Jeśli gospodarki rynków wschodzących wyhamują, Polskę czeka twarde lądowanie. Nowy rząd stanie przed dylematem: trzymać za wszelką cenę dyscyplinę finansów czy ją poluzować, by wspierać wzrost.
Jakub Borowski główny ekonomista i dyrektor departamentu analiz makroekonomicznych w Credit Agricole Bank Polska, adiunkt w Szkole Głównej Handlowej (SGH) / Dziennik Gazeta Prawna
Kampania wyborcza krąży wokół hasła: Polskę stać na popuszczenie pasa. Dobry klimat do wydawania jest jednak pozorny. Nad gospodarką i finansami publicznymi zbierają się czarne chmury. Wolniejszy wzrost w Chinach odbija się na niemieckiej gospodarce. Podobnie jak afera Volkswagena. To może rzutować na naszą ekonomię, która największy eksport lokuje w Niemczech.
– Kumulacja tych czynników w nas uderza. Analitycy schodzą systematycznie ze swoimi prognozami wzrostu gospodarczego. Jest kwestią czasu, kiedy ktoś zejdzie poniżej 3 proc. PKB – zauważa Janusz Jankowiak, główny ekonomista Polskiej Rady Biznesu. Wolniejszy wzrost to także niższe wpływy budżetowe, co według wicepremiera Janusza Piechocińskiego może oznaczać wyzwanie dla rządu, który powstanie po wyborach.
– Jeśli potwierdzi się teza, że zagrożenie z Chin jest poważne, wówczas niemiecka gospodarka będzie miała 0,5 proc. PKB wzrostu, a Polska nie więcej niż 2 proc. PKB, a nie 3,8 proc. PKB – komentuje dla DGP Piechociński. – Jeśli surowce będą tanie, a deflacja się utrzyma mimo zaplanowanej inflacji, może to być dramat dla budżetu. Jeśli jeszcze inwestorzy zaczną wyciągać z Polski pieniądze, bo będą bać się politycznej niestabilności, waluta osłabnie – dodaje.
Taki scenariusz postawi pod znakiem zapytania nie tylko realizację obiecanych, kosztownych pomysłów kampanijnych (500 zł na dziecko czy powiększenie kwoty wolnej od podatku), lecz także zapowiedzianych w budżecie. Z powodu niższego wzrostu PKB wpływy do niego będą niższe. Naturalną reakcją jest dostosowanie wydatków do niższych dochodów. Nowy rząd ponownie musi złożyć w Sejmie projekt budżetu. Może więc go zmienić. Na pewno pojawi się także inna recepta, by zwiększyć transfery do Polaków. To miałoby wzmocnić popyt wewnętrzny i rekompensować niższy eksport. Taka polityka ma jednak granice. – Możliwości luzowania fiskalnego są istotnie ograniczone przez regułę wydatkową – wskazuje Janusz Jankowiak.
Chińskie zamieszenie będzie wpływało negatywnie na cały segment rynków wschodzących, do których zalicza się Polska. W najnowszej prognozie Międzynarodowy Fundusz Walutowy zmniejszył prognozy wzrostu dla tych krajów. Pierwsze negatywne skutki gorszej oceny perspektyw tych gospodarek mogą dotyczyć ich walut, które tracą na wartości.
– Ten proces już chyba trochę widać w wycenie złotego. Tylko nie ma pewności, czy to wyłącznie wpływ niepokojów związanych z Chinami, czy w cenę waluty została już wkalkulowana część ryzyka politycznego związanego z wyborami – podkreśla Janusz Jankowiak, główny ekonomista Polskiej Rady Biznesu. Jednak nawet jeśli złoty traci na wartości z tego powodu, nie musi mieć to negatywnych konsekwencji. Słabszy złoty to bardziej konkurencyjny eksport. Ale potanienie waluty może zwiastować, że kłopoty Chin docierają do Polski. A to zwiastuje trzy problemy dla budżetu na 2016 r.
Pierwszym będzie niższy wzrost. Jak podkreśla w rozmowie z DGP Janusz Lewandowski, szef Rady Gospodarczej przy premierze, z szacunków Komisji Europejskiej wynika, że 75 proc. czynników kreujących wzrost w Europie pochodzi spoza niej. Dlatego zadyszka Chin odbije się na wynikach europejskich gospodarek. Zwłaszcza niemieckiej, opierającej się na eksporcie. Te negatywne dane już było widać w zeszłym tygodniu, gdy okazało się, że niemiecki eksport spadł o 5 proc. To największy spadek od 2009 r.
