To towar jak każdy inny: trzeba go spakować, przewieźć, przechować. Czasem to taka góra papieru, że nie mieści się w samolocie
Grubo ponad 1,5 mld sztuk – tyle mamy w obiegu banknotów złotowych. Liczba ta zresztą stale rośnie, według danych NBP rok temu było ich 1,4 mld. A przed wybuchem kryzysu, w połowie 2008 r., tylko miliard. Najwięcej jest stuzłotówek – dziś używamy ok. 980 mln takich banknotów, wypłacając je z bankomatów lub płacąc nimi w sklepach. W samym tylko 2014 r. do NBP trafiło prawie 404 mln nowo wyprodukowanych banknotów. Nie wszystkie od razu znalazły się w obiegu, ale to pokazuje, jak duże jest zapotrzebowanie na pieniądz w fizycznej postaci.
Siła gotówki bierze się z jej kilku charakterystycznych cech. Nie wszyscy mają rachunki w bankach i karty płatnicze. Poza tym obrót bezgotówkowy jeszcze do niedawna był drogi. Ponadto gotówka niemal nie zostawia śladów i właśnie z tego powodu obrót gotówkowy jest trudniejszy do skontrolowania oraz daje większe pole do nadużyć. Zdecydowanie ułatwia łamanie prawa, np. uciekanie przed fiskusem. To dlatego rządy niektórych krajów zmuszają przedsiębiorców do stosowania rozliczeń bezgotówkowych.
Niektóre branże bez pieniądza w fizycznej postaci nie mogłyby funkcjonować. Choćby kantory, bo mimo coraz bardziej zaawansowanych technologii obrotu bezgotówkowego, wymiana walut w tradycyjnej formule ma się świetnie. 824 otwarte w ubiegłym roku kantory to najlepszy dowód, że ta branża to świetny interes. Tak dużego wzrostu liczby placówek nie było od lat. W ubiegłym roku kantory miały najwyższe w historii obroty: kupiły waluty za równowartość 99,3 mld zł, sprzedały za 59 mld zł.
Kantory pozyskują walutową gotówkę z trzech źródeł. Pierwsze, najważniejsze, to handel przygraniczny. Drugie to emigranci przysyłający do kraju dolary, funty i euro. Trzeci to turyści. Ale czasem popyt na walutę przewyższa znacznie podaż lub – odwrotnie – kantorowe kasy puchną od banknotów, których nikt nie chce kupić. Co wtedy?
Krąży gotówka po świecie
Ci, którzy handlują gotówką, niechętnie o tym mówią. Andrzeja Romanowicza, szefa zespołu dilerów gotówkowych w Raiffeisen Polbanku, przez kilka miesięcy namawiałem na rozmowę o kulisach jego pracy.
Dilerów gotówkowych w Polsce jest niewielu, zaledwie kilka banków zajmuje się obrotem walutą w gotówce, ale to Raiffeisen Polbank jest liderem rynku. I strzeże tajemnic. To niełatwy biznes, wiele zależy od wypracowanego know-how, którym nikt nie chce się dzielić. Według Andrzeja Romanowicza mała otwartość uczestników tego rynku to nie jest wyłącznie polska przypadłość, cały globalny rynek handlu banknotami jest hermetyczny.
– Niby główna zasada, jaka na nim panuje, jest taka sama jak w zwykłym handlu walutą: kupić taniej, sprzedać drożej. Różnica polega na tym, że w przypadku pieniądza elektronicznego spread, różnica między kursem kupna a sprzedaży, jest czystym dochodem. W przypadku obrotu gotówką spread jest większy, bo w nim „zaszyte” są koszty, których nie ma w obrocie elektronicznym. To fracht, koszty liczenia, przewożenia i magazynowania gotówki. Jej ceny zależą też od nominałów banknotów, ich jakości oraz od popularności waluty. Na przykład na ruble czy skandynawskie korony, które napływają do kraju, nie znajdzie się u nas kupców. Nabyć je mogą kontrahenci za granicą, ale z dużą zniżką – mówi Romanowicz.
