Słabe wyniki warszawskiego rynku giełdowego można tłumaczyć nieufnością zagranicznych inwestorów wobec nowej władzy. Takie uzasadnienie pojawia się w tekście Małgorzaty Kwiatkowskiej i Marka Chądzyńskiego. Jest w tym dużo logiki – zapowiedzi opodatkowania banków czy hipermarketów raczej nie wywołują euforii i w bezpośredni sposób przekładają się na rynkowe spadki.

Warto jednak tę historię umieścić w szerszym kontekście. Rozwój polskiego rynku kapitałowego, sukces warszawskiej giełdy to historia, która się nie wydarzała. To obietnica, która nigdy nie została spełniona i to motor polskiej gospodarki, który zanim mógł w pełni wystartować, został wygaszony. I to nie przez jedną ekipę polityczną, nie poprzez jednorazowe negatywne zdarzenie, ale poprzez konsekwentną politykę zaniechań.
Demontaż OFE, zmuszanie firm energetycznych do ratowania kopalń, zyskowne politycznie, ale nieracjonalne rynkowo inwestycje spółek z udziałem Skarbu Państwa, udawana prywatyzacja, brak wspierania ekspansji rynku w Europie Środkowej, kabaretowa obecność CBA na parkiecie to tylko niektóre z przykładów „zasług” naszego państwa w budowie silnej pozycji warszawskiej giełdy. Jeżeli dołożyć do tego filmowe wręcz kłopoty wizerunkowe samej giełdy, mamy przepis na porażkę, której istotą są niskie obroty, odpływ inwestorów indywidualnych i słabe zachowanie głównych indeksów.
Można mi zarzuć przesadę – przecież nie stała się żadna tragedia. Rynek jest wiarygodny, nadal ciekawy, nadal są na nim debiuty. Owszem tragedii nie ma, ale nie stało się to, co powinno się w Warszawie wydarzyć. Nie zbudowaliśmy segmentu gospodarki, który mógł z nas uczynić liderów regionalnych i ważnego gracza europejskiego. Nie stworzyliśmy finansowego przemysłu generującego innowacyjne rozwiązania i zapotrzebowanie na wiedzę, a przede wszystkim pozwalającego generować pieniądze potrzebne na inwestycje. Mieliśmy złoty róg...