Kapitał ma narodowość – oświadczają triumfalnie zwolennicy zamykania rynku i protekcjonistycznych regulacji. Przybierają one na sile zwłaszcza w czasach kryzysu, wtedy rodzą się, a właściwie powracają pomysły ochrony rodzimego rynku i pracowników przed „innymi”. Czy mają rację? I co naprawdę wynika z takiego twierdzenia?
W styczniu 2013 r. ziścił się koszmarny sen pracowników tyskich zakładów produkcyjnych Fiata. Rozpoczęły się grupowe zwolnienia. W związkach zawodowych zawrzało oburzenie, podobnie zresztą w lokalnej prasie, podkreślającej bezwzględność włoskiego koncernu. – Zwolnienie dostał 32-letni ojciec trójki dzieci, którego żona jest bez pracy i już nawet bez zasiłku. Zwolniony został 26-letni mężczyzna, który ma dwoje dzieci, w tym jedno dwumiesięczne, i niepracującą żonę – donosił portal NaszeMiasto.pl.
Na nic jednak protesty i lamenty. W sumie w ciągu czterech miesięcy wyrzucono z pracy aż 1450 osób. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego – bo przecież tak już wygląda kapitalizm, że raz zatrudniają, a raz zwalniają – gdyby nie przyczyna owych zwolnień.
Wolta Bieleckiego
Fiat postanowił przenieść część polskiej produkcji do Włoch (chodziło m.in. o produkcję jednego z najpopularniejszych modeli włoskiego koncernu, Fiata Pandy), mimo że jego polskie fabryki były i są znacznie bardziej produktywne niż fabryki włoskie! Różnica była ogromna. Jak zauważył ekonomista Ignacy Morawski w jednym ze swoich tekstów, przed zwolnieniami 6 tys. zatrudnionych w tyskim zakładach Polaków bez problemu wytwarzało 600 tys. aut rocznie, podczas gdy 22 tys. Włochów w tym samym czasie produkowało zaledwie 700 tys. samochodów.
Jak to więc możliwe, głowili się różnej maści eksperci, że koncern nastawiony – zgodnie z podstawowym założeniem ekonomii – na maksymalizację zysku, podjął tak absurdalną decyzję? Sytuacja była tym bardziej zagadkowa, że dyrektor generalny Fiata Sergio Marchionne od lat narzekał na niską produktywność (czyt. lenistwo) swoich rodaków. – Nasze włoskie zakłady z ekonomicznego punktu widzenia należałoby zamknąć – mawiał.
Okazało się, jak już teraz wiadomo, że innego zdania były włoskie związki zawodowe i będący pod ich wpływem premier Silvio Berlusconi. Wspólnie postanowili „promować” i „wspierać” włoską gospodarkę i rynek pracy, ściągając z zagranicy włoskie inwestycje. Fiat poddał się więc po prostu politycznym zakulisowym naciskom. Jak mocnym? Rząd to instytucja dzierżąca monopol na przemoc, więc tego możemy się tylko domyślać. Nieoficjalnie mówiło się o groźbie podatkowego prześwietlenia finansów firmy i jej szefów czy nawet o nacjonalizacji włoskich zakładów.
Gdy dziennikarze ujawnili kuchnię dziwnych ruchów Fiata, w Polsce natychmiast zabrzmiał chór ekonomistów, publicystów ekonomicznych i polityków wyśpiewując harmonijnie jedną krótką frazę: „Kapitał ma narodowość”. Nawet Jan Krzysztof Bielecki, dawniej zdeklarowany liberał i zwolennik swobodnych przepływów kapitału, ogłaszał (w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”): „Kapitał ma narodowość i ma centralę. Interes centrali, interes matki, jest nadrzędny i życie w czasie kryzysu finansowego pokazało, jak córki szybko zaczęły przenosić płynność do centrali, żeby przede wszystkim zabezpieczyć matkę. I tak jest ze wszystkim, na każdym kroku”.
Kazus Fiata, jak tłumaczono, to tylko jeden z wielu dowodów na słuszność tej tezy. Bo dlaczego rosyjskie firmy są zainteresowane licencjami na wydobycie gazu łupkowego w Polsce? Dlaczego banki, gdy koniuktura słabnie, ograniczają w swoich zagranicznych oddziałach dostęp do kredytu? Dlaczego firmy transferują zyski do kraju swojego pochodzenia? Dlaczego w Niemczech przetargi na usługi publiczne wygrywają niemieckie firmy, mimo że nie zawsze oferują najwyższą ich jakość? Bo kapitał ma narodowość!