Żeby zrozumieć, o jakich kosztach mowa, należy sobie uzmysłowić specyfikę handlu gotówką: trzeba pogodzić potrzeby dwóch grup klientów. Przykład: w kantorach przy zachodniej i południowej granicy obywatele sąsiednich państw – członków strefy euro – wymieniają euro na złotówki. Głównie po to, by robić zakupy w naszych sklepach i na stacjach benzynowych, bo jest taniej. Kantory kupują więc euro, zwykle banknoty o niskich nominałach. Ale te same kantory również sprzedają euro, np. obywatelom krajów zza naszej wschodniej granicy, którzy jadą do Niemiec, Belgii czy Holandii np. po samochody. Gdy ktoś taki zamierza kupić kilkanaście aut i w tym celu zaopatruje się w polskim kantorze w euro, to nie interesują go niskie nominały.
Kłopot polega na tym, że chociaż popyt oraz podaż dotyczą tej samej waluty, to jednak niekoniecznie takiej samej. I tu wkracza do gry diler obrotu gotówkowego. To on odkupuje od kantorów worki euro niskich nominałów, dostarczając banknoty w dużych nominałach. Skąd je bierze? Sprowadza z zagranicy, kupując od współpracujących banków i innych dilerów gotówkowych. – Wysyłam bardzo duże ilości banknotów o niskich nominałach, często wręcz mam problem, żeby to upchnąć do jednego samolotu. A z zagranicy przylatuje do Warszawy ta sama suma, lecz w innych nominałach, bo akurat takie są w kraju potrzebne –opowiada Romanowicz.
Koszt takiego transportu może się różnić, choć kwota przewożonej waluty jest taka sama. Banknoty mają przecież masę i objętość. Romanowicz tłumaczy: tysiąc banknotów waży około kilograma. Do worka wchodzi dwadzieścia kilogramowych wiązek. Dobrze upakowany worek waży więc 20 kg. Jeśli jest w nim 20 tys. banknotów jednodolarowych – to mamy 20 tys. dol. ważących 20 kg. Ale jeśli to banknoty studolarowe, to mamy worek wart 2 mln dol., który nadal waży 20 kg. – Przy transakcji o znacznie większej wartości opłata dla przewoźnika jest taka sama, bo 2 mln dol. w studolarówkach waży tyle samo, co 20 tys. w jednodolarówkach. Ale system prowizji jest dla nas z oczywistych powodów o wiele bardziej korzystny – mówi Andrzej Romanowicz.
Kto to przewozi? Transport najczęściej odbywa się samolotem. Worki z banknotami są towarem specjalnego traktowania, ale lecą w zwykłym luku bagażowym. Oczywiście są przypadki, gdzie duzi gracze – np. banki centralne – zamawiają taką ilość gotówki, że w zwykłym rejsowym samolocie się ona nie mieści. – Mnie również zdarzają się zamówienia, których jednym samolotem nie jestem w stanie przewieźć. Bywa, że jest to góra papieru, której łączna masa przekracza dwie tony. I jest kłopot, bo zwykłym samolotem mogę przewieźć jednorazowo 250–300 kg. To mało, bo to tyle, ile potrzebują kantory i banki w jednym mieście. A ja np. potrzebuję przewieźć towar dla sześciu miast – tłumaczy Romanowicz.
Kolejna sprawa: ktoś musi to do samolotu przywieźć, ktoś musi odebrać. Profesjonalny transport i dobre polisy ubezpieczeniowe to kolejna tajemnica. Firm, które są w stanie dobrze przeprowadzić taki transport, jest w Polsce zaledwie kilka. Minęły czasy, kiedy banki miały swoje zespoły konwojowe, regularne zbrojownie, w nich długą broń i przeszkolonych pracowników na etatach. – To już historia. Takie usługi są kupowane na zewnątrz – mówi Romanowicz.
No i na koniec – przechowywanie. Dziś w nowo powstającym banku już nawet nie buduje się skarbców, przechowywanie towaru zleca się innym firmom. Ale nawet te banki, które mają skarbce, też płacą za przechowywanie. – Jedni nazywają to kosztem przechowywania, inni kosztem mrożenia, ja nazywam to kosztem finansowania. Trzymanie gotówki w skarbcu kosztuje tyle, ile można by było na nim zarobić, gdyby ulokować ją w innym banku na lokatę overnight. Mówiąc inaczej, jeśli ja zamierzam sprzedać 300 mln dol., to ja to zabieram – niejako – swojemu bankowi, nie pozwalając mu ulokować tej kwoty na rynku międzybankowym. Bank nie zarabia – i to jest koszt. Nie mogę tego robić w nieskończoność, bo w momencie zablokowania tej kwoty zaczyna bić mi licznik – reasumuje Romanowicz.
