Bez wyjścia polskiego przemysłu z pułapki produktowej możemy zapomnieć o wysokich płacach. Niezależnie od formy zatrudnienia czy zadekretowanej płacy minimalnej Polacy będą zarabiać mało, dopóki nasze firmy nie zaoferują na szerszą skalę czegoś, za co świat będzie chciał dużo zapłacić
PKB per capita Polski na tle innych krajów, gdy były na tym samym poziomie rozwoju / Dziennik Gazeta Prawna



Według Ogólnopolskiego Badania Wynagrodzeń 74 proc. Polaków jest niezadowolonych z wysokości otrzymywanej płacy. Także pozostałe 26 proc. zapewne z radością przyjęłoby informację o podwyżce. Któż nie chciałby być bogaty? Czy Polacy mają realną szansę na zarobki zachodnioeuropejskie w horyzoncie jednego pokolenia i co musi się stać, by do tego doszło?
Odpowiedź na to pytanie wymaga zastanowienia się, kto rzeczywiście tworzy bogactwo. Jeżeli spojrzymy na listę wykonywanych zawodów, to okaże się, że większość z nich de facto opiera się na pracy innych. By bogaty był aktor, ludzi musi być stać na to, by płacić za bilety na spektakle i filmy, w których grywa. Dobrze zarabiający pisarz istnieje tylko wtedy, gdy jest pod dostatkiem odpowiednio bogatych czytelników skłonnych kupować jego książki. Z bogatym urzędnikiem sprawa jest jeszcze prostsza – tu warunkiem koniecznym jest bogactwo całego społeczeństwa, które utrzymuje go z podatków. Gdyby tak dalej wymieniać, groziłoby nam, że dojdziemy do podobnego wniosku co XVIII-wieczni fizjokraci, którzy uważali, że jedynym źródłem bogactwa jest rolnictwo. Gdyby była to prawda, z naszym 11,5-proc. zatrudnieniem w pierwszym sektorze bylibyśmy czwartym najbogatszym krajem w Europie po Rumunii, Bułgarii i Grecji.

Skąd bierze się bogactwo?

Dziś rolnictwo ma relatywnie niewielkie znaczenie dla ogólnego poziomu zamożności, mimo że bez niego prowadzenie innych form aktywności gospodarczej nie byłoby możliwe. Jednak im wydajniejszy jest pierwszy sektor, a więc im mniej osób wytwarza niezbędne wszystkim pożywienie, tym większy odsetek pracowników może zajmować się zaspokajaniem potrzeb wyższego rzędu. Bogactwo bowiem nie jest niczym innym jak właśnie zaspokajaniem potrzeb. Dla większości ludzi zaraz po pożywieniu znajdują się inne potrzeby materialne związane z ułatwieniami w prowadzeniu gospodarstwa domowego. Dopiero gdy nastąpi poprawa warunków bytowych społeczność bardziej masowo kieruje swoją uwagę w stronę aspiracji intelektualnych, duchowych czy estetycznych. Dlatego bogaci są ci, którzy potrafią małym nakładem pracy zaspokoić podstawowe potrzeby materialne – tylko im starcza zasobów na upragnioną resztę. Bogate są więc te społeczeństwa, które wyjątkowo produktywnie potrafią użyć własnych zasobów pracy i kapitału do wytworzenia żywności i dóbr przemysłowych.
Kraje Zachodu wiele dekad pracowały na swój obecny poziom zaawansowania technologicznego i organizacyjnego. Gdyby chcieć bezpośrednio skopiować wszystkie rozwiązania niemieckie czy brytyjskie, wymagałoby to ogromnych nakładów finansowych, trzeba by też pozyskać odpowiednią wiedzę i kompetencje, nie naruszając jednocześnie praw własności intelektualnej. Na szczęście istnieje prostsze rozwiązanie. Zamiast wytwarzać w Polsce leki nowych generacji czy Mercedesy, możemy kupować je w krajach zachodnich, oferując im w zamian nasze produkty. Tak właśnie robimy teraz, wysyłając za granicę meble, buty, okna, kosmetyki oraz żywność. Jednak nasza oferta eksportowa nie jest na tyle atrakcyjna, by niewielkim nakładem pracy można było wymienić ją na wiele pożądanych przez nas towarów z importu. Mimo że pracujemy dużo, a polskie firmy coraz więcej eksportują, za swoją pracę dostajemy dużo mniej niż na Zachodzie. Dlaczego tak się dzieje?

