Polska dyskusja polityczna, już i tak rachityczna, zubożała o jeszcze jeden wątek – grecki. Teraz, kiedy upadek kolejnej, ostatecznej wersji pomocy dla kraju, któremu pomoc nie pomaga, wydaje się przesądzony, grecka choroba powinna stać się zagadnieniem numer jeden w polskiej refleksji. Niestety, Grecja się nam znudziła.

Nie wystarczy dworować sobie z rozrzutności i odrealnienia kolejnych greckich demokratycznych rządów. Trzeba się zastanowić, dlaczego przyjmowanie ogromnych sum zagranicznych dotacji w Polsce wywołuje falę entuzjazmu. Przykłady tak wielu państw południa Europy mogłyby nas otrzeźwić. Dzisiejsza ulewa unijnych zapomóg stanowi fazę produkcyjną nowego bankruta – Polski. Za kilka lat będziemy z niepokojem szukać pieniędzy na podtrzymanie tych wszystkich Golemów, które lekką ręką ożywiliśmy za nieswoje pieniądze. Nie znajdziemy. Wpadniemy w wir wiecznego niedostatku, z którego wychodzić będziemy przez pokolenia.
Grekom sugerują dzisiaj niektórzy specjaliści, aby wyszli ze strefy euro, uderzeniowo zdewaluowali narodową walutę i dzięki taniości własnej produkcji oraz usług turystycznych odbudowali narodową gospodarkę. Jednak w konsekwencji Grecja będzie mało kupowała za granicą – co oznacza przecież m.in. odcięcie się kraju od nowoczesnej technologii. Na dodatek Grecy będą zarabiali (w stosunku do Zachodu) mało. Warto zauważyć, że Polska już dawno zrealizowała oba te założenia – produkcja zachodnia jest dla nas zazwyczaj droga, a zarabiamy mało. Aby skłonić nas do kupowania zachodnich aut, win, terakoty i sardynek, media lansują obraz szczęścia, w którym człowiek staje się szczęśliwy dopiero wtedy, kiedy kupionym na kredyt renault przewozi w bagażniku włoską glazurę. Podobne marzenia mieli Grecy – i nawet je zrealizowali.
To, co się stanie w Grecji, łatwo przewidzieć. Bardziej przedsiębiorczy wyjadą i nie wrócą. W tej dziedzinie mamy już swoje doświadczenia. Szkoda, że ani z greckich, ani z polskich doświadczeń nie chcemy korzystać w sporach o przyszłość kraju. Zupełnie jakby nas te spory nudziły.