Gabinet Ewy Kopacz zastanawia się nad zmianami w PIT. Nie ma mowy o obniżce stawek podatku, ale brane pod uwagę są różne pomysły, które byłyby faktyczną ulgą zwłaszcza dla najmniej zarabiających – dowiedział się DGP ze źródeł rządowych. To efekt zdjęcia przez KE procedury nadmiernego deficytu.
Jak rozwijała się gospodarka w ostatnich latach / Dziennik Gazeta Prawna

Degresywna kwota wolna to od kilku miesięcy najbardziej popularny pomysł na obniżenie PIT. Ale ma dwie wady. Po pierwsze, by było faktycznie odczuwalne, powinno być znaczące, np. dwu-, trzykrotne. Czyli w kieszeni podatnika zostałoby nie 556 zł, jak dziś, ale ponad tysiąc czy półtora tysiąca złotych. To jednak oznacza poważne ubytki w dochodach budżetu. W przypadku jej podwojenia to ok. 10 mld zł. W dodatku identyczną kwotowo ulgę w podatku otrzymuje zarówno osoba zarabiająca minimalną pensję, jak i ten, kto przekracza próg podatkowy i płaci wyższy podatek. Stąd pojawił się pomysł, by kwota wolna była wyższa dla osób zarabiających mniej. To zredukowałoby koszty budżetowe i lepiej zaadresowało zmianę. Szczegóły cały czas są opracowywane na zapleczu rządu.

Radykalne zwiększenie kosztów uzyskania przychodu to pomysł mający być alternatywą dla większej kwoty wolnej. Obecnie w standardowych umowach o pracę koszty uzyskania przychodu wynoszą od 1335 zł do 2502 zł w zależności od tego, czy podatnik pracuje u jednego pracodawcy, czy w miejscu zamieszkania. Usłyszeliśmy o pomyśle zwiększenia tych kosztów nawet trzykrotnie. W takim przypadku w kieszeni podatnika zostawałoby od 700 do ponad 1300 zł. Zaletą tego rozwiązania jest to, że z ulgi korzystałyby osoby zatrudnione na umowach o pracę, więc dodatkowo premiowałoby to zatrudnienie na zasadach kodeksu pracy.

Oprócz tego w grę wchodzą także inne rozwiązania, jak wcześniejsza obniżka VAT czy różne warianty waloryzacji rent i emerytur. Jak wynika z naszych informacji, ostateczne decyzje w tej sprawie zapadną w wakacje, gdy rząd będzie finalizował prace nad przyszłorocznym budżetem, a jednocześnie zaczynać się będzie kampania przed wyborami parlamentarnymi.

