Nowy sprzęt dla wojska? Być może. Ale nie na pewno. I za kilka lat. Modernizacja uzbrojenia to proces niekoniecznie skazany na sukces.
Publikacja DGP dotycząca chęci kupienia przez polską armię amerykańskich pocisków manewrujących Tomahawk (pierwszi opisaliśmy działania resortu obrony) wywołała burzę. Przez dwa dni media i politycy wałkowali temat na wszelkie możliwe sposoby. Ponoć niektórzy zastanawiali się, czy warto uzbroić je w głowice nuklearne. Było tak hurraoptymistycznie, że lada moment uwierzymy w to, że nasze wojsko jest najlepsze na świecie. Wydaje się jednak, że niczym pogłoski o śmierci Marka Twaina, tak doniesienia o tym, że wkrótce nasi żołnierze będą dysponować nowoczesnym sprzętem, są przesadzone.
By zejść na ziemię, warto zacytować rzecznika prasowego Ministerstwa Obrony Narodowej. „MON zwróciło się do producentów pocisków (Francji i USA) z zapytaniem, czy jest możliwe pozyskanie tego typu pocisków do przyszłych polskich okrętów podwodnych. Jeden z oferentów udzielił pozytywnej odpowiedzi (chodzi o Francuzów – red.). MON zamierza uruchomić postępowanie na pozyskanie okrętów podwodnych do końca bieżącego roku. Według planu modernizacji nowe okręty podwodne powinny wejść do służby w 2022 r.” – napisał płk Jacek Sońta na stronie internetowej resortu. Oznacza to tyle, że na naszych trzech okrętach podwodnych, z których pierwszy w optymistycznym wariancie wejdzie do służby za siedem lat, będziemy mieli pociski manewrujące o zasięgu ponad 1,5 tys. kilometrów. W sumie będzie ich ok. 20. Takie są plany Anno Domini 2015.
Ale jest ale. W tym roku czekają nas wybory parlamentarne oraz prezydenckie, więc rządzący mogą zmienić zdanie (jeszcze kilka miesięcy temu planowaliśmy zakup tylko okrętów podwodnych). Kolejny problem, który jest nierozłącznie związany z dużymi wydatkami w każdej dziedzinie, to liczba zainteresowanych podziałem tego tortu. A jest o co się bić. Bo 14 głównych programów modernizacyjnych do końca 2022 r. ma kosztować prawie 100 mld zł. W tej batalii biorą udział wszyscy: od lobbystów, przez szefów spółek zbrojeniowych, związkowców, byłych i obecnych wojskowych, aż po posłów i senatorów, którzy chcą, by to właśnie do ich regionu ściągnąć inwestycje. Dla przykładu niedawna wypowiedź posłanki Genowefy Tokarskiej z PSL, przewodniczącej lubelskiego zespołu parlamentarnego: – Po dzisiejszym spotkaniu z jeszcze większym przekonaniem będziemy promować śmigłowiec AW149 – produkt PZL-Świdnik AgustaWestland. Mamy kolejne argumenty przemawiające za tym, że to bardzo dobry produkt. W najbliższych dniach zaplanujemy spotkanie z ministrem gospodarki, ministrem obrony, bo jest to bardzo ważna sprawa nie tylko dla Lubelszczyzny – mówiła tuż po wizycie w świdnickiej fabryce. O kontrakt walczą także PZL Mielec (Sikorsky Aircraft Corporation) oraz Airbus Helicopters. Trzeba więc pamiętać, że ostateczny kształt każdego z programów jest wypadkową tego, co chcą sami wojskowi (tu też są różne frakcje), MON i poszczególne grupy nacisku. I że ucieranie się tych opinii wymaga czasu. Dużo czasu. A często nawet gdy proces zakupu uzbrojenia już ruszy, to niektórzy wciąż próbują zmieniać decyzje, co dodatkowo wszystko wydłuża.
