Największe kariery robili ci, którzy mieli zerową empatię, za to potrafili łgać w żywe oczy, za nic mając dobro klienta. Ma być dobrze dla banku - mówi w wywiadzie dla DGP były bankowiec, który dziś pracuje jako kierowca taksówki.
To był ciekawy zbieg okoliczności – wyszłam z rozmowy ze znanym w świecie finansów Jackiem Kseniem, z którym rozmawiałam o odpowiedzialności banków za kryzys oraz o ich kondycji moralnej. Wsiadłam do pana taksówki i dowiedziałam się, że przesiadł się pan za kółko po ośmiu latach pracy w bankowości właśnie. Jak pan trafił do świata finansów?
Przypadkiem. Różne rzeczy w życiu robiłem. Pracowałem w firmie zajmującej się sprzedażą bezpośrednią, byłem promotorem pewnej marki, sprzedawałem powierzchnię ogłoszeniową i handlowałem samochodami. Potem z głupia frant wysłałem CV do pośrednika finansowego sprzedającego pożyczki dla Citibanku. To był 2005 r. Fantastyczna robota: jeden produkt w czterech wariantach, bez podstępów wobec klienta. Wprowadzałem dane do komputera, ale szybko się uczyłem, więc oddelegowali mnie do sprzedaży. Do tego szkolenia, dziewczyny, wódka. Młody człowiek, jakim wtedy byłem, czuł się świetnie w takim żywiole. Po kilku miesiącach zostałem człowiekiem od rozszerzania sieci sprzedaży. I pewnie bym tam dłużej zabawił, ale wyjechałem do Zamościa. Uruchamiać piekarnię.
Ale wrócił pan. Z piekarnią się nie udało?
Udało, a wróciłem, bo zrobiłem to, co miałem zrobić. Miałem frajdę, organizując to wszystko, ale nie przepadam za zarządzaniem ludźmi. Poza tym tęskniłem za Warszawą, znajomymi. Dostałem robotę w Nordea Hipoteki, zostałem doradcą klienta. Już nie było tak bardzo miło i lajtowo, jak u mojego pośrednika. Presja wyników: jak nie zrobisz planu, wylatujesz. A na pewno nie zarobisz. Z 1,5 tys. zł podstawy brutto nie utrzymasz się w stolicy. Co się robiło? Dzwoniło do ludzi, bajerowało. Ale to były dobre czasy: klienci sami przychodzili, w kolejkach stali, a banki były skłonne do negocjacji indywidualnych warunków. To był rozkwit epoki kredytów walutowych, kiedy frank kosztował 2 zł.
Więc się wciskało ludziom te kredyty hurtowo.
Nie trzeba było wciskać. Sami brali. Zaraz spyta pani, czy ostrzegałem ich przed ryzykiem. Ostrzegałem. Starałem się to ludziom wytłumaczyć tak, by zrozumieli. Mówiłem: bak benzyny kosztuje dziś 200 zł, ale za rok czy dwa może kosztować 300 zł. Tak samo jest z frankiem: dziś kosztuje tyle, jutro może dwa razy więcej. Robiłem klientom kalkulację w złotych i we frankach. Proporcje były takie, że jeśli we frankach rata wychodziła 700 zł, to w złotych 1000. Wyjaśniałem: za parę lat rata kredytu walutowego może nie tylko się zrównać, lecz przeskoczyć ten tysiąc. Nie zdarzyło się, by ktoś powiedział: za duże ryzyko, biorę złotówki. Nawet jeśli się zastanawiali, to krótko. W sumie Nordea była świetną firmą: wymagali, ale nikt nie straszył, nie poniewierał pracownikami. Nawet to ciśnienie było umiarkowane. No, ale zachciało mi się zmiany.
Na takich, jak pan, mówi się „skoczki”. Nigdzie nie zagrzeją długo miejsca.
Nieruchome kamienie obrastają mchem. A ja bardzo lubię zdobywać nowe doświadczenia. I umówmy się, zmieniając robotę, nie pogarszałem sobie warunków finansowych. Jak każdy – chciałem więcej zarobić. Poszedłem więc do Getin Banku, a konkretnie do Getin Raty. Moja praca polegała na sprzedaży kart kredytowych. Żadnego biura, żadnych dupogodzin. Samochód służbowy i w teren. Trzeba było pogonić jak najwięcej plastików. Od każdego dostawało się 100 zł. I po raz kolejny w życiu otworzyły mi się oczy: najlepszy klient to ten z budżetówki. Obskakiwaliśmy szkoły, szpitale, urzędy. Tam były prawdziwe żniwa.
