Grupa starców, z których najmłodszy dobiega siedemdziesiątki. Stado kilkuset książąt, z których każdy chciałby rządzić królestwem. Fasada prosperity, za którą kryje się 40-proc. bezrobocie
Ostatni z tych, którzy urodzili się przed odkryciem ropy – piszą media o Salmanie bin Abdulazizie al-Saudzie. To niewiele więcej niż efektowna fraza, jednak wraz z rozpoczynającą się epoką nowego władcy Arabii Saudyjskiej nieodwołalnie kończy się „stare”, a zaczyna... No właśnie? 79-letni Salman przez ostatnie pół wieku był jedną z najpotężniejszych, a jednocześnie najbardziej tajemniczych figur w politycznym teatrze, jaki odgrywany jest w Rijadzie. Próżno szukać jakichś smakowitych anegdot o nowym władcy, choć nie ma wątpliwości, że sędziwy monarcha niejedną historię mógłby opowiedzieć.
Był 1962 r., kiedy Salman przejął niezbyt może spektakularne, ale w praktyce kluczowe stanowisko gubernatora prowincji Rijad i zarazem burmistrza saudyjskiej stolicy. Piastował je niemal pół wieku – dopiero w 2011 r. został mianowany na ministra obrony, co oznaczało wejście w bezpośredni krąg sukcesji. Rok później – po śmierci dwóch starszych braci – został oficjalnie następcą tronu. Najlepiej chyba predestynowanym do tej roli, jeżeli chodzi o doświadczenie polityczne i pozycję na dworze. To pod jego rządami stolica kraju rozrosła się z 200-tysięcznej megaoazy na pustyni w 7-milionową (licząc olbrzymią populację gastarbeiterów) metropolię. – Salman kierował tą niezwykłą transformacją w niezwykle sprawny sposób i nie napędzając mechanizmów korupcyjnych – komplementował nowego króla Bruce Riedel, ekspert ds. Bliskiego Wschodu w Brookings Intelligence Project. A to wymagało niezwykłego balansowania między frakcją młodych technokratów a stronnictwem ortodoksyjnych duchownych, którzy aspirują do sprawowania rządu dusz w królestwie.
Mało tego. – W Domu Saudów mamy niezwykłe spektrum osobistości, spośród których można wyłaniać władców. Są tradycjonaliści i liberałowie. No i jest rodzinny mediator: Salman, który może stać się kandydatem kompromisowym – pisała już w latach 80. Sandra Mackey, orientalistka, która mieszkała w Arabii, Iraku i Libanie. Przeszło dwie dekady później sekundowali jej amerykańscy dyplomaci z placówki w Rijadzie. Według autorów depesz ujawnionych przez WikiLeaks Salman wciąż odgrywał rolę specjalisty od rozwiązywania rodzinnych sporów, nie tylko w gronie przyrodnich braci, ale też w pokoleniu wnuków założyciela dynastii, nazywanym „generacją bratanków”. – On wie, w których szafach leżą trupy – lakonicznie podsumowuje Riedel.
Bo część tych trupów sam w szafach upychał. W latach 80. wraz z nobliwym ślepcem, wielkim muftim Arabii Saudyjskiej „organizował przepływ oficjalnych i charytatywnych środków finansowych do Afganistanu” – jak opisuje jego rolę Rachel Bronson, specjalistka Council On Foreign Relations w książce „Thicker Than Oil. America’s Uneasy Partnership With Saudi Arabia”. – Słowami jednego z obecnie reformatorskich ideologów saudyjskich: w latach 80. społeczeństwu przedawkowano religię – dodaje. Ale zebrane doświadczenia wciąż się przydają: jeszcze kilka tygodni temu to Salman przyjmował w Rijadzie amerykańskiego senatora Johna McCaina, prowadząc rozmowy o wsparciu dla antyreżimowej rebelii w Syrii i próbach odcięcia Państwa Islamskiego od sponsorów kryjących się w różnych krajach Półwyspu Arabskiego.
Bez złudzeń jednak. Salman potrafi pójść w zaparte. – Nie, to musiał być syjonistyczny spisek – komentował na gorąco zamachy z 11 września w rozmowie z amerykańskim ambasadorem w Rijadzie Robertem Jordanem. – Saudyjczycy nie są tacy. Szczerze mówiąc, Saudyjczycy nie byliby w stanie przygotować tak wyrafinowanego spisku, który wymagałby takiego poziomu wyszkolenia i umiejętności technicznych – kwitował. Ten, skądinąd niezbyt pochlebny, stan rzeczy zapewne nie zmieni się również za rządów Salmana: przez ostatnią dekadę nowy król konsekwentnie mitygował reformatorskie zapędy starszego brata i władcy Abdullaha w stylu rozszerzania systemu świeckiej edukacji czy zapewniania nowych praw kobietom. – Jakbyśmy tu zaprowadzili demokrację i każde plemię stałoby się partią, mielibyśmy tu drugi Irak i kompletny chaos – ucinał.