Dlatego tak ważna jest szybkość przepływu pieniądza. – Gdy wprowadzano najnowszą edycję dolarów, to Fed zapowiedział wypuszczenie jej na rynek w poniedziałek, w środę była już u nas w skarbcu. I ja jej wcale nie importowałem, tylko kupiłem od klienta w Polsce. Cała filozofia biznesu polega na tym, żeby kupić taki banknot, zrealizować różnicę kursową i jak najszybciej go sprzedać. Kupujemy przez cały dzień, kasjerzy liczą, konwój odbiera to z kas i następnego dnia ten sam konwój jest już z gotówką na płycie lotniska, bo została ona sprzedana kontrahentowi za granicą – mówi.
Pokusa ochroniarza
Ile może kosztować duży konwój z gotówką? Czasami nic. To element całościowej usługi, jaką agencja ochrony sprzedaje bankowi. Zarabia się na standardowych konwojach, których miesięcznie można zrobić nawet i tysiąc. Transportów o dużej wartości, takich gdzie w opancerzonym dużym furgonie przewozi się równowartość nawet 100 mln zł, przeprowadza się kilka w miesiącu. Czyli stosunkowo rzadko.
Zresztą stawki za konwojowanie są coraz niższe, bo w branży ochrony konkurencja jest ostra jak mało gdzie. Codziennie w tak dużym mieście jak Warszawa w teren rusza z jednej dużej firmy kilkanaście załóg zajmujących się przewożeniem gotówki i wartościowych przedmiotów. Za jeden odbiór lub dostarczenie pieniędzy – np. ze sklepu do banku – klient płaci ok. 25 zł. A takich „usług inkasa” konwój może przeprowadzić 30 w czasie zmiany. Bo koszty i przychody się optymalizuje. Tak dobiera się trasy, by ten sam zespół uzbrojonych po zęby konwojentów był możliwie wydajny. Ten sam konwój może zarówno odebrać utarg ze sklepu wart 20–30 tys. zł, jak i przewieźć 2 mln euro do banku.
Jednak ludzie, którzy się tym zajmują, nie mogą być przypadkowi. Beniamin Krasicki, prezes firmy City Security, mówi, że sito weryfikacyjne w przypadku konwojentów gotówki musi być gęste. – Kandydat do pracy musi być przede wszystkim tzw. kwalifikowanym pracownikiem ochrony. Musi mieć pozwolenie na broń. Trzeba sprawdzić, gdzie pracował wcześniej. Przeprowadzić wywiad środowiskowy na jego temat – oficjalny i mniej oficjalny – wyjaśnia.
To też nie jest tak, że każdy ma dostęp do dużej gotówki. Zasada jest taka, że w przypadku większych konwojów musi być co najmniej dwóch pracowników ochrony. Odpowiednio dobiera się też ludzi – nie pracują ciągle w tych samych parach. Dla bezpieczeństwa też do ostatniej chwili nie wiedzą, w którym zespole pojadą – dowiadują się rano, przychodząc do pracy.
– Najczęściej to byli policjanci i byli wojskowi, choć nie zawsze – mówi Krasicki. Dobór pracowników jest ważny, bo to firma ochroniarska odpowiada za powierzony jej transport. Oczywiście powinna mieć ubezpieczenie. Ale co się stanie, jeśli złodziejem okazałby się konwojent? Wówczas polisa ubezpieczeniowa może takiego przypadku nie obejmować. Dlatego konwojentów powinno się starannie dobierać. Konwojenci dostają większe pieniądze niż zwykły pracownik ochrony – ich pensje są o 30–40 proc. większe. Ale i tak nie zawsze da się ustrzec przed czarną owcą. Przypadek z ostatnich tygodni: konwojent jednej z firm ukradł 6 mln zł, które miały trafić do sieci bankomatów. Zatrudnił się w niej, posługując się sfałszowanymi dokumentami i czekał kilka miesięcy, żeby pracodawca nabrał do niego odpowiednio dużego zaufania i dopuścił go do pracy przy większych zleceniach. Po czym zrobił skok.
Same firmy też powinny grać w pierwszej lidze branży. A takie można policzyć na palcach jednej ręki. Nieliczne są w stanie zaoferować usługi dodatkowe – np. przeliczanie i segregowanie gotówki, tzw. cash processing. Nieliczne, bo liczarnia to spora inwestycja, a banki preferują tych, którzy takich liczarni mają kilka w całym kraju. To naturalna bariera wejścia dla małych firm.