Jak przekonuje się nauczyciela, który nie zarabia kroci, by wziął kartę kredytową?
Trzeba przemawiać do niego językiem korzyści. To podstawa, której uczą na szkoleniach. Mówi się tak: dzięki tej karcie będzie mógł pan oszczędzać swoje pieniądze do 54 dni, bo dopiero po takim czasie trzeba będzie ją spłacić. I w związku z tym pana środki będą mogły tak długo przebywać na lokacie i pracować, zarabiać na pana. Działa na wyobraźnię, ludzie się na to łapią. Albo inny sposób, na opornych i ostrożniejszych: to będzie taka awaryjna skarbonka, dzięki której zyska pani poczucie bezpieczeństwa. Nie wiadomo przecież, kiedy pojawią się niespodziewane wydatki, po co prosić rodzinę czy znajomych o pożyczkę.
To fajny sposób, w którym nie znajduję niczego nieetycznego. Ciekawa jestem natomiast, czy na tych szkoleniach było coś, co wzbudzało pana moralne wątpliwości.
Nie. Oficjalnie wszystko było zawsze ładne, pewne rzeczy nawet mi się bardzo podobały. Na większości szkoleń, we wszystkich instytucjach finansowych, w których pracowałem, podkreślano na przykład, żeby nigdy źle nie mówić o konkurencji. Ale po wykładach, w prywatnych rozmowach, szedł inny przekaz. Mówiąc prosto: sposoby przewałów. Żeby była jasność: nigdy nie korzystałem z tej wiedzy przekazywanej z ust do ust, ale niektórzy jak najbardziej. Jeden z przykładów: nie masz zrealizowanego planu? Idź na cmentarz. Spisz nazwiska. Łatwo otworzyć nieboszczykom konta, bo to najmniej skomplikowany produkt. I najłatwiej je zamknąć. Były jeszcze większe przekręty. W jednej z firm, w której pracowałem, dawało się kredyt na wizytówkę. Mechanizm był taki, że w szacunkach tego banku, którego nazwy nie wymienię, osoba na takim a takim stanowisku powinna zarabiać kwotę w pewnym przedziale, a więc mieć taką a nie inną zdolność kredytową. Więc na podstawie samej wizytówki można było komuś przyznać kredyt. Ale działało to w obie strony: nie każdy, komu przyznano kredyt, za który bankowy handlowiec skasował prowizję, był taką pożyczką faktycznie zainteresowany. Proszę sobie wyobrazić: dała pani komuś wizytówkę podczas wywiadu, a potem ktoś się do pani dobija, żeby spłacała pani raty. Albo jeszcze inaczej: nieuczciwy handlowiec mógł wydrukować sobie różne wizytówki fikcyjnych osób i posprzedawać im kredyty tylko po to, aby zainkasować prowizję.
Takie kłamstwo ma krótkie nogi.