Polska pułapka produktowa

Przykro to napisać, ale niestety polskie hity eksportowe nie są wyjątkowe. Nie są bowiem ani trudno zastępowalne, ani bardzo cenione. Oznacza to z jednej strony, że biedniejsi od nas pracownicy z Azji i Ameryki Południowej, chcąc włączyć się w globalny łańcuch wartości, chętnie zrobią taniej to, co my teraz sprzedajemy światu. Z drugiej strony trudne do podrobienia produkty, takie jak regionalna żywność, nie są – jak dotąd – postrzegane w krajach rozwiniętych jako warte wysokich cen. Brak im bądź marki, bądź jakości, bądź kanałów sprzedaży umożliwiających dotarcie do konsumenta dysponującego zasobniejszym portfelem. Skutkiem tych dwóch faktów są niskie marże polskich firm eksportowych, które nie dysponując siłą monopolistyczną wynikającą z percepcji przez odbiorców ich produktu jako wyjątkowego, muszą konkurować przede wszystkim ceną.
No dobrze, ktoś mógłby spytać, a „Wiedźmin”? A paczkomaty? A grafen? Przykładów wyjątkowych produktów polskich firm można by oczywiście znaleźć więcej, nie zmienia to jednak faktu, że ich znaczenie dla całej gospodarki jest niewielkie. Kilka dobrze, a nawet bardzo dobrze sprzedających się gier komputerowych nie czyni z Polski światowego centrum gospodarki elektronicznej. Te polskie firmy, które potrafią zrobić rzeczy wyjątkowe, produkują zbyt mało, aby ich sukces przełożył się na portfel przeciętnego gospodarstwa domowego. Póki nie będzie ich więcej, o poziomie płac będą decydowały zwyczajne firmy zagospodarowujące w prosty sposób tanie zasoby pracy. Jeżeli nie pojawią się w Polsce na szerszą skalę przedsiębiorstwa potrafiące pod własną marką sprzedawać złożone i wysokowartościowe produkty na rynkach światowych, grozi nam stagnacja produktywności, a wraz z nią stagnacja płac. Sytuację taką nazywa się pułapką produktową – kraj nią dotknięty zajmuje mało atrakcyjne nisze rynkowe, specjalizując się w wytwarzaniu relatywnie prostych towarów, które wymieniane są w niekorzystnym stosunku z bogatszymi partnerami handlowymi. Jak tego uniknąć?

Cztery filary atrakcyjnego eksportu

Przede wszystkim należy zrozumieć, skąd bierze się wysoka marża będąca świadectwem atrakcyjności i niepowtarzalności produktu czy usługi. Można wskazać jej cztery główne źródła, które na szczęście wcale się nie wykluczają. Po pierwsze możemy produkować coś, czego inni nie potrafią wytwarzać. Po drugie możemy naszą innowacyjność skutecznie wspomagać ochroną patentową. Po trzecie możemy wypromować markę, za którą ludzie będą skłonni płacić więcej niż za wyroby konkurencji po to, by nie ryzykować rozczarowania niską jakością. Po czwarte nasz kraj może być postrzegany jako wyjątkowy do tego stopnia, że sam napis „made in Poland” będzie dostatecznym powodem, by więcej zapłacić za wytwarzany u nas produkt. Na marginesie można dodać, że o mało której branży można powiedzieć, iż jest z natury niskomarżowa. Włochom i Francuzom udaje się sprzedawać drogo nawet buty, ubrania i produkty spożywcze, a Amerykanom seriale telewizyjne. Jednak nie zmienia to faktu, że w pewnych branżach o wyjątkowość jest trudniej niż w innych i nasza pozycja startowa nie jest wcale łatwa.
Nie znaczy to, że nic nie da się zrobić. Przykłady takich krajów, jak Korea Południowa, Finlandia, Irlandia czy Izrael pokazują, że przeskok od prostych produktów do sektora wysoko marżowego jest możliwy w zaledwie kilkanaście lat. Jakie są wnioski z doświadczeń tych krajów?