Kolejka piaskowych dziadków

Cóż, reformatorzy mogą co najwyżej pokładać nadzieję w plotkach o kiepskim stanie zdrowia Salmana. Według niektórych 79-latek cierpi na demencję i coraz mocniej objawiającą się chorobę Parkinsona. Dom Saudów twardo dementuje te pogłoski. Trudniej zaprzeczyć, że Salman jakiś czas temu doznał udaru i od tamtej pory ma niedowład lewej ręki. Oczywiście król Fahd (lata rządów: 1982–2005) u schyłku panowania potrafił pytać ochroniarza „kto to jest?”, wskazując na swojego ministra spraw zagranicznych. Zza jego pleców realne rządy sprawowali wówczas młodsi bracia. Problem w tym, że ten zwolennik utrzymania status quo – przytomny lub nie – może mieć ostatnią szansę na zreformowanie królestwa w taki sposób, by zapewnić jego stabilność.
Pułapka kryje się przede wszystkim w samym systemie sukcesji. W teorii Abdulaziz ibn Saud, zakładając dynastię, kierował się prostym przykazaniem prawa szariatu: wszyscy synowie są równi wobec prawa. Wobec tego tron dziedziczy nie pierworodny każdego kolejnego władcy, lecz jego bracia zgodnie z następstwem wieku. Efekt? Z siedemnastoma żonami pierwszy monarcha miał 36 synów. Kolejne pokolenie liczy już przeszło dwie setki pretendentów. „Od śmierci Abdelaziza w 1953 r. postępowano zgodnie z jego wolą, z niewielkimi odchyleniami, kiedy książę mniej lub bardziej dobrowolnie zrzekał się tronu lub trzeba było uspokoić jakiegoś zbyt niecierpliwego pretendenta” – pisze Stephane Marchand, wieloletni reporter dziennika „Le Figaro” na Bliskim Wschodzie.
W praktyce jednak sztuka oceny wydarzeń w Domu Saudów przypomina „kremlinologię” lub próby wyczuwania politycznych wiatrów w Korei Północnej. Na królewskim dworze liczą się nie tylko starszeństwo, ale też np. plemię, z którego wywodziła się matka każdego z książąt. A pierwsze żony ibn Saud pojmował niczym średniowieczny władca: nawiązując polityczne sojusze. Stąd choćby frakcja „Siedmiu Sudajrich”, synów jednej z ulubionych żon Abdulaziza, Hassy bint Ahmed al-Sudairi (wśród których jest również Salman). Sudajri, spośród których rekrutowali się najbliżsi towarzysze broni ibn Sauda (oraz jego własna matka), są jednym z najpotężniejszych rodów arystokratycznych Półwyspu Arabskiego. Trudno się dziwić, że ibn Saud pojął aż trzy żony z tego plemienia. I trudno się dziwić, że synowie każdej z żon trzymają się razem.
Ale po dworze królewskim krążą też outsiderzy. Za takiego uchodził poprzedni władca – Abdullah. Był jedynym synem Fahdy al-Szuraim, pochodzącej z rywalizującego z Saudami plemienia Raszid, a więc pozycję musiał budować sobie sam, przede wszystkim tworząc z symbolicznej Gwardii Narodowej alternatywne siły zbrojne z prawdziwego zdarzenia. Miał jednak atut metryki – był w pierwszej dziesiątce następców. Należał zarazem do najwęższego kręgu władzy, pozostając poza wszelkimi koteriami – i dzięki temu mógł sobie pozwolić na snucie planów modernizacji państwa. Jeszcze innym ekscentrykiem był 18. syn ibn Sauda – Talal. Z racji uwielbienia dla egipskiego przywódcy Gamala Abdela Nasera – nacjonalisty z ciągotami do socjalizmu – nazywano go Czerwonym Księciem, a dwór starał się trzymać go z dala od „konfitur”: realnych stanowisk politycznych. Na bocznym torze przez czterdzieści lat, aż do śmierci w 2013 r., był książę Musaid – jego syn Fajsal zastrzelił w 1975 r. króla Fajsala, swojego stryja. Familia nigdy więcej nie zaufała już członkom tej gałęzi rodu. Dziś od Domu Saudów dystansuje się też syn Czerwonego Księcia: Al Walid bin Talal. On jednak może sobie na to pozwolić – jest najbogatszym człowiekiem Bliskiego Wschodu, na dodatek pieniędzy dorobił się w olbrzymiej mierze dzięki instynktowi biznesowemu.
