Zatrzymać TTIP – inicjatywa obywatelska pod tym hasłem została złożona kilka dni temu w Brukseli przez paneuropejską koalicję organizacji pozarządowych. Mogą się pochwalić 3,2 mln zebranych podpisów. Ponad 100 tys. z nich w Polsce.
Przypomnijmy, że chodzi tu o wstrzymanie prowadzonych w sekrecie od 2013 r. negocjacji na temat Transatlantyckiego Partnerstwa w Dziedzinie Handlu i Inwestycji pomiędzy Stanami Zjednoczonymi i Unią Europejską. Albo przynajmniej o ujawnienie, co takiego jest w środku. Żeby nie było potem argumentacji w stylu: „no dobrze, układ nie jest może idealny, ale przecież zbyt dużo energii włożyliśmy w jego wykuwanie, żeby teraz to wszystko wyrzucić do kosza”. Na szczęście dla krytyków TTIP negocjacje są (podobno) dopiero na półmetku. I przyszłoroczne wybory prezydenckie w USA mogą sprawę trochę przyblokować. Do tego dochodzi jeszcze druga szczęśliwa okoliczność. W ubiegłym tygodniu na finiszu znalazły się negocjacje na temat TPP, czyli Partnerstwa Transpacyficznego, a więc opartego na bardzo podobnym zamyśle traktatu pomiędzy 12 krajami obu Ameryk i Azji. Można więc zajrzeć tam i zobaczyć, czym będzie TTIP. Żeby potem nie mówić, że nie było wiadomo.
Obserwując reakcje towarzyszące przygotowaniu TPP, widać, że zastrzeżeń jest sporo. Kilka dni temu mocny tekst na ten temat opublikowali (na zamówienie Project Syndicate) noblista Joseph Stiglitz i analityk Instytutu Roosevelta Adam Hersh. Jego autorzy biorą w nim na warsztat już samą terminologię. Pacyficzny układ (podobnie zresztą jak jego transatlantycki odpowiednik) był bowiem przez lata negocjowany pod hasłem liberalizacji handlu międzynarodowego. Tymczasem – dowodzą Stiglitz i Hersh – nazywanie TPP porozumieniem o wolnym handlu to nic innego jak... wolne żarty. Dużo bardziej trafne byłoby mówienie o układzie ustalającym nowe reguły wymiany towarów i inwestycji pomiędzy jego stronami. Na czym polega ich „nowość”? Ano na tym, że po jego wejściu w życie łatwiej będzie niektórym graczom uczestniczącym w tej wymianie. A konkretnie graczom najpotężniejszym. I mowa tu zarówno o największych korporacjach, jak i najpotężniejszych grupach interesu w każdym z krajów. Na przykład (by spojrzeć tylko na sektor żywności) producentów cukru w USA i Meksyku, ryżu w Japonii czy nabiału w Kanadzie.
Ale to jest jeszcze stosunkowo najmniejszy problem. Dużo poważniejsze zagrożenie stanowi kwestia ochrony własności intelektualnej, której po wejściu w życie TPP łatwiej będzie dochodzić. Może to mieć jednak – zdaniem Stiglitza i Hersha – opłakane skutki dla innowacyjności. Która – co tu kryć – rzadko od razu przybiera formę zupełnie oryginalnego wynalazku. W praktyce bywa najczęściej tzw. imowacją (określenie wielkiego, choć niestety regularnie pomijanego przy wręczaniu nobli ekonomisty Williama Baumola). Czyli mieszanką nowinkarstwa i kopiowania. A teraz zastanówmy się, jaki los czeka takie „imowacje”, jeżeli największe koncerny dostaną nowe możliwości dochodzenia swoich patentów. Można założyć, że ich liczba ulegnie zmniejszeniu. I to w najlepszym wypadku.
No i pozostaje problem arbitrażu. Czyli mechanizmów umożliwiających koncernom dochodzenie swoich praw przed różnego rodzaju trybunałami (tzw. ISDS). Jeżeli tylko uznają, że ich interesy zostały w kraju inwestowania w jakikolwiek sposób zagrożone. Zarówno TPP, jak i TTIP takie mechanizmy zawierają, co sprawi, że staną się one międzynarodowym standardem. A nie wyjątkiem uzależnionym od brzmienia bilateralnych układów handlowo-inwestycyjnych (Polska ma wiele takich układów, bo zgodziła się na nie we wczesnej fazie integracji z zachodnim światem). Stiglitz i Hersh rysują więc taki scenariusz. Wyobraźmy sobie, że ISDS był standardem w czasach, gdy udowodniono, że azbest szkodzi ludzkiemu zdrowiu. Co by się wtedy działo? Zamiast wycofywać produkty zawierające azbest z rynku i domagać się odszkodowania od ich producentów, rządy miałyby związane ręce. Niechby tylko spróbowały podjąć jakieś działania przeciwko towarom zawierającym azbest. Albo nawet przed nimi ostrzegać. Ich producenci natychmiast, korzystając z procedury ISDS, zaczęliby skarżyć rządy o dyskryminację. Domagając się sowitych odszkodowań. Kto nie wierzy w taki scenariusz, może prześledzić trwające od lat zmagania rządów Australii i Urugwaju z koncernami tytoniowymi. W którym to sporze gra idzie z grubsza o to samo.