Jesteśmy w środku kampanii prezydenckiej, ale najważniejsza kampania i najważniejsze wybory odbędą się jesienią.
To wybory parlamentarne zadecydują o kształcie sceny politycznej i kierunku polityki rządu w najbliższych latach. Ponieważ wiele wskazuje, że wyścig polityczny będzie bardzo zacięty i bliski remisu, rządzący mogą odwołać się do pewnych obietnic, które przechylą szalę na ich stronę. Obawiam się, że jedną z takich obietnic może być zapowiedź bezwarunkowej obniżki podatków w pierwszych latach po wyborach. Z politycznego punktu widzenia złożenie takiej obietnicy mogłoby być bardzo atrakcyjne, ale mogłoby to też oznaczać zaprzepaszczenie unikalnej szansy trwałego ustabilizowania finansów publicznych. Choć sam jestem zwolennikiem obniżania kosztów pracy w długim okresie, to w perspektywie dwóch – czterech lat kluczowym wyzwaniem powinno być obniżenie deficytu finansów publicznych. To może dać gospodarce ogromne korzyści.
Skąd obawa o podatkowe obietnice? Mam wrażenie, że wśród wszystkich liczących się sił politycznych panuje przekonanie, iż po obniżeniu deficytu finansów publicznych poniżej 3 proc. PKB i wyjściu z procedury nadmiernego deficytu (to taki unijny czyściec dla krajów z nadmiernym deficytem) będziemy superbezpieczni. Słyszałem od wysoko postawionego urzędnika, że o ile w rządzie jest zrozumienie dla konieczności obniżenia deficytu do poniżej 3 proc. PKB, o tyle dalsze oszczędności nie są traktowane jako konieczne. Niedawno Ludwik Kotecki, główny ekonomista Ministerstwa Finansów, powiedział, że gdy wyjdziemy z unijnej procedury nadmiernego deficytu, otworzy się przestrzeń do obniżek podatków. Jego wypowiedź była bardzo ostrożna, ale wielu polityków może sobie ostrzyć zęby na wolny pieniądz publiczny, który pojawi się po wyjściu z unijnej procedury karnej.
Tymczasem zejście z deficytem poniżej 3 proc. PKB to za mało, by mówić o stabilnych finansach publicznych. To minimum minimorum. Naszym celem powinien być średni deficyt w okolicach 1–2 proc., a w dobrych czasach 0–1 proc. PKB. A droga do tego jest wciąż bardzo daleka. Polska, mimo relatywnie bardzo dobrej sytuacji gospodarczej, ma wciąż wysoki deficyt finansów publicznych. Poprawa koniunktury oraz spadek kosztów obsługi długu w wyniku trwałego spadku stóp procentowych mogą nam dać w najbliższych latach ok. 1,5 proc. PKB oszczędności. Ale to wciąż za mało. Jeżeli zakładamy, że czeka nas kilka tłustych lat w gospodarce – a taki jest konsensus prognoz – to powinniśmy dążyć do deficytu na poziomie 1 proc. PKB w 2017 lub 2018 r. To wymaga znalezienia dodatkowych oszczędności po wyborach w wysokości ok. 1–1,5 proc. PKB, czyli ok. 20 mld zł.
Gospodarka jest w dobrej kondycji, sektor prywatny jest gotowy konsumować i inwestować, w takich warunkach koszty oszczędności fiskalnych są bardzo niskie. Nie możemy porównywać się z krajami Europy Zachodniej, gdzie wstrzymanie oszczędności jest uzasadnione bardzo słabą sytuacją strony popytowej gospodarki.
A korzyści wynikające z konsolidacji fiskalnej są wielorakie. Po pierwsze, daje nam to szanse na podniesienie ratingu, co obniży koszty finansowania firm i rządu i dzięki temu może trwale podnieść wzrost gospodarczy. Po drugie, w niestabilnym świecie znacząco zwiększa to nasze bezpieczeństwo. W razie nieoczekiwanego szoku z zewnątrz przy niskim deficycie bylibyśmy w stanie swobodnie stymulować gospodarkę. Po trzecie, powinniśmy powoli przygotowywać w finansach publicznych miejsce na potencjalnie negatywne szoki, które mogą nas czekać w najbliższych dwóch dekadach. Najpierw będzie to szok związany z wysychaniem finansowania z funduszy europejskich po 2020 r. Nie możemy dopuścić do spadku inwestycji infrastrukturalnych, bo to całkowicie zabije nasze szanse na doganianie Zachodu. Potem będzie szok demograficzny polegający na znacznym wzroście liczby osób starszych. Trudno będzie zmierzyć się z tymi wyzwaniami bez bezwzględnie stabilnych finansów publicznych.
Bardzo trudna będzie do rozstrzygnięcia kwestia obniżki VAT, która jest wpisana do ustawy – ma nastąpić automatycznie w 2017 r. To będzie duży cios dla budżetu, ponieważ odbierze mu ok. 6–8 mld zł. Ale wstrzymanie tej obniżki byłoby trudne politycznie i szkodliwe dla wiarygodności rządu, która jest bardzo istotna w polityce gospodarczej. To będzie poważny dylemat. Ale jest na to sposób – systemowa reforma podatkowa, która usunie w cień kwestię obniżenia VAT. Jej elementami mogłyby być ujednolicenie VAT i podniesienie kwot wolnych w podatku dochodowym. A na to wszystko powinno nałożyć się wprowadzenie nowej ordynacji podatkowej. Ze wspomnianej wypowiedzi Koteckiego wynika, że ujednolicenie VAT i podniesienie kwoty wolnej może być rozważane w Ministerstwie Finansów. Pytanie, czy uda się do tego przekonać rząd i parlament.
Ujednolicenie VAT na poziomie 17–18 proc. oznaczałoby efektywną podwyżkę podatku, bo zniknięcie stawek preferencyjnych nie byłoby zrekompensowane spadkiem stawki podstawowej. Ale oznaczałoby też znaczące uproszczenie podatków, co zyskałoby na pewno zrozumienie wśród liberalnie nastawionej części opinii publicznej. Jednocześnie podwyższenie kwoty wolnej w PIT zniwelowałoby negatywne efekty zmian w VAT dla osób o niższych dochodach, co zapewniłoby polityczną wykonalność całego projektu. Podnoszenie kwoty wolnej mogłoby odbywać się sekwencyjnie – zacząć w 2017 r. od zmian symbolicznych, neutralnych dla budżetu i mających na celu przekonanie elektoratu do kierunku zmian w podatkach. Następnie byłoby kontynuowane w kolejnych latach w miarę stabilizowania sytuacji finansów publicznych.
Polityce podatkowej w najbliższych latach powinny przyświecać dwie zasady. Uproszczenie podatków powinno być ważniejsze niż ich nominalna wysokość. A obniżki podatków mogą następować (poza okresami kryzysowymi) tylko wtedy, kiedy jest na nie miejsce w budżecie.