Odkrywcy banału
Oprócz dowodów natury anegdotycznej na poparcie tej tezy łatwo znaleźć także dane statystyczne. Bez problemu można na przykład udowodnić, że w czasie kryzysu firmy matki wypłacają sobie dywidendy ze swoich zagranicznych spółek i wstrzymują reinwestowanie zysków. W kryzysowym 2008 r. zachodni inwestorzy wyprowadzili z Polski za pomocą dywidend ponad 8 mld euro. Rok później już tylko 5,4 mld euro, bo Komisja Nadzoru Finansowego zakazała takiej praktyki bankom. Można też łatwo udowodnić, że w trakcie światowych kryzysów spadają także bezpośrednie inwestycje zagraniczne (BIZ), czyli że prywatne firmy nie chcą ryzykować wysyłania swoich pieniędzy do obcych państw. W 2012 r. wartość BIZ-ów spadła w Polsce, jak podaje UNCTAD (jedna z agend ONZ), aż o 82 proc., i to mimo że w rankingach miejsc atrakcyjnych inwestycyjnie jesteśmy w europejskiej czołówce! W skali globu było jeszcze gorzej niż w Polsce. Odpływ BIZ-ów był tak duży, że w czasie kryzysu najpierw zrównał się on z napływami, by w końcu (w 2010 r.) przewyższyć ich wartość. Skutki?
Dalsze pogłębienie się kryzysu. Ot, na przykład irlandzką gospodarkę wykończyła nie tylko pękająca bańka nieruchomości, ale też odpływ (przede wszystkim amerykańskiego) zagranicznego kapitału, którego obecność wcześniej budowała dobrobyt tego kraju. W 2010 r., w szczycie irlandzkiego kryzysu, z kraju tego wypłynęło ok. 20 mld euro. Ekonomiści do dzisiaj nie są w stanie wyjaśnić dokładnie mechanizmów, z pomocą których te pieniądze z Irlandii wypływały – nie chodziło bowiem tylko o dywidendy, ale o znacznie bardziej skomplikowane operacje finansowe, które miały na celu uniknięcie zapłaty i tak relatywnie niskich podatków.
Kwestia unikania podatków bywa zresztą koronnym argumentem na rzecz tezy o narodowości kapitału. Nie jest przecież tajemnicą, że zagraniczne firmy tak konstruują swoją strukturę korporacyjną, żeby ograniczyć wysokość podatków płaconych w danym kraju (popularna nazwa tego zjawiska to optymalizacja podatkowa). W Polsce wskazuje się przede wszystkim w stronę wielkich sieci handlowych i pokazuje statystyki sugerujące, że np. celowo zaniżają one swoje dochody, a czasami nawet wykazują wieloletnie straty. To z kolei pozwala łatwiej im walczyć z lokalną konkurencją. Przyjeżdżają do nas – mówi się, wskazując na zagraniczne koncerny – żeby zarobić, tym zarobkiem w żaden sposób nie dzielą się z nami i z naszym budżetem, a do tego wykańczają nasze lokalne małe przedsiębiorstwa. To neokolonializm!
Zatem kapitał rzeczywiście ma narodowość, a w Polsce w ciągu ostatnich kilku lat miało miejsce przełomowe odkrycie ekonomiczne, które wywraca do góry nogami fundamenty tej nauki. Osoby wygłaszające tezę o narodowości kapitału robią to zazwyczaj tak triumfalnym i odkrywczym tonem, jakby wiedziały że Królewska Szwedzka Akademia Nauk już szykuje dla nich Nagrodę Nobla.
Może więc coś jest na rzeczy? A jeśli tak, to może warta rozważenia jest także wypisywana przez te osoby recepta na narodową bolączkę kapitału? Tak się składa, że receptę wypisują zawsze identyczną, a brzmi ona: „Więcej państwa!”. W artykułach ekonomistów, felietonach dziennikarzy biznesowych i przemówieniach polityków powtarzają się w kółko zalecenia: „Patrzymy na ręce zagranicznych inwestorów!”, „Nie wpuszczajmy wszystkich jak leci!”, „Opodatkujmy zachodnie sieci handlowe!”, „Wprowadźmy większe cła!”, „Dotujmy rodzime firmy!”, „Preferujmy rodzime firmy przy przetargach publicznych, jak robią to Niemcy!” (to sugestia jednego z najbogatszych Polaków) itd., itp. Mutacji tych haseł znajdziemy bez liku.
