W tym roku rząd ma podjąć dwie kluczowe decyzje dotyczące programu modernizacji technicznej polskiej armii. Będzie to wybór 70 wielozadaniowych śmigłowców w różnych wersjach (m.in. tej do zwalczania okrętów podwodnych). Kontrakt wart jest ok. 12 mld zł, w grze wciąż jest trzech oferentów: francuski Airbus Helicopters, amerykański Sikorsky Aircraft Corporation – PZL Mielec oraz włoska AgustaWestland – PZL Świdnik. Prawdopodobnie w przyszłym tygodniu dowiemy się, którzy producenci zostaną poproszeni o dostarczenie śmigłowców do oblatania, a którym grzecznie podziękuje się za udział w przetargu.

Drugim największym (10–12 mld zł) kontraktem jest zakup przeciwlotniczych zestawów rakietowych średniego zasięgu nowej generacji. Program nosi kryptonim „Wisła”, a w uproszczeniu można powiedzieć, że chodzi o najbardziej istotny element polskiej tarczy przeciwrakietowej. Ministerstwo Obrony Narodowej rozmawia jeszcze z dwoma podmiotami: amerykańską firmą Raytheon, która proponuje zestawy Patriot, oraz z francuskim konsorcjum Eurosam oferującym zestawy SAMP/T.
Jeśli chodzi o polski tort, to trzecim najbardziej smakowitym kawałkiem dla międzynarodowych koncernów zbrojeniowych jest program „Orka”, czyli wybór trzech okrętów podwodnych. Ten zakup to jednak przyszłość znacznie bardziej odległa. Na razie w MON trwają uzgodnienia wewnętrzne i trudno szacować, kiedy faktycznie zostanie ogłoszony przetarg. Zgodnie z najnowszą aktualizacją planu modernizacji technicznej z początku lutego br. pierwsze dwa okręty mają zacząć służyć w marynarce do 2022 r. Nie jest tam jednak podane, kiedy przetarg ma zostać rozpisany.
W olbrzymim uproszczeniu można powiedzieć, że przed polskim rządem stoi wybór między bliższą kooperacją zbrojeniowo-wojskową i sojuszem strategicznym z USA lub/i z Francją (i szerzej Europą). Choć w grę wchodzi tu wiele niuansów, zakulisowych gier, różnych interesów i interesików, to warto rozważyć potencjalne wybory na co najmniej czterech płaszczyznach.
Najbardziej istotna wydaje się polityczna. Choć oczywiście po to kupujemy nowoczesną broń, by móc się bronić samodzielnie (przynajmniej przez jakiś czas), to ważne jest, kto ma możliwości militarne i wolę polityczną, by przyjść nam w razie ewentualnej wojny z pomocą. W pewnym sensie jest to transakcja łączona, co niejako potwierdził amerykański ambasador Stephen Mull na ubiegłotygodniowym spotkaniu przedstawicieli firmy Raytheon z dziennikarzami.
Faktem jest, że budżet obronny USA jest zdecydowanie największy na świecie, a siły zbrojne Stanów nie mają sobie równych – są zdolne do działania w każdym regionie świata. Armia francuska ma z kolei największy potencjał w Europie Zachodniej (niemiecka jest poważnie niedoinwestowania, a Brytyjczycy od kilku lat przeprowadzają program redukcji swoich sił zbrojnych). Ani jeden, ani drugi kraj nie ma oporów, by swoich wojsk używać, czego Amerykanie dowiedli w ostatnich latach w Iraku i Afganistanie, a Francuzi w Mali czy Republice Środkowej Afryki.
Jeśli jednak spojrzymy na agresję Rosji na Ukrainę, to znacznie ostrzej wypowiadają się przedstawiciele USA. Biorąc ich deklaracje na serio, trzeba na poważnie dopuścić myśl, że wkrótce Amerykanie zaczną dozbrajać Ukraińców. Francja, choć wstrzymała sprzedaż okrętów Mistral do Rosji, publicznie takich deklaracji nie składa. Faktem jest też, że w momencie rozpoczęcia kryzysu na Wschodzie Amerykanie „w ciągu 48 godzin” (cytat za ambasadorem Mullem) od otrzymania polskiej prośby przerzucili nad Wisłę 12 samolotów F-16. Choć francuscy żołnierze również będą w tym roku ćwiczyć na polskich poligonach, to jest ich jednak zdecydowanie mniej.
