Nie obrażając przedstawicieli sektora bankowego, na temat ich ostatnich propozycji w sprawie posiadaczy kredytów frankowych można napisać niewiele. Może to, że tradycyjnie na pierwszym miejscu – to przecież profesjonaliści – stawiają interesy instytucji, które reprezentują i które hojnie ich wynagradzają. Stwierdzić, że choćby minimalnie przejęli się losem klientów, byłoby trudno. Bo to by było zwyczajne kłamstwo, wypolerowany PR-owski przekaz, który od pół roku w sprawie franków banki próbują, na szczęście kompletnie nieudolnie, sobie budować.

Propozycje pomocy kredytobiorcom, które usłyszeliśmy wczoraj, to kpina. Można domniemywać, że część uwiązanych kredytami Polaków uzna, że to zawsze jakaś woda na ich młyn, ale powiedzmy sobie szczerze – to tylko woda na młyn banków, które na frankowym zamieszaniu na pewno nie stracą. Przeciwnie, tych kredytobiorców, którzy mają realne problemy ze spłatami rat, będą próbowały do siebie przywiązać jeszcze bardziej. Upraszczając, może zdarzyć się tak, że sprzedadzą im jeszcze więcej, pogrążając w kłopotach już na dobre.
Gra na czas instytucji finansowych w realnym problemie frankowym zaczyna dziwić szczególnie w kontekście spadających od niedawna kursów banków. Sektor szczególnie się tym nie przejmuje, bo przecież straty zawsze można zastąpić zwiększonymi prowizjami, obniżonym oprocentowaniem lokat albo dziesięcioma nowymi opłatami. Przecież to takie proste. Ciekawe, jak długo będzie to tolerował wybrany w ostatnią niedzielę prezydent Duda?