Nim powstanie „Wisła”
Choć więc coraz częściej w mediach pojawia się hasło, że nasza armia się modernizuje, mało kto ma świadomość tego, że to proces bardzo długotrwały. Cała procedura zakupu uzbrojenia – od FAK (Faza Analityczno-Koncepcyjna) do rozpisania przetargu, a potem podpisania umowy – potrafi zająć kilka ładnych lat. W przyszłym tygodniu minie trzecia rocznica ogłoszenia przetargu na 70 śmigłowców wielozadaniowych. Po licznych opóźnieniach (m.in. dwukrotnym przekładaniu terminu składania ofert na wniosek oferentów) na początku roku przedstawiciele MON stwierdzili, że na przełomie lutego i marca poznamy wyniki postępowania. Teraz obowiązuje wersja o końcu marca. Nieoficjalnie udało nam się ustalić, że tym razem kwestię opóźnia Ministerstwo Gospodarki. Jest ono odpowiedzialne za ocenę offsetu, czyli inwestycji idących „w pakiecie” z zakupem helikopterów. Ale nawet gdy decyzja zostanie już ogłoszona, można sobie wyobrazić wariant, że MON nie wskazuje jednego zwycięzcy, a przechodzi do dalszych negocjacji np. z dwoma firmami. Z kolei gdy wskaże tylko jednego oferenta, to miną długie miesiące, zanim zostaną wynegocjowane szczegółowe zapisy umowy. A potem co najmniej rok do dostawy pierwszych statków powietrznych. Tak więc w najbardziej optymistycznym wariancie najbardziej zaawansowanego dużego przetargu MON (wartość ok. 12 mld zł) pierwszy sprzęt realnie trafi do jednostek pod koniec przyszłego roku. A istnieje też scenariusz, że urzędnicy z resortu przetarg unieważnią. Wtedy nikt nie będzie w stanie przewidzieć tego, kiedy polscy lotnicy porzucą rosyjskie Mi.
Pomijając kwestie braku decyzyjności w gmachu przy ul. Klonowej (siedziba MON), warto pamiętać, że zakupy zbrojeniowe mają olbrzymią inercję. To nie jest tak, że dziś podejmiemy decyzję, jutro pójdziemy do sklepu, a pojutrze rozpakujemy produkty. Spójrzmy na wart ok. 250 mln dol. zakup 40 pocisków JASMM do samolotów F-16. Zostawiając drobne złośliwości na boku (F-16 mamy 48, pocisków kupujemy o osiem mniej), oto realia czasowe: umowę na ich zakup oficjalnie podpisano w grudniu ubiegłego roku, choć ponoć pierwsze rozmowy z Amerykanami rozpoczęły się kilkanaście miesięcy wcześniej. Tymczasem operacyjnie będą one gotowe w marcu 2017 r. – sprzęt trzeba przygotować, przeszkolić pilotów w jego używaniu. Tak więc choć faktycznie kupiliśmy nowoczesny sprzęt, to realnie będziemy go mieli za dwa lata – przynajmniej taki jest plan.
Znacznie odleglejsza jest perspektywa pozyskania kluczowej ze względu na bezpieczeństwo Polski tarczy przeciwrakietowej. I to mimo że w najbliższych dniach będziemy świadkami przedwyborczego spektaklu pt. „bateria rakiet Patriot w Polsce”. Amerykanie zapowiedzieli udział w „Atlantic Resolve” – na kilkudniowe ćwiczenia z polskimi jednostkami obrony powietrznej przybędzie bateria Patriot z 5. batalionu 7. Pułku Przeciwlotniczego Wojsk Lądowych USA stacjonującego w Niemczech. Pierwsza tura wyborów prezydenckich już na początku maja, a krótki materiał w telewizji o tym, jak zwierzchnik sił zbrojnych wizytuje żołnierzy, zawsze robi dobre wrażenie.
Kilka tygodni później czeka nas kolejne wydarzenie związane z tarczą. – Do końca kwietnia zostanie ogłoszona rekomendacja Ministerstwa Obrony Narodowej w sprawie dostawcy zestawów rakietowych średniego zasięgu o kryptonimie „Wisła” – zapowiedział niedawno Czesław Mroczek, wiceminister obrony narodowej odpowiedzialny za modernizację armii. Zakładając, że faktycznie tak się zdarzy (MON nagminnie przekłada terminy ogłoszenia kluczowych zakupów), trudno szacować, co będzie dalej, ponieważ żaden z dwóch oferentów – amerykański Raytheon i francuski Eurosam – nie otrzymał od MON jeszcze szczegółowych wymagań, harmonogramu czy założeń offsetowych umożliwiających przygotowanie konkretnych ofert. – To jasno wskazuje, że będzie to wybór czysto polityczny – mówi Andrzej Kiński, redaktor naczelny „Nowej Techniki Wojskowej”.