Czas mocno wesprzeć start-upy

Po pierwsze należy rozwijać kulturę start-upów, oferując istniejącym firmom rozwiązania podatkowe wspierające tworzenie działów B+R i inwestowanie w nowe produkty. W polskich przedsiębiorstwach dominuje bowiem myślenie kategoriami innowacji procesowej, a nie produktowej. Istniejące firmy skłonne są ulepszać to, co od dawna wytwarzają, rzadko kiedy wymyślając coś zupełnie nowego. Jak na razie trudno jest wskazać polską Nokię czy polskiego Samsunga, które symboliczne „kalosze” porzuciły dla elektroniki użytkowej i telekomunikacji. Choć w 38-milionowym kraju rodzi się na pewno wielu innowatorów, napotykają oni na swojej drodze szereg przeszkód powodujących, że tak niewielu wieńczy swoją działalność sukcesem. Zaczyna się to już na etapie edukacji, która silnie piętnuje porażkę i nagradza głównie perfekcyjne opanowanie dobrze ugruntowanej już w społeczeństwie wiedzy.
W dalszej kolejności obok znanych każdemu przedsiębiorcy zezwoleń, regulacji oraz mało przyjaznych sądów gospodarczych przedsiębiorca-innowator musi zmagać się z brakiem finansowania. W rozwiniętych krajach jego ważne źródło stanowią fundusze venture capital specjalizujące się w inwestowaniu w obiecujące przedsięwzięcia na wczesnym etapie rozwoju. By mogły działać potrzebne są dwie rzeczy. Po pierwsze system podatkowy sprzyjający ryzykowaniu kapitału na projekty obciążone dużym ryzykiem, a po drugie odpowiednio rozwinięty rynek giełdowy umożliwiający im wycofanie się z zyskiem z inwestycji, gdy ze start-upu powstanie w końcu dojrzała firma. Obu tych elementów brakuje w Polsce. Niechętna reakcja Ministerstwa Finansów na propozycje prezydenta RP w zakresie ulg podatkowych dla innowatorów dobrze ilustruje stan świadomości polskiej administracji w tym zakresie. Równie symptomatyczne są doświadczenia rynku New Connect, który nie działa dobrze, prawdopodobnie ze względu na problemy z nadzorem korporacyjnym. Tylko tak można wytłumaczyć fakt, że NCIndex znajduje się w permanentnym trendzie spadkowym od 8 lat, czyli odkąd powstała giełda specjalizująca się w małych spółkach.

Usunąć bariery innowacyjności

Drugą barierą utrudniającą polskim firmom wspinanie się po drabinie produktowej jest niedostateczna podaż dobrze wykształconych pracowników sektora B+R. Powodem są bardzo niskie publiczne nakłady na naukę oraz archaiczny system funkcjonowania polskich uczelni i instytutów badawczych. Wprawdzie docelowo główny ciężar wydatków na innowacje powinien spoczywać na barkach sektora prywatnego, jednak doświadczenie państw, którym udało się przełamać problem niskiej innowacyjności ich gospodarek, wskazuje, że na początkowym etapie impuls ze strony państwa jest ważny. Zadaniem państwa jest kształcenie kadr naukowych zdolnych pracować w prywatnych firmach, a więc stworzenie środowiska, w którym zdolni ludzie będą chcieli prowadzić badania w Polsce. Warunkiem koniecznym sukcesu na tym polu jest podwojenie publicznych nakładów na B+R, któremu powinna jednak towarzyszyć głęboka reforma szkolnictwa wyższego i instytucji naukowych – w tym PAN – zmierzająca do jego profesjonalizacji. Czas zerwać z mitem, że uczelnie publiczne i państwowe placówki naukowe należą do profesorów, którzy nie tylko decydują o tym, jak prowadzić badania, ale również jak rozliczać ich finansowanie czy jak zarządzać jednostkami uczelnianymi, gdzie ich kompetencje i osobiste interesy niekoniecznie odpowiadają długookresowym celom rozwoju nauki.
Po trzecie należy dążyć do obniżenia zatrudnienia w rolnictwie. Po wejściu do UE wraz z pojawieniem się dopłat bezpośrednich tempo spadku odsetka pracujących w pierwszym sektorze wyraźnie spadło. Jeżeli ten stan rzeczy utrzyma się w przyszłości, to obecny poziom rozwiniętych krajów mamy szansę osiągnąć dopiero w 2040 roku, tracąc po drodze około 15 proc. zamożności. Politycy muszą zrozumieć, że przedłużanie sytuacji, w której za pomocą całego katalogu subsydiów i ulg dotuje się zatrudnienie w sektorze wytwarzającym zaledwie 3 proc. PKB nie leży w naszym narodowym interesie. Brak spójnej polityki ułatwiającej urodzonym na prowincji młodym ludziom przeprowadzkę do największych polskich miast jest jedną z największych porażek III RP.
Na koniec należy wspomnieć o kwestii rzadko podnoszonej w dyskusjach nad innowacyjnością. Innowatorzy muszą chcieć żyć i pracować w Polsce. Choćby z tego powodu należy dążyć do zredukowania negatywnych efektów zewnętrznych generowanych przez złą infrastrukturę transportową, energetyczną czy źle zaprojektowaną przestrzeń miejską. Polska korków, pyłów, smogu i hałasu nie jest krajem, który zachęci do pozostania wybitne jednostki, przed którymi otworem stoi cały świat. Warto pamiętać o tym, kiedy pomstując na europejską politykę klimatyczną i środowiskową, de facto dajemy przyzwolenie, aby jakość powietrza w naszych miastach przypominała tę, jaka na Zachodzie była w latach 70. ubiegłego wieku.

Innowatorzy muszą chcieć żyć i pracować w Polsce. Choćby z tego powodu należy dążyć do zredukowania negatywnych efektów zewnętrznych generowanych przez złą infrastrukturę transportową, energetyczną czy źle zaprojektowaną przestrzeń miejską