Ale tak się nie działo w żadnym z tych banków, o których wcześniej mówiłem. Były w porządku. Nieco gorzej było w kolejnej instytucji finansowej, do której poszedłem. Wchodził na rynek nowy gracz, z cieplejszej strefy klimatycznej. Tam nowym pracownikom dawali dużo lepsze warunki finansowe. Podstawa oczywiście na najniższym poziomie, ale za to marża gruba. Zatrudniłem się tam jako doradca mobilny, co oznaczało, że znów miałem pracować w terenie, a do biura zwozić wnioski o kredyty, pożyczki, karty kredytowe czy konta. Przy czym te produkty były opłacalne dla klientów na nierealnym wręcz poziomie: takie kredyty konsolidacyjne były o połowę tańsze niż u konkurencji. To był raj dla sprzedawcy. Niskie cele – robiłem tam po 700 proc. normy, co się wiązało z wysokimi zarobkami. 5–6 tys. w chudych miesiącach, ale zdarzały się strzały, że zarabiałem powyżej 15 tys. Koledzy lepsi ode mnie w sprzedaży po 30 tys. A klientów nie brakowało. Zwłaszcza że ludzie zarabiający grosze mogli dostać bardzo duży kredyt. Tak to było ustawione, żeby bank mógł gładko wejść w rynek. Wiedziałem, że to się musi posypać, ale ja tam byłem tylko mrówką od robienia obrotu. Założenie banku było na przykład takie, że jeśli ktoś zarabia oficjalnie miesięcznie 1500 zł, musi mieć jeszcze jakieś boki, boby się przecież nie utrzymał za taką kwotę. To mu się te wymyślone boki dopisywało do zdolności kredytowej. Albo były grupy zawodowe, które miały preferencje w braniu pieniędzy. Weterynarze, lekarze, prawnicy, notariusze, biegli rewidenci, lista była długa. Bank zrobił widełki zarobków: stomatolog z pięcioletnim stażem zarabiał, według tych wyliczeń, 5 tys. zł miesięcznie, ale taki, który miał przynajmniej dziesięcioletnią praktykę, powyżej 10 tys. zł. Ile naprawdę zarabia taki człowiek, nikt nie sprawdzał. Więc się szukało tych najbardziej obiecujących według tabeli i sprzedawało im się tyle kredytów, ile unieśli. Jeden kredyt „na miarę” w wysokości 150 tys., plus drugi zwany „bezpiecznym” w wysokości 250 tys. Razem 400 tys. zł. Za taki strzał doradca miał konkretne pieniądze, więc starał się strzelać jak najczęściej. To się źle skończyło, bo portfele tak udzielanych kredytów zaczęły się szybko psuć. Dramat. I z naszego działu sprzedaży utworzono dział windykacji.
Windykował pan klientów, którym pięć minut temu udzielał kredytu?
Tak, to były przykre sytuacje. Pamiętam zwłaszcza jedną, dotyczącą dentysty, pana dobrze po sześćdziesiątce, który miał prywatną praktykę w jednym z miast pod Warszawą. Kiedy brał od banku pieniądze, bardzo ich potrzebował, a że mieścił się w uprzywilejowanej grupie, dostał 400 tys. zł. Nikt nie sprawdzał, ile faktycznie wynoszą jego dochody, czy będzie w stanie spłacać. I okazało się, że nie ma na raty. I musiałem go windykować, co było tym bardziej przykre, że ja miałem z nim dobre relacje, po ludzku go polubiłem. W dodatku kiedyś jego decyzja o wzięciu kredytu dała mi zarobić, zrobić ten strzał.
W jaki sposób się windykuje ludzi?
Normalnie. Najpierw się dzwoni. Ale to nieskuteczne, gdyż ludzie, którzy wiedzą, że mają kłopoty, przestają odbierać telefony. Trzeba pojechać do człowieka. Z założeniem, że nie otworzy drzwi, bo jest podejrzliwy. Chyba że jeszcze nie ma tej świadomości. Pamiętam historię, kiedy przyjechałem windykować gościa, a on się nie spodziewał tak szybkiej akcji. A że mnie znał jako sprzedawcę kredytów, rozjarzył się na mój widok w uśmiechu: „Dobrze, że pana widzę, mówi, bo właśnie potrzebuję pieniędzy”. „Wiem, że są panu potrzebne. Właśnie po nie przyjechałem” – odpowiadam. Ale zwykle ludzie nie otwierają. Więc pozostaje wetknąć karteczkę we drzwi „proszę o pilny kontakt” plus numer telefonu. Nie wolno pisać, w jakiej sprawie, nie można się podpisać jako bank, bo będzie afera. Dłużnicy już się tak wyuczyli, że najważniejsze są dane osobowe. Nie życzą sobie, żeby sąsiad się dowiedział, iż wzięli kredyt, którego nie są w stanie spłacać. Trzeba też mieć szybkie nogi, żeby w razie potrzeby móc uciec przed psem. Miałem kiedyś taką historię: zadzwoniłem do furtki, bo to był domek jednorodzinny, który ten gość sobie kupił na kredyt, ale go nie spłacał. Facet mnie wpuścił, zaczęliśmy rozmawiać, rozmowa przerodziła się w pyskówkę. I gościu poszczuł mnie psem. O, proszę, tu jest blizna. Uciekłem, wezwałem policję. Człowiek przed nimi oskarżył mnie o naruszenie miru domowego. Zgłosiłem zdarzenie także przełożonym w banku, ale zero reakcji. Usłyszałem, że musiałem się zachować niewłaściwie, że wyzwoliłem agresję. I że takie ryzyko zawodowe.