Jeszcze wcześniej pokazały się informacje o spadku zamówień i produkcji przemysłowej. – W Niemczech po wskaźnikach zamówień w przemyśle widać efekt osłabienia na rynkach wschodzących. Ale te wskaźniki nie notowały jeszcze efektu Volkswagena. Więc w Niemczech na pewno nie będzie lepiej, tylko raczej gorzej – zauważa Janusz Jankowiak.
To wieszczy nam kłopoty. – 26 proc. polskiego eksportu trafia do Niemiec. Prawdopodobieństwo rewizji założeń budżetu w dół jest w tej chwili większe niż w górę. Ale dziś byłoby to przedwczesne – wskazuje Janusz Lewandowski. Jeśli tak twierdzi bliski współpracownik Ewy Kopacz, zagrożenie jest realne i brane na serio przez rząd.
Drugim problemem jest deflacja. Sytuacja w Chinach – m.in. przez wpływ na ceny surowców – może prowadzić do przedłużania się okresu spadku cen w Polsce. Rząd optymistycznie założył, że w przyszłym roku będziemy mieli 1,7 proc. inflacji. Jeszcze zanim zaczęły się kłopoty Chin, było to traktowane jako nierealna wartość. Teraz widać, że faktyczny wynik będzie dużo niższy. A deflacja czy niska inflacja to wróg dochodów budżetu. – Mamy import deflacji z Chin, sprawa byłaby prosta, gdybyśmy mieli do czynienia z kontynuacją kadencji RPP. Bo te zmiany w bilansie ryzyk prawdopodobnie wymusiłyby obniżkę stóp procentowych. Jednak ponieważ będziemy mieli do czynienia z wymianą składu rady, to dziś trudno wyrokować, jak nowa RPP podjedzie do tych kwestii. Na pewno jeśli chodzi o politykę monetarną, czeka nas długi okres stabilnych stóp procentowych na niskim poziomie z tendencją, by je obniżać – podkreśla Janusz Jankowiak.
Trzeci problem wynika z tego, że projekt budżetu na przyszły rok już jest bardzo napięty. Właśnie z powodu zawyżonej inflacji podniesiony został limit wydatków sektora finansów publicznych i całego budżetu wynikający z reguły wydatkowej. To kilka miliardów wydatków, które mogą się okazać bez pokrycia. PiS zapowiada przegląd budżetowy. – Musimy przejrzeć budżet po stronie wydatkowej, bo on jest nieźle rozdmuchany, przy takich założeniach wzrost deficytu budżetowego do 50 mld zł jest niedobrą rzeczą. Będzie przegląd budżetowy, żeby to sprawdzić – twierdzi poseł Henryk Kowalczyk z PiS. Poseł zwraca uwagę, że budżet może zostać obciążony także zwrotem podatku VAT dla samorządów.
Te trzy problemy powodują, że nowy rząd znajdzie się po wyborach w nowej sytuacji, w której będzie musiał szukać dodatkowych dochodów lub rewidować budżet. Jeśli te kłopoty się pogłębią, może to mieć zasadniczy wpływ na określanie zasad polityki gospodarczej. Przed rządzącymi pojawi się dylemat, czy w obliczu niższych dochodów trzymać dyscyplinę finansów publicznych, by zachować wiarygodność, czy nieco poluzować i zwiększyć wydatki np. przez transfery społeczne, by wspierać wewnętrzny popyt i wzrost. Dziś luzu praktycznie nie ma.
To, co można zrobić, to próbować zwiększyć dochody. Wówczas automatycznie podnosi się wydatki. Tylko czy nowy rząd będzie w stanie szybko zadziałać, by wpływy do budżetu wzrosły? Druga, bardziej ryzykowna droga to zwiększenie deficytu. Resort finansów założył, że na koniec przyszłego roku deficyt sektora finansów publicznych wyniesie 2,3 proc. Gdyby go zwiększyć do 3 proc., wydatki sektora mogłyby być wyższe o ok. 12 mld zł. – Byłoby to nieodpowiedzialne, bo oznaczałoby wejście na ścieżkę nadmiernego deficytu – podkreśla Marek Rozkrut z EY. Takie działanie wymagałoby zmiany reguły wydatkowej, co oznacza kłopoty z wiarygodnością.
Wydaje się, że na taki wariant nie pójdzie PO, jeśli będzie dalej rządzić.
– Polska musi przez swoją wiarygodność także finansów publicznych dystansować się do tych krajów, które mogą mieć kłopoty. Musimy wydobyć się z koszyka niepewności, w którym jest Polska jako duża gospodarka spoza strefy euro – przekonuje Janusz Lewandowski.