W swoim czasie, gdy ważyły się losy sukcesji po Fahdzie, napięcie między Abdullahem a jednym z Sudajrich – zmarłym niedawno Sultanem – były tak silne, że Salman wręcz publicznie zachęcał obu do zrzeczenia się prawa do tronu. Plotka sprzed półtorej dekady głosiła, że Abdullah mianuje następcą tronu Salmana, pomijając starszego Sultana. Jak widać, po latach pogłoski okazały się prorocze. Ale też Abdullah poszedł dalej: zamiast dyskretnej rodzinnej rady – która wcześniej decydowała o tym, którego z synów ibn Sauda umościć na tronie, a którego posłać na boczny tor – ustanowił Radę Wierności. To 28-osobowe ciało złożone z żyjących jeszcze synów ibn Sauda, najstarszych synów tych synów ibn Sauda, którzy już zmarli, a także synów panującego władcy i następcy tronu. Skomplikowane, prawda? Ale też, jak na saudyjskie warunki, to pełzająca rewolucja: Rada nie tylko działa w nieco bardziej jawny sposób, ale też kieruje się w swoich wyborach nieco bardziej klarownymi przesłankami – od „stażu” w instytucjach państwowych, afiliacji plemiennych, popularności w kraju, poziomu akceptacji przez środowiska religijne i biznesowe, po pozycję w rodzinie. Na dodatek, głosowania są tajne, co dodaje jej decyzjom pewnej nieprzewidywalności.
I to zasługą Rady jest zapewne fakt, że obecnie następcą tronu jest najmłodszy żyjący syn ibn Sauda – 69-letni były szef saudyjskiego wywiadu książę Mukrin. Rada w ten sposób ominęła pozostałych synów założyciela dynastii, a co więcej, na „wicenastępcę tronu” namaściła już przedstawiciela kolejnej generacji Saudów – księcia Muhammada bin Najefa (książę Najef zmarł kilka lat temu, nie doczekawszy się intronizacji).

Generacja rozrywkowych książąt

Pytanie, na ile następne pokolenie będzie zdolne rządzić krajem takim, jak Arabia Saudyjska. „Najmłodsi książęta nie żyli w czasach bohaterskiego podboju [Półwyspu], kiedy wszystkim, co posiadało królestwo, był król bez grosza. Pieniądze z ropy sprawiły, że zapomniano tamte wielkie, dzikie wydarzenia, a dziś prawnukowie Abdelaziza myślą przede wszystkim kategoriami akcjonariuszy i technokratów” – twierdzi Marchand. – „Często mają opinię arogantów lekceważących starszych bez pochodzenia arystokratycznego, a zwłaszcza uświęconą beduińską zasadę madżlisu, która nakłada obowiązek znalezienia czasu na przyjęcie i wysłuchanie poddanego, proszącego o audiencję” – dorzuca.
Mają też opinię utracjuszy. Jeszcze w 1973 r., gdy kraje OPEC uchwaliły wprowadzenie embarga naftowego, dochody z saudyjskiej ropy dobijały ledwie 4 mld dol. rocznie. Ale już u progu lat 80. sięgnęły 110 mld. Książęta zaczęli więc od stawiania pałaców, potem wybudowali je dzieciom. Za tym poszły luksusowe rezydencje w największych metropoliach świata. Oficjalnie każdy członek królewskiej rodziny (ponad 7 tys. osób) otrzymuje „stypendium” – od prawie tysiąca dolarów dla najdalszych krewnych, po 200–270 tys. dla żyjących synów ibn Sauda i jakieś 27 tys. dol. dla jego wnuków. Przy okazji małżeństwa lub budowy pałacu należą się bonusy. W sumie – według depesz z WikiLeaks – ten system opłacania rodziny królewskiej kosztuje Arabię Saudyjską 2 mld dol. rocznie. Programem zarządza Biuro Decyzji i Zasad usytuowane w saudyjskim ministerstwie finansów. Rzecz jasna, system stypendialny jest głównie dla tych, którym nie chce się kiwnąć palcem – ale już jeden z synów księcia Sultana, który zdobył wyłączność na zaopatrywanie amerykańskiej bazy wojskowej w kraju, zarobił na tym kontrakcie co najmniej 3 mld dol. Z kolei żona księcia Najefa podczas pobytu w Paryżu kilka lat temu wydała na zakupach co najmniej 20 mln dol. – na tyle w każdym razie opiewają rachunki, które paryski sędzia kazał wyegzekwować francuskim komornikom.