I to była najgorsza rzecz, jaka pana spotkała podczas windykacji długów?
Nie, proszę popatrzeć na tę bliznę. Ale wolałbym o tym nie mówić.
To wróćmy do tego ostatniego banku, o którym pan opowiadał, oferującego biedakom królewskie kredyty. Długo pan tam pracował?
Cztery lata, z czego dwa jako doradca mobilny, ale żeby być precyzyjnym, to pracowałem w spółce córce tego banku. Ale jak się skończyły te fantastyczne kredyty na fantastycznych warunkach, zaczęło się wycinanie ludzi i zawyżanie norm. To był koszmar: kiedy nadchodził piątek, wszyscy mieli mokro w gaciach. Jak około godz. 16 kogoś wzywano do szefa, to na 99,9 proc. wychodził z wypowiedzeniem. Ludzie uciekali na zwolnienia, nie przychodzili do roboty. Z 72 osób w moim dziale zostało 12. Zacząłem szukać innej pracy. I znalazłem, w tym samym banku, tylko że w spółce matce, w oddziale. Miałem koleżankę, której chłopak był jego kierownikiem, ona mnie zarekomendowała. Robiłem to samo, co w oddziale mobilnym, doszła tylko obsługa kasowa, czyli praca z gotówką. No i jeszcze musieliśmy sprzedawać programy systematycznego oszczędzania. Niech się pani tak nie patrzy, nie polisolokaty, wtedy jeszcze nie. Zwykłe produkty lokatowe.
Jak człowiek, który zarabia te 6 tys. zł, no niech będzie, że 15 tys. zł, reaguje, kiedy ma do czynienia z górą gotówki?
Pieniądze? Dla mnie to był towar. Tak jak wcześniej przekładałem papiery, tak teraz banknoty. Musiało się zgadzać. Choć codziennie się nie zgadzało, co było winą wadliwego systemu komputerowego. Kulał, mylił wpłaty z wypłatami, źle księgował. Jak pod koniec dniówki brakowało 30 tys. zł, to się szukało błędu na 15 tys. zł, bo było wiadomo, że jakaś wpłata została zaksięgowana jako wypłata albo na odwrót. Przestałem się w końcu denerwować, bo wiedziałem, że ta kasa gdzieś jest, czasem tylko trzeba było wszystkie kwity posprawdzać, przypomnieć sobie klientów.
Nigdy się pan tak sam z siebie nie pomylił?
Dwa razy. Pierwszy – klient przyniósł 500 zł, a wpisałem w system 1500 zł. Klient uparł się, że tyle wpłacił i koniec. Nawet na monitoringu było widać jak na dłoni, że kwota jest trzy razy niższa, ale on utrzymywał swoje. W prywatnej rozmowie powiedział mi, że dla niego każde sto złotych to kwestia być albo nie być. Mój szef pokazał klasę: dostałem karę 50 zł, pogadankę umoralniającą, że jeśli jeszcze raz taka sytuacja się powtórzy, to pożałuję. Na tym się skończyło. Reszta spornej kwoty poszła w koszty oddziału banku. Drugi raz taką pomyłkę zaliczyłem w kolejnej instytucji finansowej, gdzie pracowałem. Tam się ze mną już nikt nie patyczkował. Musiałem pokryć stratę.
Znów pan zmienił robotę.
Tak się złożyło, że moja ówczesna sympatia pracowała w innym banku, ja ją tam odwiedzałem, potrzebowali kogoś z moimi kwalifikacjami, więc poszedłem. I także za pieniędzmi, bo znów lepiej płacili. To były najgorsze dwa lata w mojej karierze pracownika bankowości. Ogromne ciśnienie na wynik, procedury ponad wszystko, podpieprzanie się wzajemne między kolegami. Jak tam się przyjmowałem, normy były realistyczne: miałem miesięcznie dla banku zarobić 30 tys. zł. To się mierzy według przeliczników: ile będą wynosiły odsetki od kredytu, ile od ubezpieczenia, ile opłaty za prowadzenie konta etc. Jak odchodziłem, to normy były 11 razy wyższe: byłem zobowiązany zarobić dla pracodawcy 337 tys. zł miesięcznie.
W jaki sposób?