Co prawda, gdy ktoś chce prowadzić antykapitalistyczną, protekcjonistyczną i skierowaną przeciw idei globalizacji propagandę, każdy pretekst jest dobry, ale może tym razem znaleziono sensowny i silny argument. Bo przecież wszystko wskazuje na to, że kapitał naprawdę ma narodowość. Dowody są dość mocne.
Skąd jesteś, kapitale?
Niestety ustalenie narodowości kapitału, czyli tego, czyj on tak naprawdę jest, może rodzić spore metodologiczne problemy. A w konsekwencji prowadzić do tego, że jeśli zastosujemy selektywne (protekcjonistyczne) metody wpuszczania obcego kapitału do kraju, możemy wylać dziecko razem z kąpielą, czyli pozbyć się wartościowych firm.
Narodowość kapitału najczęściej utożsamia się z krajem pochodzenia firmy, której jest własnością (lokalizacja centrali), lub z krajem rezydowania właściciela. Obydwa podejścia są problematyczne. Jakiej bowiem narodowości jest firma Comarch? Jej właściciel Janusz Filipiak w Polsce przebywa tylko o tyle, o ile ma coś do załatwienia w firmie. Na stałe zamieszkał w Szwajcarii. Jeśli przyjmiemy wyłącznie kryterium miejsca rezydowania właściciela, trzeba byłoby stwierdzić, że Comarch jest szwajcarski, co jest oczywistą bzdurą.
Kryterium lokalizacji nie jest lepsze, bo czy bank, którego główna siedziba mieści się na Wall Street, to na pewno bank wyłącznie amerykański, jeśli jego udziałowcy pochodzą z różnych krajów? Może więc do kryterium lokalizacji centrali i pochodzenia właściciela należałoby dorzucić kryterium narodowości pracowników i głównego rynku, na którym firma działa? Owszem, można, ale to wciąż nie da nam jednoznacznej odpowiedzi na kluczowe pytanie. Bo czy firma, której właściciel pochodzi z Portugalii, ale rozwija ją w Polsce, zatrudnia głównie Polaków i płaci w Polsce podatki, jest tylko portugalska, czy może jednak trochę polska? Mowa oczywiście o Biedronce.
A Sunreef Yacht, firma założona w Polsce przez Francuza Francisa Lappa, to kapitał polski czy francuski? Zarejestrowana jest w Polsce, ale zyski w końcu lądują na koncie Francuza, który wprawdzie deklaruje, że czuje się Polakiem, ale obywatelstwa polskiego nie ma. Z kolei Zygmunt Solorz-Żak swoje telekomunikacyjne imperium ze względów podatkowych kontroluje za pośrednictwem cypryjskich spółek. Czy to znaczy, że sieć Plus to kapitał cypryjski?
Nie. To oznacza, że narodowość kapitału nie jest kwestią zero-jedynkową. Że kapitał to raczej narodowy mieszaniec niż czysty przedstawiciel konkretnej nacji. Tego właśnie nie rozumieją ci, którzy z twierdzenia o narodowości kapitału wyciągają wniosek, że skoro kapitał narodowość ma, to za pomocą protekcjonistycznych miar należałoby zrobić z niego narodowego szowinistę. Nie widzą, że takie postawienie sprawy prowadziłoby od globalizacji do międzynarodowej wojny na cła, taryfy i regulacje chroniące rynki. Wojna gospodarcza zaś to prosta droga do wojny realnej.
Brzytwa Ockhama
O narodowość kapitału i co z niej miałoby wynikać, zapytałem kilkunastu wybitnych ekonomistów, licząc, że zaskoczę ich i zmuszę do przedefiniowania tego, na czym do tej pory opierali swoje poglądy. Tymczasem...
– Szczerze mówiąc, to strasznie oczywiste i nieciekawe. Każdy kapitał ma właściciela, w postaci osoby fizycznej, firmy bądź jakiejś organizacji, np. państwa, a właściciel ma narodowość. Nie przypominam sobie, by ktoś kiedyś twierdził co innego – zbił mnie brutalnie z pantałyku prof. James Mirrlees, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii.
Podobnych odpowiedzi udzielili pozostali rozmówcy. – Kapitał ma narodowość, bo nieważne, gdzie w końcu ląduje, zawsze zarabia na nim rezydent jakiegoś państwa – konstatował prof. Jeremy Clegg z Uniwersytetu w Leeds. Nawet David Friedman, syn Miltona, przyznał: – Cóż, kapitał zawsze do kogoś należy, a ten ktoś ma narodowość. Już Adam Smith to wiedział. Stwierdzał, że ludzie wolą inwestować w swoim kraju niż za granicą, ponieważ łatwiej im później obserwować, co dzieje się z ich inwestycjami.
