Czy jest szansa na to, aby kredyt hipoteczny nie kojarzył się z koszmarem? I to od pierwszej myśli o sfinansowaniu wymarzonego lokum, poprzez proces ubiegania się o kredyt, podpisanie umowy, aż po „współżycie szczęśliwych kredytobiorców” w zalegalizowanym umownie związku z hipoteką? Czy jest szansa na to, aby uwolnić się od ciągłego sprawdzania kursu franka, stopy WIBOR i informacji o zbliżającym się posiedzeniu Rady Polityki Pieniężnej?
Wreszcie, czy możliwe jest, aby o drugiej w nocy, siedząc przy barze, w ciągu 10 minut można było dostać kredyt gotówkowy na jedno kliknięcie w telefonie, a wypełnienie wniosku o kredyt hipoteczny nie było jak praca zaliczeniowa z eksternistycznych studiów prawa i ekonomii w jednym, którą dużo łatwiej zlecić pośrednikowi, niż napisać samemu?
Odpowiedź na te wszystkie pytania brzmi – tak, ale... nie w Polsce.
A mogłoby być inaczej, to znaczy normalnie. Pozytywne przykłady mamy na wyciągnięcie ręki – u naszych południowych i zachodnich sąsiadów.
Mamy za sobą 25 lat gospodarki wolnorynkowej i związanego z tym rozwoju bankowości w Polsce, w tym bankowości hipotecznej. Skok cywilizacyjny sektora bankowego miał swoje dobre i złe strony. Systemy IT banków w Polsce są relatywnie młode i nowoczesne w porównaniu z resztą świata (niektóre wyjątkowe, nawet na skalę światową). Ale doświadczyliśmy też grzechów młodości w tym tych, których rezultatem jest gorący obecnie temat kredytów frankowych. Dodatkowo, o czym pewnie nie wszyscy wiedzą, w naszym kraju występuje chore zjawisko (tak – chore, mając perspektywę praktyk bankowych z wielu krajów na świecie, nie boję się tego słowa użyć) finansowania długoterminowych kredytów hipotecznych w znacznej mierze krótkoterminowymi depozytami. Czy przeciętny Kowalski wie, że jak zaciąga w banku kredyt hipoteczny na 25 lat, to bank udziela tego kredytu m.in. ze środków zgromadzonych na rachunku oszczędnościowym lub też na koncie a vista Nowaka i Wiśniewskiego? Pewnie nie wie. Osobną kwestią jest, czy to w ogóle Kowalskiego interesuje, skąd bank bierze na to pieniądze.
Z czego ta choroba wynika? Dlaczego nie ma jej w innych krajach? Odpowiedź jest prosta – nie potrafiliśmy zbudować normalnego systemu finansowania hipotek poprzez emisję długoterminowych papierów wartościowych do tego przeznaczonych. Owe papiery wartościowe, zwane listami zastawnymi (w Polsce znanymi już przed II wojną światową), a za granicą określane z reguły jako „covered bonds”, teoretycznie u nas występują, ale tylko teoretycznie. Finansują one w Polsce ok. 1 proc. kredytów zabezpieczonych hipoteką (i to w większości kredytów komercyjnych), co w porównaniu z kilkudziesięcioprocentowym wskaźnikiem w innych krajach stawia nas na szarym końcu krajów europejskich. Całe szczęście choroba ta jest doskonale zdiagnozowana zarówno przez nadzór bankowy, jak i sektor bankowy. Co więcej, można ją wyleczyć w krótkim okresie (i to przy zerowym finansowaniu z NFZ!) – wystarczy uchwalić w końcu reformę listów zastawnych, przygotowaną w zeszłym roku i gotową do wdrożenia. Rzadko kiedy występuje szansa na reformę, na której wszyscy wygrywają. A tak właśnie jest w tym przypadku. Nadzór bankowy wygrywa – bo ogranicza ryzyko systemowe, banki – bo mają dostęp do taniego finansowania długoterminowego, państwo – bo uwolnione obecne finansowanie może być przeznaczone na większe wsparcie gospodarki. Pojawia się też szansa dla Kowalskiego na bardziej przewidywalne i być może tańsze kredyty hipoteczne (bo w sumie dlaczego nie miałoby być w Polsce tak jak w niektórych krajach, że oprocentowanie hipotek będzie uzależnione od indeksu/rentowności listów zastawnych, a nie stawki WIBOR?). Zatem nie pozostaje nam nic innego, niż trzymać kciuki za jak najszybsze uchwalenie i wprowadzenie w życie tej reformy. Poza tym, patrząc na obecną stawkę WIBOR, aż chciałoby się wykrzyknąć: „Czas na stabilność! Czas na stałą stopę!”. Tak, teraz, teraz, teraz! RPP zrobiła właśnie to, na co czekaliśmy od lat – stworzyła warunki do tego, abyśmy mogli myśleć o kredycie hipotecznym opartym na stałej stopie procentowej. Czyż ta wizja nie jest przyjemna? Czy przykładowy Kowalski będzie mógł sobie zanucić przy goleniu „rata już mi nie lata...”?
Ale to nie koniec. Wyobraźmy sobie, że już niedługo przeżywający drugą młodość Kowalski zarazi swoim entuzjazmem swojego młodszego kolegę Nowaka, który też zapragnie nowego lokum dla siebie. I co zrobi? Zacznie szukać ofert w internecie? Nie. Odpali specjalną bankową „apkę” na swoim płaskim telefonie, sprawdzi, na ile może sobie pozwolić, a potem zabierze swoją lepszą połowę na spacer po okolicy, w której zawsze chciał mieszkać. Jego mądry telefon ze specjalną bankową apką połączy rzeczywistość wirtualną z tą, którą widzi wokół siebie, i pokaże mu, które nieruchomości są do kupienia, czy cena za metr oczekiwana przez sprzedającego mieści się w przedziale cen, po których zawarto ostatnio transakcje w tej okolicy, jak oferowane nieruchomości wyglądają w środku i jaką ratę będzie płacił. Da się? Oczywiście. Pytanie – który bank zrobi to pierwszy. Kto będzie zwycięzcą?
W najbliższym czasie należy się spodziewać swoistej rewolucji w bankowości hipotecznej w Polsce. I dobrze. Bo nawet bankowcy mają dość grzechów młodości, chcą spotykać się ze swoimi klientami w oddziale, a nie w sądzie, i chcą, aby znów było przyjemnie. Być może pomysł, aby kredyty hipoteczne były udzielane tylko przez specjalnie do tego powołane banki hipoteczne, nie jest wcale taki zły.