezpośrednim powodem pierwszych spadków był słaby grudniowy wynik PMI dla przemysłu, co wskazuje na nadmiar mocy produkcyjnych, ale problemów z chińską gospodarką jest więcej – podejrzenia o zawyżanie danych na temat wzrostu gospodarczego, szybko rosnące zadłużenie, szczególnie że jego poziom w prowincjach nie jest dokładnie znany, zbyt wysoki kurs juana, co osłabia konkurencyjność chińskich produktów, błędy popełniane przez władze przy każdej próbie uspokajania sytuacji. Chiny są drugą co do wielkości gospodarką świata, więc samo to wystarczy, żeby ich problemy były odczuwane daleko poza granicami, ale gorzej, że receptą władz na nadmiar mocy produkcyjnych zamiast restrukturyzacji, która wiązałaby się ze wzrostem bezrobocia, będzie dewaluowanie juana. To prawdopodobnie wywoła taką samą reakcję innych krajów azjatyckich, które będą bronić swojej konkurencyjności. Kłopot w tym, że wiele azjatyckich firm ma długi zaciągnięte w dolarach, co oznaczać będzie trudności z ich spłacaniem.
Azja ma za sobą podobne doświadczenie, bo kryzys z lat 1997–1998 zaczął się od dewaluacji powiązanego z dolarem tajlandzkiego bahta, którego kursu władze nie były w stanie dłużej utrzymywać. Najbardziej dotknięte kryzysem państwa zanotowały w 1998 r. kilku – bądź nawet kilkunastoprocentowe spadki PKB (Korea Płd. – 5,5 proc., Hongkong – 5,9, Malezja – 7,4, Tajlandia – 7,6, Indonezja – 13,1 proc.). Ich waluty w ciągu roku straciły na wartości po około 40 proc., z wyjątkiem indonezyjskiej rupii, w przypadku której spadek wartości przekroczył 80 proc. Kryzys najmocniej odczuła Azja Południowo-Wschodnia, ale pośrednio jego konsekwencje wykraczały daleko poza granice tego regionu. Był on jedną z przyczyn załamania się gospodarczego w Rosji w 1998 r., a także bankructwa Argentyny. Jego efekty widoczne były także w skali całego świata – globalny wzrost gospodarczy, który w latach 1996 i 1997 był w okolicach 4 proc., w 1998 r. spadł do 2,5 proc.
Obecnie przyczyn do niepokoju jest jednak znacznie więcej niż same Chiny. Problemy mają prawie wszystkie rynki wschodzące, co jest efektem trwającej od dwóch-trzech lat ucieczki kapitału do bardziej pewnych krajów wysoko rozwiniętych, umacniającego się dolara, niskich cen surowców i produktów rolnych stanowiących podstawę ich gospodarek, a także zawirowań politycznych. W różnym stopniu dotyczy to m.in. Rosji, Brazylii, RPA, Turcji, Argentyny. Dalej – taniejąca praktycznie bez przerwy od półtora roku ropa naftowa, której ceny są najniższe od 11 lat, też coraz bardziej staje się czynnikiem ryzyka. Wprawdzie powoduje ona, że wiele produktów i usług jest tańszych, ale przy obecnym poziome cen kłopoty mają nie tylko kraje naftowe, czyli te z Zatoki Perskiej, Rosja, Brazylia czy Wenezuela, ale także zachodnie koncerny naftowe. Na dodatek inwestorzy postrzegają taniejącą ropę jako sygnał spowolnienia gospodarczego. Mimo zawartego w połowie zeszłego roku porozumienia z Grecją o nowym pakiecie pomocowym problem z zadłużeniem tego kraju nie został rozwiązany, a co najwyżej odsunięty w czasie. Zresztą w związku z politycznym zamieszaniem obawy wysuwane są także co do przyszłości dwóch innych krajów, które mocno odczuły kryzys – Hiszpanii i Portugalii. Wreszcie do fatalnego początku roku dołożyły się wydarzenia natury geopolitycznej – gwałtowny wzrost napięcia między dwoma najważniejszymi państwami Bliskiego Wschodu – Arabią Saudyjską i Iranem, oraz domniemany północnokoreański test bomby wodorowej.
Z drugiej strony widać wyraźnie, że przyczyny obecnych obaw są zupełnie inne niż przyczyny kryzysu z 2008 r. Tamten zaczął się w Ameryce, a jego źródłem była stosowana przez kilka wcześniejszych lat praktyka zbyt łatwego udzielania kredytów – zwłaszcza hipotecznych – osobom niebędącym w stanie ich spłacić. To samo miało miejsce w kilku krajach europejskich, co później w efekcie ratowania banków przez rządy spowodowało kryzys zadłużeniowy. W Chinach w ostatnich kilku latach też nastąpił duży wzrost zadłużenia (całkowite zadłużenie, czyli państwowe, władz lokalnych, przedsiębiorstw i osób prywatnych, wzrosło z poziomu ok. 160 proc. PKB w 2008 r. do ok. 240 proc. w 2015), ale to akurat nie jest powodem szczególnych obaw. Kontrola państwa nad gospodarką jest znacznie większa niż w USA, władze mają ogromne rezerwy walutowe, którymi w razie konieczności mogą ratować sytuację, zaś chińskie banki nie są tak powiązane ze światową gospodarką jak amerykańskie czy zachodnioeuropejskie. Na dodatek to, że w Chinach jest nadwyżka mocy produkcyjnych w przemyśle, nie ma aż tak dużego przełożenia na sytuację w krajach wysoko rozwiniętych – nawet jeśli część zachodnich firm, które tam przeniosły produkcję, zacznie się stamtąd wycofywać. Największą część dochodu narodowego w krajach rozwiniętych wytwarza sektor usług, a tu perspektywy są całkiem dobre. W Stanach Zjednoczonych, gdzie gospodarka się rozwija, sporządzany przez Institute of Supply Management indeks PMI dla przemysłu wyniósł w grudniu 48,2, czyli tyle, ile w Chinach, ale dla sektora usług – aż 55,3.
Na to, że obawy o nowy globalny kryzys są przesadzone, mogą też wskazywać prognozy gospodarcze. W Chinach nawet w najczarniejszych scenariuszach nie ma mowy o recesji, lecz o bardziej zrównoważonym wzroście, czyli w okolicach 6 proc. PKB, co byłoby marzeniem każdego państwa wysoko rozwiniętego. Bank Światowy przewiduje, że tegoroczny globalny wzrost gospodarczy wyniesie 2,9 proc., czyli będzie wyższy niż w 2015 r. Ale od wyrwanych z kontekstu liczb ważniejszy jest trend w prognozach, ponieważ owe 2,9 proc. jest znaczącą obniżką w stosunku do poprzedniej (3,3 proc.). Przypomnijmy, że na początku 2008 r. amerykańska Rezerwa Federalna oczekiwała wzrostu gospodarczego, choć zmniejszyła prognozy – z 1,7–2,5 proc. do 1,3–2 proc. To i tak okazało się zbyt optymistycznym scenariuszem, bo USA zakończyły rok recesją na poziomie 0,3 proc., a świat – kryzysem finansowym.
Głównym powodem obaw inwestorów jest teraz Państwo Środka