PiS zapowiada ekspansję wydatkową m.in. przez kosztowne ustawy, jak 500 zł na dziecko, obniżkę kwoty wolnej od podatku czy obniżenie wieku emerytalnego. Politycy ugrupowania deklarują jednak, że znajdą one pokrycie w wyższych dochodach. Sami nie chcą przesądzać, co zrobią, jeśli budżet czeka twarde lądowanie. – Będziemy się martwić, jeśli problem faktycznie się pojawi. Teraz nie ma sensu o tym mówić – podkreśla Henryk Kowalczyk.
Międzynarodowy Fundusz Walutowy zmniejszył prognozy wzrostu
OPINIA
Realizacja obietnic wyborczych w 2016 r. będzie w znacznym stopniu uzależniona od stanu gospodarczej koniunktury. Oczekuję, że ze względu na bardzo dobre wyniki polskiej gospodarki w I poł. 2015 r. (wysoka baza odniesienia), wyhamowanie inwestycji publicznych (w tym roku skończą się środki z unijnej perspektywy finansowej 2007– 2013), krótki cykl inwestycyjny w przedsiębiorstwach (w I poł. 2015 r. odnotowano bardzo silne wzrosty inwestycji w wielu branżach przetwórstwa przemysłowego) oraz spowolnienie eksportu (pośredni wpływ wolniejszego wzrostu w Chinach i afery Volkswagena na aktywność niemieckiego przetwórstwa przemysłowego) wzrost gospodarczy w 2016 r. w Polsce spowolni do 2,5 proc. z 3,4 proc. w tym roku. Wsparciem dla tego scenariusza są ostatnie publikacje indeksów koniunktury dla rodzimego przetwórstwa, wskazujące na zaskakująco silne spowolnienie aktywności w tym sektorze w III kw. 2015 r.
W zarysowanym scenariuszu dynamika PKB będzie zatem znacząco niższa niż założona przez rząd w projekcie budżetu. Niższa od założeń będzie również inflacja, która według rządu ukształtuje się na poziomie 1,7 proc. wobec moich oczekiwań na poziomie 1,0 proc. Wymienione rozbieżności w prognozach dotyczących dynamiki PKB i inflacji skłaniają do wniosku, że przyszłoroczny budżet będzie budżetem napiętym, a ubytek w dochodach podatkowych w stosunku do planu wyniesie ok. 5 mld zł.
Czy w warunkach napiętego budżetu w przyszłym roku będzie jeszcze przestrzeń dla realizacji wyborczych obietnic, takich jak zwiększone transfery do rodzin wielodzietnych lub znaczące zwiększenie kwoty wolnej od podatku? Zgodnie z obowiązującą stabilizującą regułą wydatkową rząd, zmieniając projekt budżetu na 2016 r., mógłby zwiększyć wydatki z budżetu państwa, jednak musiałby wskazać dodatkowe źródła po stronie dochodów umożliwiające sfinansowanie tych wydatków. Z kolei realizacja obietnic skutkujących ubytkiem dochodów oznaczałaby konieczność ekwiwalentnego obniżenia wydatków (mało prawdopodobne) lub wskazania innych dochodów kompensujących wspomniany ubytek.
W kampanii wyborczej partie polityczne zgłaszały niewiele realistycznych propozycji trwałego zwiększenia dochodów budżetowych. Wśród tych, które nie generowałyby znaczącego kosztu politycznego i mogłyby szybko przynieść dodatkowe i zauważalne wpływy, na pierwszy plan wysuwa się opodatkowanie sklepów wielkopowierzchniowych i banków, które w dłuższej perspektywie będzie miało negatywny wpływ na wzrost gospodarczy. Drugim realistycznym rozwiązaniem jest pełne ozusowanie umów cywilnoprawnych. W szacunku wpływów z tego tytułu trzeba jednak uwzględnić efekty pośrednie w postaci mniejszego popytu na pracę i spadku zatrudnienia. Na podstawie wcześniejszych propozycji zgłaszanych przez przedstawicieli największej partii opozycyjnej dotyczących stawek podatku bankowego i od obrotu w sklepach wielkopowierzchniowych łączne wpływy z tych podatków oraz ozusowania umów cywilnoprawnych w skali całego roku można szacować na ok. 10 mld zł. Przestrzeń dla realizacji wyborczych obietnic w 2016 r. będzie zatem ograniczona i z pewnością znacznie mniejsza niż szacowane łączne skutki fiskalne realizacji takich obietnic jak większe transfery dla rodzin wielodzietnych, znacząco wyższa kwota wolna, obniżenie wieku emerytalnego i darmowe leki dla seniorów.