Zdecydowana większość zainteresowanych tematyką zbrojeniową przekonana jest, że Polska postawi na zestawy Patriot produkowane przez Raytheona. I znów skupmy się na terminach. Zakładając, że MON działa ekspresowo, podpisanie umowy może się odbyć na przełomie tego i następnego roku. Zgodnie z wymaganiami najpóźniej po kolejnych 36 miesiącach do Polski ma trafić rozwiązanie tymczasowe, czyli dwie baterie wyrzutni. Mamy wtedy początek 2019 r. i problem obrony antyrakietowej rozwiązany w niewielkim stopniu. Pierwsze baterie z docelowego rozwiązania (tymczasowe w założeniach MON jest znacznie gorsze) moją pojawić się w Polsce w 2022 r. W pełni operacyjny system będzie pewnie kolejne 2–3 lata później. Tak więc tarczy przeciwrakietowej średniego zasięgu doczekamy się za, bagatela, 10 lat. I w tym wypadku wina wcale nie leży po stronie MON. Po prostu znaleźliśmy się w międzyczasie, kończy się czas jednej generacji uzbrojenia (nie ma sensu go już kupować, bo zaraz będzie totalnie przestarzały), a jeszcze nie ma nowocześniejszych następców. – W tym momencie żaden z oferowanych systemów nie spełnia wymagań MON. Unowocześnianie technologii to jedna z przyczyn, dla których jest to tak mocno odsunięte w czasie – tłumaczy Mariusz Cielma, analityk wojskowy z portalu DziennikZbrojny.pl.
Bierzemy przykład z sojuszników
Jeśli spojrzeć na plan modernizacji technicznej polskiej armii na lata 2013–2022, to mało który program zmaterializuje się w postaci realnego sprzętu przed 2018 r. Poza samolotami transportowymi, kołowymi transporterami opancerzonymi „Rosomak” czy wyposażeniem nadbrzeżnego dywizjonu rakietowego trudno jest znaleźć najnowszej generacji wyposażenie, którym wojsko dysponuje na szerszą skalę.
Te spostrzeżenia potwierdzają wydatki. W ubiegłym roku na 14 programów wydaliśmy ok. 3,5 mld zł, w tym mamy wydać ponad 5 mld, w przyszłym 7 mld zł, a później wzrost wydatków na zbrojenia ma być lawinowy i wynosić przez 5 lat po kilkanaście miliardów złotych rocznie. Nawet biorąc pod uwagę, że od przyszłego roku ustawowo mamy wydawać co najmniej 2 proc. PKB na obronność, trudno uwierzyć, że jako kraj będziemy w stanie udźwignąć takie wydatki. Budżet MON to w ostatnich latach trochę ponad 30 mld zł, uznaje się, że dobry odsetek wydatków na szeroko rozumiany sprzęt to ok. 25 proc. To 8 mld zł, a nie kilkanaście. Oczekiwanie, że MON tak radykalnie zmieni budżet, jest obarczone bardzo dużym ryzykiem rozczarowania. „W pracach nad nowym okresem programowania należy wyciągnąć wnioski z pierwszych lat wdrażania procesu modernizacji technicznej armii, a co za tym idzie trzeba zadbać, aby program ten opierał się na realnych prognozach finansowych i systematycznie aktualizowanych harmonogramach realizacji. Konieczne jest także skrócenie procesu decyzyjnego w postępowaniach przetargowych oraz ograniczenie prac analityczno-koncepcyjnych. Obecnie można bowiem odnieść wrażenie, że w realizowanym programie modernizacji wcale nie chodzi o zakup uzbrojenia i sprzętu wojskowego, ale o prowadzenie analiz dla samych analiz, które są następnie uzupełniane o kolejne analizy, z których jak dotychczas niewiele wynika” – pisze analityk rynku zbrojeniowego Dominik Kimla o kolejnych latach modernizacji armii.
W tym miejscu można by znowu użalać się nad tym, że sytuacja w polskiej armii jest daleka od idealnej, immanentną cechą kierownictwa resortu obrony jest niedecyzyjność i strach przed jakimkolwiek wyborem, a tak w ogóle to mamy za mało pieniędzy w budżecie i sprzętu nie da się tak po prostu kupić. To wszystko prawda. Ale prawdą jest też to, że programy zbrojeniowe w innych krajach ślimaczą się podobnie jak w Polsce. I mowa tu o krajach Zachodu. Tydzień temu w Niemczech odbyło się posiedzenie Rady Uzbrojenia, która ma nadzorować 15 głównych programów modernizacyjnych. Ich koszty zostały przekroczone o 29 roc., a średni czas realizacji programu jest dłuższy o 4 lata od początkowo zakładanego. Z kolei w USA symbolem opóźnień jest program związany z samolotem piątej generacji F-35, który trwa już praktycznie dwie dekady. Koszty programu wzrosły prawie dwukrotnie (do 400 mld dol.) i wciąż nie jest on ukończony – samolot nie jest w pełni operacyjny.
Być może przy zakupie uzbrojenia pewnych rzeczy nie da się po prostu przeskoczyć. Pozostaje mieć nadzieję, że potencjalni wrogowie zrozumieją te realia.
W przyszłym tygodniu minie trzecia rocznica ogłoszenia przetargu na 70 śmigłowców wielozadaniowych.