Mimo że Francja geograficznie leży znacznie bliżej i z tej racji jest bardziej zainteresowana sprawami europejskimi, to sojusz z supermocarstwem zza oceanu wydaje się jak najbardziej uzasadniony. Warto być kumplem największego osiłka w klasie.
Drugą płaszczyznę, którą trzeba brać pod uwagę, jest czysto wojskowa jakość sprzętu. Jeśli chodzi o śmigłowce, to na pewno Amerykanie mają rozwiązanie najbardziej sprawdzone w boju, a Francuzi bardziej nowoczesną konstrukcję. USA proponują nam udział w projekcie, jakim jest Patriot Next Generation. Problem w tym, że nie do końca jasne jest, kto ma go sfinansować ani kiedy będzie on operacyjny. To, co oferują Francuzi, jest znacznie bliżej spełnienia polskich wymagań.
Dochodzi tu jeszcze aspekt suwerenności broni, który w Polsce co jakiś czas wraca pod hasłem „kodów źródłowych” czy „czarnych skrzynek”. Chodzi o to, kto faktycznie decyduje o użyciu broni, czy Polska będzie zupełnie niezależna od producenta sprzętu. Wiadomo, że Amerykanie w tej materii nie oddają pełnej kontroli (pewnym wyjątkiem jest tu Izrael). Wydaje się, że pod tym względem można więcej wytargować od Francuzów.
Trzeci obszar, który powinien być brany pod uwagę przy podejmowaniu decyzji zakupowych, to interoperacyjność. Z jednej strony istotne jest, by żołnierze sojuszników mogli się z polskimi bez większych problemów porozumiewać i działać w ramach wspólnych procedur. Jako państwo członkowskie NATO nie mamy z tym większego problemu. Z drugiej strony jest kwestia zaplecza. Szybki przerzut wspominanych F-16 był możliwy, ponieważ Polska ma swoje samoloty tego typu, tak więc nie trzeba było przygotowywać całej infrastruktury. Wybór dostawcy konkretnego sprzętu siłą rzeczy zbliża nas wojskowo do kraju, w którym jest on produkowany.
Wreszcie pozostaje obszar gospodarczy, czyli to, jak przetargi wpłyną na kondycję polskiego przemysłu zbrojeniowego. W tej kwestii mamy doświadczenia związane z offsetem przy zakupie amerykańskich samolotów F-16. Nie są one budujące. Sprawę krytykowała m.in. Najwyższa Izba Kontroli. Zdaniem wielu problem leżał w tym, że w ramach offsetu powstawały w Polsce montownie, a nie przekazywano nam zaawansowanych technologii. Wydaje się, że w przypadku wyboru partnera francuskiego polski przemysł miałby więcej do powiedzenia i mógłby zostać włączony do europejskiej sieci producentów uzbrojenia, co by mogło owocować dodatkowymi kontraktami.
Na co zdecydują się rządzący politycy? Plotek jest wiele. Każdy może sobie wybrać te, które pasują do jego koncepcji. Pewne jest natomiast to, że duży wpływ na decyzje – oprócz MON – mają prezydent Bronisław Komorowski (swego czasu wiceminister obrony narodowej) i jego otoczenie.
Jak powtarza poseł sejmowej komisji obrony Ludwik Dorn, nieroztropne byłoby „wkładanie wszystkich jaj do tego samego koszyka”. W polskiej modernizacji może zostać zastosowana zasada portfolio. Ważąc wszystkie za i przeciw, jeśli wybierzemy francuski helikopter, powinniśmy wybrać amerykańską tarczę. I na odwrót, jeśli wybierzemy amerykański śmigłowiec, to obrona przeciwrakietowa powinna pochodzić z Francji.
Choć oczywiście po to kupujemy nowoczesną broń, by móc się bronić samodzielnie, to ważne jest, kto ma możliwości militarne i wolę polityczną, by przyjść nam z pomocą w razie ewentualnej wojny.