Nieraz pytałem o to moich szefów. Odpowiedź zawsze była taka sama: nie obchodzi mnie to, to twoja sprawa. Mój szef miał ksywkę Pokerface, bo z jednakową miną nagradzał i karał, przyjmował ludzi i ich zwalniał, opieprzał i składał życzenia. W tym banku otworzyły mi się oczy: największe kariery robili ci, którzy mieli zerową empatię, za to potrafili łgać w żywe oczy, za nic mając dobro klienta. Ma być dobrze dla banku. A jeszcze zmieniły się realia rynkowe, coraz trudniej było coś sprzedać, ludzie się wycwanili. Zaczęto do normalnych produktów bankowych dołączać te problematyczne, jak polisolokaty. W dodatku zaczęto spuszczać z tonu, jeśli chodzi o kompetencje personelu. Wcześniej trzeba było coś wiedzieć, mieć doświadczenie, ludzie przyjmowani do pracy musieli zdawać testy, wykazać się. Ale jak sprzedaż siadała, zaczęto przyjmować osoby z ulicy. Szybki kurs, byleby umieli klepać formułki. Szkoliłem takiego chłopaka, dzieciak po liceum, na kasie. On nie był w stanie pojąć, że ma 300 tys. zł, za które odpowiada, i że ktoś może chcieć mu te pieniądze wyjąć, a on będzie musiał wyrównać stratę ze swojej lichej pensji. Po dwóch tygodniach szkolenia został rzucony na głęboką wodę i jak tylko został sam, miał manko w wysokości 5 tys. zł. Zrobił wielkie oczy, ale musiał oddawać. Nauka kosztuje. Ale pewnie sobie szybko odbił, na klientach.
Na ich oszukiwaniu. Jak się oszukuje?
Mijając się z prawdą, nie dopowiadając. Jak jest klient zainteresowany strukturą, więc jest spora szansa, że straci, to nie usłyszy od pracownika sprzedaży, że to wielkie ryzyko. Mówi się mu przez ogródki: mam klientów, którzy zarobili krocie. A że na innym produkcie, w innych czasach, to już mniejsza o to. Albo inna sprawa: klient chce kredyt, dajmy na to 100 tys. zł. Ale sam kredyt to za mało, żeby dostać grubą prowizję, lepiej sprzedać kredyt z ubezpieczeniem, które bardzo podraża koszty jego obsługi. Klientowi się nie mówi, ile drożej będzie go to kosztowało, tylko jakie korzyści uzyska z tego ubezpieczenia. Na porządku dziennym jest także podrabianie ankiet MiFID. To takie formalne zabezpieczenie banku, że poinformował klienta o ryzyku, o złożoności produktu, na który się decyduje. Jak np. chce otworzyć rachunek brokerski, to powinien wypełnić ankietę, z której będzie wynikało, czy ma pojęcie o tym, czym jest giełda. Więc żeby nie zaczął się za bardzo interesować, to przedsiębiorczy pracownicy banku robią to za niego, a potem podkładają mu do podpisu wśród dziesiątków innych karteczek do podpisania. Owszem, zdarza się, że potem wściekli, niezadowoleni, czujący się oszukanymi klienci przychodzą do banku z pretensjami. Dyrektor placówki, w której ostatnio pracowałem, odganiał się przed nimi jak przed muchami. Zakazywał ich wpuszczać do siebie. Niech piszą reklamacje – mówił asystentce. I ona ich przeganiała.
Przykro tego słuchać. Nie czuł pan dyskomfortu?