Pierwszym z „dopalaczy konsumpcji” może być szybsza obniżka stawek VAT. Podatek i tak spadnie, zgodnie z ustawą ma to nastąpić 1 stycznia 2017 r. Gdyby do obniżki doszło rok wcześniej, oznaczałoby to, że podatnicy uzyskaliby dodatkowo 6–7 mld zł już w przyszłym roku. Choć tych szacunków nie można być do końca pewnym, bo wcale nie jest powiedziane, że spadek stawek wprost przełoży się na obniżkę cen, i to akurat konsumenci będą głównym beneficjentem tej decyzji. Nie można wykluczyć, że niższy VAT przełoży się na wzrost przychodów jego płatników, czyli firm.
Takich wątpliwości nie ma w przypadku skutków waloryzacji emerytur i rent. Mało prawdopodobne jest, by nastąpiła ona według standardowego wzoru – inflacja plus 20 proc. wzrostu średniego wynagrodzenia. Głównie dlatego, że w tym roku prawdopodobnie nie będzie inflacji (średniorocznie), a deflacja na poziomie ok. -0,5 proc. Przy powtórce z tego roku, czyli waloryzacji mieszanej (o wskaźnik, ale nie mniej niż o określoną kwotę), emeryci zyskaliby ok. 3,7 mld zł. W podejściu minimalistycznym – a więc zwiększeniu świadczeń o 0,86 proc., czyli tyle, ile może wynieść jedna piąta wzrostu płac – koszt to jakieś 1,5 mld zł.
Inny rządowy pomysł – podwyżka płac w budżetówce – to kolejne kilka miliardów. Ile dokładnie? Przy wzroście funduszu płac o 3,5 proc. to jakieś 1,5 mld zł w pensjach więcej.
Ale najmocniejszym punktem mogą być zmiany w PIT, o których na razie wiadomo tylko tyle, że resort finansów analizuje ich różne warianty. – Zmiana kwoty wolnej w PIT miałaby chyba największe przełożenie na konsumpcję, bo dotyczy szerokiej grupy konsumentów. Oczywiście wszystko zależy od skali takiej zmiany – twierdzi Marta Petka-Zagajewska, ekonomistka banku Raiffeisen.
W podobnym tonie wypowiada się Kamil Cisowski z PKO BP. Jak mówi, nie ma większego znaczenia, czy zostanie podwyższona kwota wolna, zwiększone koszty uzyskania przychodu, czy spadnie stawka podatkowa. – Każde z tych rozwiązań przekłada się bezpośrednio na konsumpcję, bo zwiększa dochód rozporządzalny gospodarstw domowych – ocenia.
Ile to może kosztować, pokazuje symulacja skutków podwyżki kwoty wolnej do 8 tys. zł (teraz wynosi ona 3091 zł rocznie), co obiecuje kandydujący na prezydenta Andrzej Duda. W sumie to ubytek w budżetowych dochodach w wysokości około 16 mld zł.
Wsparcie fiskalne, jakie dostałaby gospodarka, nie byłoby pewnie tak silne jak na początku kryzysu (wtedy obniżki w PIT i nowe ulgi wraz ze spadkiem składek ubezpieczeniowych kosztowały ok. 2,5 proc. PKB), ale gdyby się skumulowało w krótkim czasie, byłoby zauważalne. Rzecz w tym, że rządowi trudno byłoby wytłumaczyć tak dużą skalę budżetowego rozluźnienia. W sumie ubytek w dochodach i dodatkowe wydatki mogłyby wynieść 0,7–0,8 proc. PKB. Dużo, biorąc pod uwagę, że przyszłoroczny deficyt finansów publicznych bez podejmowania takich działań miałby wynieść 2,6–2,8 proc. PKB w najbliższych latach
– Komisja Europejska zarekomendowała zdjęcie z Polski procedury nadmiernego deficytu trochę na wyrost, zaliczając nam koszty drugiego filaru poniesione w ubiegłym roku. I wcale nie mamy tak dużo miejsca na fiskalne rozluźnienie – podkreśla Petka-Zagajewska.
Z drugiej strony nie jest wcale takie pewne, czy to akurat konsumpcja prywatna potrzebuje fiskalnego wsparcia. Według Petki-Zagajewskiej niekoniecznie. Ekonomistka zwraca uwagę, jak bardzo przyspieszyła gospodarka w I kw. tego roku. Według opublikowanych w piątek wstępnych danych GUS PKB wzrósł o 3,5 proc. Eksperci sądzą, że jednym z mocnych motorów wzrostu był popyt krajowy, w tym konsumpcja prywatna.
– Popyt z pewnością nie spada. Przeciwnie, dzięki poprawie koniunktury na rynku pracy konsumpcja i tak będzie w umiarkowanym trendzie wzrostowym – wskazuje Petka-Zagajewska.
Kamil Cisowski z PKO BP zwraca uwagę, że konsumpcja na razie wygląda dobrze. Według niego w I kw. rosła o 3,4 proc. rok do roku i wiele wskazuje na to, że taka dynamika utrzyma się w dalszej części roku. Mocny popyt krajowy podbije – jego zdaniem – wzrost PKB do poziomu powyżej 4 proc. w drugiej połowie roku. – Ale poluzowanie fiskalne dotyczyłoby raczej przyszłego roku, a wtedy wzrost gospodarczy nieco zwolni – uważa ekonomista. I dodaje, że optymalnym sposobem na budżetowe rozluźnienie byłaby przyspieszona obniżka VAT.
– Obniżka VAT miałaby tę zaletę, że relatywnie mocno podatek ten obciąża osoby najuboższe. Drugi powód: zbyt wysokie stawki VAT generują wzrost szarej strefy. Zapewne na fali tych obietnic związanych z kampanią wyborczą polityka budżetowa stanie się nieco bardziej ekspansywna. A skoro tak, to optymalnym wyjściem byłyby zmiany w VAT – mówi Cisowski.
Grzegorz Ogonek z ING Banku Śląskiego przypomina, że w 2016 r. można się spodziewać wzrostu inwestycji dzięki zagospodarowaniu większej puli środków UE z nowej perspektywy. – Nie trzeba dokładać jeszcze wsparcia dla konsumpcji. Można by się nad tym zastanawiać, gdyby istniało ryzyko odkładania wydatków związanych z utrzymywaniem się deflacji. Wiele wskazuje na to, że wkrótce z niej wyjdziemy, a z badań nastrojów konsumentów wynika, że spodziewają się co najwyżej stabilizacji cen – mówi. I dodaje, że z tego punktu widzenia szybsza obniżka VAT mogłaby mieć negatywne konsekwencje: zdusiłaby inflację w przyszłym roku i temat ryzyka odkładania konsumpcji mógłby wrócić.