Polska nie będzie drugą Japonią ani azjatyckim tygrysem. Nie zmienia to jednak faktu, że rosnący eksport stanowi koło zamachowe dla gospodarki.
Eksport z pewnością jest potężną siłą, która jest w stanie wyciągać kraje na zupełnie inny poziom rozwoju. Przykładem z XX w. są oczywiście Niemcy, ale przede wszystkim Azja Wschodnia, której kraje jeden po drugim nastawiały się na produkcję dla zagranicy, poczynając od tekstyliów, a kończąc na skomplikowanej elektronice. Pionierem tego modelu była Japonia, która w maszyny dla przemysłu tekstylnego inwestowała jeszcze przed I wojną światową.
Kiedy Kraj Kwitnącej Wiśni pod koniec lat 60. zaczął przestawiać się na bardziej zaawansowane produkty, późniejsze azjatyckie tygrysy (Hongkong, Korea Płd., Singapur i Tajwan) rozpoczęły na wzór Tokio proces inwestowania w produkcję tekstyliów. Następnie tą drogą poszły Chiny, a dzisiaj stara się nią kroczyć Wietnam, dokąd chińskie firmy – zniechęcone rosnącymi żądaniami płacowymi krajowych pracowników – przenoszą produkcję ubrań. Kolejne generacje krajów wstępujące na podobną ścieżkę rozwoju w Azji Wschodniej nazwano kluczem gęsi.
Drogę azjatyckich krajów pokazują statystyki Banku Światowego, zgodnie z którymi, o ile jeszcze w 1970 r. szeroko rozumiana elektronika stanowiła 5,5 proc. ogółu eksportu dóbr wytworzonych w Singapurze, o tyle w 2000 r. było to już 62,7 proc. (dla Tajwanu te wielkości przyjmowały kolejno wartość 14,3 proc. i 50,1 proc., a dla Korei Płd. – 6,1 proc. oraz 38,4 proc.). Według GUS udział produktów wysokich technologii w polskim eksporcie wynosił na koniec 2014 r. zaledwie 7,1 proc. (wartość ta nie jest porównywalna ze statystykami BŚ, ale daje mniej więcej wyobrażenie tego, na jakim etapie transformacji jest polska gospodarka).
Problem polega na tym, że wschodnioazjatyckiego modelu nie można po prostu przeszczepić. Nie wszystkie kraje są w stanie przeorientować swoją gospodarkę na produkcję zaawansowanych technologicznie produktów. Jak zauważył już w 2010 r. Bank Światowy, współczesne metody wytwarzania chociażby kości pamięci czy wyświetlaczy LCD wymagają nakładów finansowych (nie wspominając już o odpowiednio wykwalifikowanej sile roboczej) w takiej wysokości, która dla większości krajów będzie stanowić nieprzekraczalną barierę wejścia.
Nad możliwością upowszechnienia się azjatyckiego modelu eksportowego zastanawiał się już na początku lat 80. amerykański ekonomista William Cline z Instytutu Międzynarodowej Gospodarki im. Petera Petersona. Cline zadał sobie pytanie, czy gdyby wszystkie kraje rozwijające się postawiły na eksport, wystarczyłoby dla ich towarów miejsca w krajach rozwiniętych. „W ten sposób udział importu produktów z krajów rozwijających się wzrósłby w krajach rozwiniętych z ok. 1/6 do ok. 3/5” – wyliczał uczony w artykule z 1982 r. Cline doszedł do wniosku, że chociaż miejsce by się znalazło, bogaci klienci szybko zaczęliby się bronić przed zalewem obcych produktów poprzez zaporowe cła, blokując w ten sposób dostęp do swoich rynków.
Z eksportową orientacją gospodarki wiąże się też inne ryzyko. Jeśli produkty danego kraju cieszą się powodzeniem za granicą, rośnie zapotrzebowanie na walutę producenta, która umacnia się względem innych walut, czyniąc w ten sposób eksport mniej opłacalnym. Silny jen – na którego już w 1987 r. zwracał uwagę założyciel Sony Akio Morita – był jedną z przyczyn, dla których japońskie koncerny jeden po drugim traciły udziały w rynku, bo ich produkty przestawały być konkurencyjne. To m.in. drogi jen zmusił japońskie koncerny w ciągu ostatnich kilku lat do wycofania się z niskomarżowej produkcji telewizorów. Na tym rynku japońskie firmy zostały zastąpione przez południowokoreańską konkurencję, której sprzyjał relatywnie tani won.
Od ryzyka kursowego nie są wolni nawet najwięksi eksporterzy. – Dzisiaj widzimy, że od 2000 r. niemiecki eksport jest napędzany dzięki euro, walucie słabszej niż niemiecka marka, gdyby oczywiście Niemcy zdecydowali się przy niej pozostać. Biorąc pod uwagę wydarzenia w Europie w ciągu kilku ostatnich lat, staje się jasne, że pośród zawirowań niemiecka marka byłaby widziana jako bezpieczna przystań, co doprowadziłoby do jej aprecjacji, na czym ucierpiałby eksport – mówił niedawno DGP ekonomista Salvatore Babones.
Inny problem polega na tym, że nastawienie gospodarki na eksport może powodować chęć utrzymywania kosztów produkcji, a w szczególności kosztów pracy, na niskim poziomie, bez oglądania się na związane z tym koszty społeczne. Tak było w przypadku modelu azjatyckiego, gdzie zdobycze takie jak zasiłki dla bezrobotnych zaczęły się pojawiać dopiero w latach 90., kiedy kraje te stały się relatywnie zamożne. W Europie za jeden z warunków rozruszania gospodarek krajów Południa uznaje się zaś tzw. wewnętrzną dewaluację, czyli obniżkę kosztów pracy. Uważa się, że udało się to w przypadku Hiszpanii i że dzięki rosnącemu eksportowi kraj ten wydostał się z kryzysu. Nie powiodło się to jednak w przypadku Grecji, której gospodarkę ciągnęła w górę turystyka.
W raporcie przygotowanym dla Rady Stosunków Międzynarodowych Robert Becker z Instytutu Polityki Gospodarczej dokonuje jednak zdroworozsądkowej obserwacji. „Podstawową wadą strategii opartej na wzroście eksportu jest możliwość (i chęć) absorpcji towarów z krajów rozwijających się. W związku z czym taka strategia może opłacać się w danym czasie tylko ograniczonej liczbie państw” – czytamy. Jeśli Polsce uda się wstrzelić ze swoją ofertą właśnie w taki czas, w ciągu następnej dekady być może jeszcze bardziej uda się nam zredukować dystans do europejskich liderów eksportowych.