To, co nas odróżnia od rozwiniętego świata, to nie jest ani poziom wydatków państwowych, ani wysokość podatków. Tylko brak tradycji mieszczańskich
Ignacy Morawski główny ekonomista BIZ Banku. Jest absolwentem ekonomii Uniwersytetu Bocconi w Mediolanie oraz nauk politycznych Uniwersytetu Warszawskiego / Dziennik Gazeta Prawna
Porozmawiajmy o książkach.
Świetnie. Właśnie czytam „Buddenbrooków” Tomasza Manna.
W pracy ekonomisty bankowego pewnie się nie przyda. O stopach procentowych nie ma tam zbyt wiele.
Ale jest o bogatym niemieckim mieszczaństwie. I o jego przekonaniu, że Bóg jest po stronie bogatej burżuazji. A stan posiadania i pozycja społeczna mieszczan są trwałe. W naszej literaturze tego nie ma. Kanon jest oparty na książkach o patriotycznych uniesieniach. Mamy „Ziemię obiecaną” Reymonta.
Ale to raczej opowieść o dorabianiu się, a nie kumulowaniu bogactwa. W kanonie jest jeszcze „Lalka” Prusa.
Z bogaczem Wokulskim, który cierpi katusze, bo nie jest akceptowany przez starą arystokrację. Jemu doskwiera brak mieszczaństwa jako dużej i pewnej siebie klasy społecznej. Gdyby żył w Lubece, jak Buddenbrookowie, byłoby mu lżej. I gdyby w Polsce XIX w. żyło wielu takich Buddenbroków, to dziś łatwiej byłoby nam dogonić Zachód. Bo to, co nas odróżnia od rozwiniętego świata, to nie jest ani poziom wydatków państwowych, ani wysokość podatków, ani stopa procentowa czy polityka regulacyjna. Tylko brak tradycji mieszczańskich.
No i wylądowaliśmy w temacie peryferyjności.
To również nieprzypadkowo. Bo wśród książek bardziej ekonomicznych najlepsza rzecz, jaką ostatnio przeczytałem, to „Skok w nowoczesność” Adama Leszczyńskiego. Autor ustawia tam Polskę w szeregu krajów peryferyjnych. Obok Rosji, Korei, Wietnamu czy krajów afrykańskich, które na pewnym etapie swojego rozwoju zrozumiały, że są zapóźnione wobec Zachodu. I że strategia „oby tak dalej” nigdy ich z tej pozycji nie wyrwie. Aby się zmodernizować, muszą zrobić coś ekstra.
I każdy z nich „skakał w nowoczesność”.
Strategie były w sumie dosyć podobne. Wszystkie te kraje próbowały się zmodernizować, podejmując wielki projekt rządowy polegający na masowej i szybkiej – a często przymusowej – akumulacji kapitału. Czytanie takich książek jest bardzo pouczające. Bo leczy nas z ahistorycznego myślenia. Dziś panuje na przykład przekonanie, że w PRL w latach 50. czy 60. prowadzona była skrajnie nieracjonalna polityka gospodarcza. Z jej forsowną industrializacją i odgórnym sterowaniem.
Ta polityka jest dziś nazywana pogardliwie „gospodarką księżycową”.
Tymczasem PRL robił to, co wtedy na świecie uznawano za politykę gospodarczą mieszczącą się w głównym nurcie. Nie dostrzegamy, że nasze wyobrażenie o tym, czym powinna być modernizacja, jest ukształtowane przez wydarzenia ostatnich 20 lat. Kiedy synonimem unowocześnienia gospodarek peryferyjnych stały się ich liberalizacja i forsowanie modelu ograniczonego państwa.
Czego jeszcze ekonomista może się nauczyć z książki historyka i dziennikarza Leszczyńskiego?
Ta książka to dosyć oryginalna próba porównania Polski do krajów, które są podobne do nas. My często popełniamy błąd, gdy projektując rozwiązania gospodarcze, wzorujemy się na gigantach: Niemcach, Stanach Zjednoczonych czy Wielkiej Brytanii. Albo na tym, co robiły, gdy znajdowały się na tym etapie rozwoju, co my obecnie. Tymczasem dużo sensowniejsze jest porównywanie nas z krajami podobnie peryferyjnymi. Czekam na więcej takich książek. Tropów jest wiele. Finlandia, Korea, Irlandia. Od każdego z tych krajów można się czegoś ciekawego nauczyć.