Polityka gospodarcza Prawa i Sprawiedliwości ma dwa zasadnicze cele: jeden to przyśpieszenie wzrostu gospodarczego w taki sposób, byśmy byli w stanie wyraźnie zmniejszyć dystans, jaki dzieli nas od bogatych krajów Europy Zachodniej.

Cel drugi to poprawa struktury tego wzrostu – zwiększenie udziału inwestycji, które skutkowałoby podnoszeniem potencjału naszej gospodarki, a więc i wspomagało realizację celu pierwszego. Wicepremier Mateusz Morawiecki stwierdził ostatnio, że chciałby, żeby udział inwestycji we wzroście PKB nie wynosił mniej niż 20 proc., jak obecnie, ale urósł do 25 proc.
Wszystko to słuszne. Tylko jak dotąd nie poznaliśmy środków, które miałyby do nich prowadzić. A pomysły, które rząd chce realizować w pierwszej kolejności, idą nie w stronę inwestycji, ale tego, by gospodarka dostała potężny konsumpcyjny dopalacz.
Tak jest z programem „500 plus”, priorytetem gabinetu Beaty Szydło. Na jego realizację pójdzie 15–20 mld zł rocznie (w przyszłym roku mniej, ponieważ świadczenia na dzieci mają być wypłacane od kwietnia). Inwestycje? Tylko jeśli będziemy to rozumieli w szeroki sposób, w jaki czasami argumentuje się posiadanie i wychowywanie dzieci (to one będą wypracowywać nasz PKB, m.in. pracując na nasze emerytury), pokazując, ile kosztuje taka „inwestycja” od urodzenia do rozpoczęcia przez nie samodzielnego życia. Z punktu widzenia struktury PKB nie będą to jednak nakłady na środki trwałe, ale twarda konsumpcja. I to taka, której wicepremier Morawiecki nie pochwala: w dużej mierze zapewne zakupy towarów z importu, które będą powiększały nasz deficyt handlowy, zwiększając nasze uzależnienie od zagranicznego kapitału. A przecież, jak minister rozwoju zauważył jeszcze przed objęciem tego stanowiska, obecność zagranicznego kapitału kosztuje nas 90 mld zł rocznie.
To samo, co o „500 plus”, można powiedzieć o zwiększeniu kwoty wolnej od podatku, co formalnie zaproponował wprawdzie Andrzej Duda, ale chyba nikt się nie spodziewa, że ten Sejm zechce odrzucić projekt prezydenta. Zatem znów mamy wzrost konsumpcji i uzależnienia od zagranicy.
Wśród propozycji dla biznesu, a więc takich, które miałyby sprzyjać inwestycjom, usłyszeliśmy na razie obietnicę zmniejszenia z 19 do 15 proc. podatku dochodowego od osób prawnych, czyli CIT. Inny wicepremier, Piotr Gliński, reklamował to jako sposób na poprawę sytuacji samozatrudnionych, ponieważ pomysł ma dotyczyć tylko tych firm, których roczne obroty nie przekroczą 1,2 mln euro, czyli około 5 mln zł. Załóżmy, że taka firma osiąga 10-proc. rentowność obrotu brutto (wśród większych przedsiębiorstw średnia w pierwszych trzech kwartałach tego roku nie przekraczała 5 proc.). Jej zysk brutto to 500 tys. zł, a podatek wynosi 96 tys. zł. Jeśli obniżymy go do 15 proc., wyniesie 75 tys. zł. Takiej firmie rząd oferuje 21 tys. zł oszczędności rocznie – a to przykład bliski maksymalnemu. W jaki sposób mogłoby to zachęcać do zwiększenia inwestycji, trudno mi sobie wyobrazić.
I jeszcze jedno: pierwszego wicepremiera, koordynującego działalność rządu w gospodarce, ktoś najwyraźniej zapomniał poinformować, że podatek od osób prawnych oznacza głównie spółki kapitałowe: akcyjne i z ograniczoną odpowiedzialnością. Prowadzący jednoosobową działalność gospodarczą mogliby skorzystać, gdyby przekształcili ją w takie spółki, co jednak wiąże się z pewnymi kosztami – na przykład prowadzenia pełnej księgowości.
Pozostaje liczyć na to, że znajdą się i pomysły na inwestycje...