Widzi pani, ja tych rzeczy, o których teraz opowiadam, nie praktykowałem. Nie zrobiłem kariery w bankowości. Moje zarobki nie pozwoliły mi na luksusowe i łatwe życie. Ale ja to wszystko obserwowałem z bliska. To nawet nie musiały być takie ewidentne szwindle, jak podsuwanie klientom spreparowanych dokumentów do podpisu. Wystarczyły zwykłe przemilczenia albo upiększenie sytuacji. Weźmy systemy emerytalne regularnego oszczędzania, dajmy na to dziesięcioletnie, przy miesięcznej wpłacie rzędu 200 zł. Ten komunikat jest neutralny, prawda? A jeśli jeszcze się przedstawi, jak będą rosły te oszczędności, to jest duża szansa na to, że klient w to wskoczy. Lepiej więc nie uświadamiać go, że te oszczędności będzie mógł wypłacić dopiero po pięciu latach, a jeśli potrzeba go przyciśnie i będzie chciał konto zamknąć wcześniej, to opłaty likwidacyjne mogą zjeść całą jego lokatę. Moja koleżanka była mistrzynią w takich transakcjach. Kolejna pokerowa twarz. Jak przychodził taki starszy człowiek, że musi zamknąć lokatę, bo choroba, z miłym uśmiechem mówiła: okej, likwidujemy. Przyjmowała wniosek. A kiedy człowiek wracał, żeby się spytać, gdzie są jego pieniądze, bo nic nie dostał, z tym samym promiennym uśmiechem mówiła, że chyba zapoznał się z regulaminem. I że z jego 30 tys. już nic nie zostało. Formalnie wszystko było w porządku. Nie podoba ci się, kliencie, biegnij do sądu. Jak dożyjesz do wyroku, zapłacimy, ale większe prawdopodobieństwo jest takie, że wcześniej wyzioniesz ducha.
Starsi ludzie to najłatwiejszy łup dla bankowych sprzedawców.
Zwłaszcza tacy świeżo upieczeni emeryci. Mają stałe źródło przychodu, łatwo ich windykować. A jeszcze mają w głowach taką łatwowierność, że bank to instytucja zaufania publicznego. Kiedy usłyszą jeszcze: panie Józefie, pani Mario, to dobra propozycja, świetny produkt... Do głowy im nie przyjdzie, że ta miła pani czy chłopiec z oddziału bankowego chcą ich oszukać. A ci nawet nie myślą, że oszukują, po prostu realizują plan.
Wiele pan takich emerytów naciął?
Nie uwierzy pani, ale ani jednego. Nie potrafiłbym, choć nie jestem w stanie potępić w czambuł kolegów i koleżanki, którzy to robili. W pamięci mam takiego klienta emeryta, któremu konsolidowałem 27 zobowiązań kredytowych. Do tej pory nie mam pojęcia, jak on to zrobił. A raczej, jak oni – moi koledzy i koleżanki po fachu – to zrobili. Jak ominęli BIK, jak obeszli rekomendację T. Dochody tego człowieka były trzy razy mniejsze niż jego zobowiązania.
Dlaczego pan tam w ogóle pracował?
Pracowałem tak krótko, jak się dało. Szukałem nowego zajęcia, które niekoniecznie kojarzy się z melonikiem. Ale musiałem zarabiać na życie. Znalazłem w WBK. Ma procedury, ale pożyteczne, także dla klientów. Takie konserwatywne podejście, które moim zdaniem sprawdza się w dłuższej perspektywie. Pracownicy też są traktowani jak ludzie. Mają normy, ale nie nierealne. Nie muszą jak małpy serwować klientom, których znają, wciąż tych samych formułek. Tych samych produktów, którymi ci nie są zainteresowani. Dobrze się tam czułem, dobrze mi się pracowało. Byłem tam rok z kawałkiem.
Ale znów coś pana pchnęło do zmiany. Dziwnej, moim zdaniem.
Że poszedłem na taksówkę? To było tak, że WBK łączył się z Kredyt Bankiem. A zawsze, kiedy coś takiego się wydarza, dla pracowników to złe zmiany. Cięcia, obniżki pensji, marży. Poza tym, może mi pani nie uwierzy, ale byłem zmęczony, miałem dość tego ciśnienia, norm sprzedaży, pracy po 14 godzin dziennie. Wymyśliłem sobie, że zostanę własnym szefem w jednoosobowej firmie, gdzie sam będę wyznaczał godziny pracy i normy. Udało się.
W takim razie proszę mi powiedzieć, dlaczego nie chce się pan przedstawić. Dlaczego prosił pan, żeby nie pisać o pewnych momentach z pana życia, które mogłyby pana zidentyfikować.
Na taksówce zarabiam, w porywach, 3 tys. zł miesięcznie. Więc niech pani sobie sama odpowie na to pytanie. Już rozesłałem CV po różnych instytucjach finansowych. Na razie mam dwie pozytywne odpowiedzi. Będę musiał wrócić do korporacji, żeby wyżywić rodzinę. Więc jeśli się spotkamy następnym razem, to nie będę pani woził, ale raczej będę usiłował dowieźć swój wynik finansowy. Więc proszę być ostrożną.