Gotówkowy łańcuch pokarmowy
Gdyby przedstawić najprostszy schemat obiegu waluty w gotówce, wyglądałby on tak: przychodzi klient do kantoru i sprzedaje w nim 100 euro. Kantor – w zależności od tego, jaka jest koniunktura – może odsprzedać to 100 euro innemu klientowi lub odłożyć do kasy, zbierając większą kwotę. Gdy już ją uzbiera, może sprzedać ją do banku po ustalonej wcześniej cenie. W zamian otrzymuje zapłatę w gotówce, w złotych.
Dalej gotówka-waluta trafia do bankowego skarbca albo do klienta banku – najczęściej jest nim inny bank. Jeśli w skarbcu uzbiera się odpowiednio duża suma, bank może sprzedać „towar” zagranicznemu kontrahentowi, np. globalnemu dilerowi. Taki diler obraca już tak dużymi kwotami, że jego klienci to giganci, np. banki centralne.
Żeby nie wypaść z tego łańcucha, trzeba spełniać przynajmniej dwa wymogi. Pierwszy: nigdy nie odmawiać sprzedającemu. Być w stanie kupić każdą walutę o każdym nominale, nawet w zniszczonych banknotach –to świadczy o mocnej pozycji na rynku. Drugi: nigdy nie odmawiać kupującemu. – Nie ma o tym mowy. Poza tym mam już taką pozycję na rynku, że jestem w stanie doprowadzić do transakcji z zagranicznym kontrahentem, kupić i sprowadzić od niego walutę z dnia na dzień. To już jest wypracowany model biznesowy, który działa od lat – mówi Andrzej Romanowicz.
Co jeszcze jest ważne? Decyzje administracyjne. – Mogą być dla nas prezentem albo porządnym laniem, którego nikt się nie spodziewał – żartuje Romanowicz. Czasami to jest prosty tekst rzucany w eter przez decydentów. Na przykład: rodacy, jeśli jedziecie do Grecji, to zabierzcie ze sobą gotówkę, bo nie działają tam banki. – To napędza dodatkowy obrót gotówką – mówi.
Kolejny ważny czynnik: pora roku. To biznes, który podlega sezonowym wahaniom koniunktury. Zwykle największy ruch jest w grudniu. – Z jednej strony są wielkie obroty, na czym się zarabia. Z drugiej konieczność pomieszczenia znacznej ilości gotówki. Są problemy z transportem, bo przez pogodę zdarza się, że jakiś samolot nie doleci lub nie wystartuje. Samoloty przewożą też więcej pasażerów, a ci pasażerowie mają bagaż, który zawsze ma priorytet – i to kolejny problem. I nagle się okazuje, że ja codziennie zdejmuję z rynku tonę waluty, której nie mogę wysłać np. przez trzy dni – opowiada Andrzej Romanowicz.
Gotówka nie zginie
Eksperci uważają, że mimo wielu zalet obrotu bezgotówkowego pieniądz papierowy nigdy nie zniknie z obiegu. To tak jak z książką i e-bookiem: niby ten drugi jest wygodny, daje dostęp do setek książek w wersji cyfrowej, co w efekcie jest tańsze, ale i tak wielu czytelników woli tradycyjną książkę. Mimo podejmowanych prób administracyjnego ograniczenia obrotu gotówkowego – jak wprowadzanie progów dla transakcji, których nie można rozliczyć w ten sposób – gotówka nadal trzyma się mocno.
Najlepiej widać to w kryzysie. Gdy wybuchł ten ostatni, w 2008 roku , banki przestraszyły się wizji dużych wypłat z rachunków i dużego popytu na walutę ze strony klientów. Kupowały gotówkę, kalkulując, że może jej zabraknąć, gdy przed okienkami ustawią się klienci. Na szczęście szturmu na polskie banki nie było. Gdy sytuacja się uspokoiła, ta sama gotówka, często w oryginalnych opakowaniach, bo nikt z niej nie korzystał, z powrotem była odsprzedawana za granicę.
– Każda zawierucha na świecie powoduje naturalną potrzebę ochrony własnego majątku, a to często oznacza spadek zaufania do miejsca, w którym trzyma się pieniądze. Jak ktoś trzyma je w banku, raczej je z niego wypłaci i będzie trzymał w gotówce. W czasach spokojniejszych też jest taki naturalny popyt na pieniądz papierowy. Niezależnie jaka będzie koniunktura, zawsze będzie popyt na cash – konstatuje Andrzej Romanowicz.