A więc rzekomo odkrywcza teza o narodowości kapitału to nihil novi? Co więcej, nie dość, że jest to teza stara, to jeszcze... niewiele z niej wynika. – Kapitał może i ma narodowość, ale z ekonomicznego punktu widzenia jest to zasadniczo nieistotne – stwierdza prof. Donald Boudreaux z amerykańskiego George Mason University. Nieistotne?
Tak. Przyjmijmy, że mamy do czynienia z jasną sytuacją. Z firmą, która pochodzi z konkretnego kraju, ale dużo inwestuje za granicą. Załóżmy, że taka firma będzie skłonna zaniżać swoje dochody, by przyoszczędzić na podatkach, i że będzie wysyłać zysk do centrali, zamiast reinwestować go na swoich zagranicznych rynkach. A nawet – choć nie ma dowodów, że taka praktyka przyjmuje znaczące dla gospodarki rozmiary – że wykupuje ona lokalne konkurencyjne firmy, by potem je zamykać i zwiększać w ten sposób swoje udziały w rynku. Jaki związek z narodowością jej kapitału mają takie działania? Zdaniem ekonomistów – żaden.
Bo czy firma, która ulokowana jest w Strzyżowie na Podkarpaciu i ma cztery filie w okolicznych gminach, będzie się zachowywała inaczej? Jeśli będzie miała problemy, prawdopodobnie zmniejszy zatrudnienie albo zamknie jedną z filii, ale oszczędzi swoją siedzibę. Jeśli filie te z kolei dadzą wysoki zysk, szef firmy, urodzony strzyżowiak, zapewne podniesie pensje sobie i innym kolegom, którzy mieszkają w Strzyżowie, czyli przetransferuje zysk do centrali. A jeśli okaże się, że gdzieś niedaleko w innej gminie zaoferowano firmom znacznie lepsze warunki podatkowe, to swoją centralę przeniesie właśnie tam, łatwo znajdując jakieś usprawiedliwienie dla braku lokalnego patriotyzmu.
Wspominam o Podkarpaciu nie bez kozery – w podkarpackiej Wiązownicy w 2007 r. obniżono podatki o 50 proc., co sprawiło, że zaczęły się tam przenosić okoliczne firmy.
Jasne jest więc to, dlaczego zagadnienie narodowości kapitału jest dla ekonomistów nudne. Jest im po prostu niepotrzebne do wyjaśniania problemów ekonomicznych. Średniowieczny filozof William Ockham uważał, że nie należy mnożyć bytów (i pojęć) ponad potrzebę. Ten postulat nazywa się brzytwą Ockhama. Ekonomiści w tym wypadku z niej korzystają.
Celowo wybrałem wcześniej przykład Fiata. To przecież w kontekście tej historii ubito najwięcej medialnej piany z narodowością kapitału w roli głównej i w oparciu o nią wypisano najwięcej interwencjonistycznych recept. Nikt jednak nie dotarł do istoty problemu i efekt był taki, że dżumę chciano leczyć cholerą. Co więc jest realną przyczyną absurdów, takich jak w historii z Fiatem w roli głównej?
Złote czasy minęły
Narodowość kapitału kształtuje rząd, a dokładniej rządowy interwencjonizm.
– Kapitał sam z siebie poszukuje najwyższej stopy zwrotu w relacji do potencjalnego ryzyka inwestycyjnego. Bez względu na to, w jakim miejscu jest inwestowany. W tym sensie kapitał, którego właściciele mają oczywiście narodowość, jest bardziej globalny niż narodowy. Natomiast narodowość może być do kapitału przypisana w wyniku wysiłków rządowych. Bez rządu kapitał byłby zupełnie globalny – twierdzi prof. Boudreaux.
Profesor Joseph Salerno z Pace University, reprezentant szkoły austriackiej, patrzy na sprawę w szerokim historycznym ujęciu. – Gdy świat posługiwał się klasycznym standardem złota, kapitał nie miał narodowości. Mógł się przemieszczać i faktycznie przemieszczał się do tych dziedzin produkcji, które przynosiły największe zwroty, bez względu na ich państwową lokalizację. Przed pierwszą wojną światową kapitał poruszał się w tak płynny sposób między państwami, jak teraz między stanami USA. W latach 30. XX wieku klasyczny standard złota jednak się załamał, a na przepływy kapitałowe nałożono szerokie ograniczenia. Dopiero od lat 80. następowało ponowne umiędzynarodowienie kapitału. Rządy jednak wciąż były i są w stanie manipulować jego przepływami – zauważa ekonomista.
