Rynek bywa odsądzany od czci i wiary. Czasem słusznie. Ale jest z nim trochę tak, jak z demokracją u Churchilla: może to zły mechanizm dystrybucji dóbr i usług, ale lepszego nie mamy.

Kwintesencją wolnego rynku i żywiołów, które nim targają, są giełdy. I zdarza się, że nawet na nich niewidzialna ręka rynku zamienia się w łapę, która nimi steruje. Tu Chiny wyznaczyły nowe standardy. Gdy niedawno po wzroście cen o 150 proc. (w ciągu kilkunastu miesięcy) koniunktura się załamała, a kursy spadły o 1/3, władze zarządziły hossę. Blokują podaż (zawieszenie notowań wielu firm, zakaz sprzedaży dla insiderów i inwestorów mających więcej niż 5 proc. kapitału, zamrożenie ofert pierwotnych) i kreują popyt (nakaz zakupów dla domów maklerskich, funduszy i innych instytucji). A bank centralny zapewnia ogromne środki na kredyty na akcje.
Ktoś wierzy jeszcze, że wyceny spółek mają coś wspólnego z faktyczną wartością?
Świat i zwykli Chińczycy mają o czym myśleć. Nadzwyczajne środki oznaczają, że sytuacja też jest nadzwyczajna. Im dłużej rządowa łapa będzie grzebać w giełdowym mechanizmie, tym gorszy będzie to sygnał. Chiny mogą też znieść ograniczenia i zalać giełdy pieniędzmi, co byłoby odmianą luzowania ilościowego znanego np. z USA. Ale stosuje się je, gdy alternatywą jest ekonomiczna katastrofa. Mogą też wrócić do rynku, wtedy dowiemy się prawdy. Na tym polega jego urok: porusza się od euforii do paniki, od przewartościowania do niedowartościowania i z powrotem, ale średnio rzecz biorąc, odzwierciedla rzeczywistość gospodarczą. W końcu prawidłowo wyceni sytuację polityczną i ekonomiczną Chin. Tyle że na tym może im najmniej zależeć.