Wniosek? Kapitał chciałby być kosmopolitą, ale politycy zbyt często chrzczą firmy narodowością, czy może trafniej – nadają narodowości kapitału nieneutralne znaczenie. Prywatna firma, z racjonalnie myślącym szefem na czele nie podejmuje decyzji takich jak Fiat, chyba że zmuszają ją do tego politycy.
Czy więc Mirosław Owczarek na łamach „Rzeczpospolitej” słusznie pisał, że „za niewidzialną ręką rynku stoi też zwykle mało widzialne, ale realne ramię niemieckiej kanclerz czy francuskiego prezydenta”? Nie do końca, bo słowo „zwykle” sugeruje, że większość prywatnych firm to marionetki w rękach swoich rządów. Na taką tezę nie ma żadnego dowodu, a przeczą jej doniesienia o tym, jak często firmy wyprowadzają w pole swoje rządy, nie płacąc podatków czy nie przestrzegając regulacji.
Jest jednak lekarstwo, które może uczynić kwestię narodowości kapitału całkowicie dla gospodarki neutralną. To metoda bardzo kontrowersyjna i radykalna, politycznie być może nawet nie do przełknięcia, ale na pewno skuteczna. Formułują ją już od ponad dwustu lat ekonomiści i myśliciele związani z klasycznym liberalizmem, a obecnie m.in. przedstawiciele wspomnianej szkoły austriackiej. Chodzi w niej o to, żeby wszystkich – firmy rodzime i firmy zagraniczne – traktować równo. Co to znaczy? Tylko tyle, że aparat państwowy nie powinien nikomu ani sprzyjać, ani rzucać kłód pod nogi. Jedyne, z czego firmy powinny być rozliczane przez rząd, to to, czy ich działania są zgodne z prawem.
Z tego płynie dodatkowy wniosek: skala naszych problemów z Fiatem i wszystkich pokrewnych to nie jest wina obcych rządów. To wina rządów polskich, które od ponad 20 lat zachęcały zachodnie koncerny za pomocą ulg podatkowych do inwestowania w Polsce, nabierając się na ich niejasne obietnice. W rezultacie taki Fiat przez 20 lat produkowania aut w postsocjalistycznej Polsce nie płacił podatku dochodowego! Na co liczyli polscy politycy, tworząc tak intratne warunki arbitralnie wybranym firmom? Na ich dozgonną wdzięczność i na to, że w podzięce będą tworzyć nowe miejsca pracy w nieskończoność?
Każdy, kto miał styczność z podstawową choćby ekonomią, wie, że firmy nie odczuwają wdzięczności. Polityka przekupywania zachodnich koncernów do inwestowania w danym kraju jest krótkowzroczna i wynika raczej z politycznego populizmu niż realnej dbałości o gospodarczy interes kraju. Najlepszym dowodem są państwa Ameryki Łacińskiej, które taką politykę prowadziły przez trzy ostatnie dekady. Na przykład w Chile między 1993 a 2002 r. zagraniczne koncerny wydobyły 21 mln ton miedzi, co dało im 34 mld dol. przychodów z eksportu. Choć odprowadziły od tego podatki w wysokości 1,7 mld dol., to na ulgach podatkowych zaoszczędziły... 2,6 mld dol. Jedna z firm (należąca do koncernu Exxon) w ogóle nie chciała płacić podatku dochodowego, więc sztucznie zawyżała koszty i operowała na stracie przez... 23 lata! Jeśli coś można nazwać gospodarczym neokolonializmem i sytuacją, gdy obcy kapitał drenuje czyjąś gospodarkę, to to właśnie jest taki przypadek.
Dopóki politycy nie nauczą się równo traktować wszystkich firm, dopóty takie sytuacje będą miały miejsce. Nasi politycy wciąż mają z tym problem. W zeszłym roku polski rząd rozszerzył obszar działania Katowickiej Strefy Ekonomicznej, dzięki czemu zakłady Fiata Auto Poland aż do 2026 r. będą mogły odliczać od podatku dochodowego 40 proc. wydatków inwestycyjnych. Firma może w ten sposób oszczędzić nawet 900 mln zł.
Prawdziwa nauka reaguje na rzeczywistość, a nie obraża się na nią. Wybuch kryzysu w 2008 r. sprawił, że ekonomiści musieli na nowo spojrzeć na uprawianą dyscyplinę. Pojawiły się nowe idee, powrócono też do tych zapomnianych. Choć proces trwa, minęło wystarczająco dużo czasu, by spróbować te nowe prądy usystematyzować. Dziennik Gazeta Prawna wspólnie z Obserwatorem Finansowym podjęły tę próbę