Jakby tego było mało, tajemnicą poliszynela jest to, że rodzina kiepsko się prowadzi. Już założyciel rodu – Abdulaziz – dorobił się siedemnastu małżonek, znacznie wykraczając poza określony w islamie „limit” czterech. Jego synowie z kolei dopieszczali niewiernych z Zachodu, a w 1990 r. dopuścili, by buty amerykańskich żołnierzy bezcześciły świętą ziemię islamu. To wielka polityka, ale nie lepiej dzieje się w zaciszu pałaców. – Było koło jedenastej wieczorem i wciąż nie było jedzenia – wspominał Seymour Gray, amerykański lekarz, który na przełomie lat 70. i 80. pracował na półwyspie, lecząc m.in. członków Domu Saudów. – Głosy były coraz bardziej podniesione, w miarę jak trwało picie alkoholu. Wreszcie książę Chalil ogłosił, że ma niespodziankę dla doktora Graya. Uroczyście poprowadził mnie do dużego pomieszczenia, którego centralnym punktem był wielki ekran. Dwóch uśmiechniętych sudańskich służących przyniosło kasetę wideo i włączyło odtwarzacz. To była nieocenzurowana wersja „Głębokiego gardła”! (...) Wszyscy wokół mnie zanieśli się śmiechem, a Chalil był zachwycony moim niedowierzaniem. Powiedział: „Widzisz, trzeba przyjechać do Arabii Saudyjskiej, żeby zobaczyć coś takiego. Potraktuj to jako element edukacji” – opisywał po latach przyjęcie u księcia Gray.
Co gorsza, monarchia miała przez lata skłonność do szafowania również funduszami przeznaczonymi na utrzymanie państwa. W latach 70. były to np. próby uzyskania samowystarczalności pod względem produkcji żywności – kosztem miliardów dolarów na pustyni wyrosły nawadniane pola pszenicy, które wkrótce porzucono. Król Abdullah z kolei zasmakował w spektakularnych projektach infrastrukturalnych: za jedyne 86 mld dol. na północ od Dżeddy wybudowano King Abdullah Economic City, kompleks konkurujący rozmachem z Dubajem. Podróżujący do niego biznesmeni – i pielgrzymi zdążający do Mekki – lądują już na King Abdulaziz International Port. Docelowo założono, że obiekt ma mieć możliwość obsługiwania 100 tys. pasażerów jednocześnie. W samej Mekce niemal miliard dolarów pochłonęła budowa olbrzymiego hotelu Abradż Al Bait Towers. Pnący się na ponad 600 m gmach ma największy na świecie, 43-metrowy zegar zewnętrzny, a w sali hotelowego meczetu może się modlić 10 tys. wiernych. Wszystkich klientów hotelu może być dziesięć razy więcej.

Gorący kartofel króla

Kilka lat temu lokalny bank Jadwa zasiał panikę: według prognoz analityków do 2026 r. wewnętrzne zapotrzebowanie na paliwo w Arabii Saudyjskiej może przekroczyć produkcję surowca w kraju – z eksportera królestwo musiałoby zostać importerem. Według nich budżet kraju dałoby się uratować tylko w sytuacji, gdy cena baryłki doszłaby do 320 dol. w 2030 r.
To jednak scenariusz nieprawdopodobny, nawet mimo że przez kilka ostatnich lat – po zamieszaniu, jakie wywołała na rynkach Arabska Wiosna – ceny ropy utrzymywały się na wysokim poziomie. Mało tego, dziś królestwo szokuje rynki, ściągając ceny baryłki do poziomu nienotowanego od lat. Eksperci spekulują na temat tego, czy są to działania wymierzone w Rosję, Iran i Wenezuelę i mające podciąć tamtejsze budżety, czy też Dom Saudów chce zadusić amerykańskich rywali korzystających z łupkowej rewolucji. Bez względu jednak na to, kto jest celem tej cenowej ofensywy, Saudyjczycy zapowiadają, że są w stanie utrzymać ten poziom cen nawet przez kilka lat. I byłoby to możliwe, ale kosztem olbrzymich rezerw walutowych (nadwyżki budżetowej królestwo pozbyło się już dobrych kilka lat temu). Te z kolei wydają się kluczowym spadochronem finansowym, również na wypadek gdyby w Arabii Saudyjskiej doszło do niepokojów społecznych jakiegoś rodzaju.
A to nie jest wcale wykluczone. Wśród młodych mężczyzn ukryte bezrobocie może sięgać nawet 40 proc. (a 47 proc. z 27 mln Saudyjczyków ma poniżej 25 lat), jakąkolwiek pracę zarobkową ma zaledwie co piąta kobieta, a przeszło 8 proc. PKB kraju stanowią rządowe subsydia – do żywności, mieszkań, tworzenia miejsc pracy itd. Ba, w prywatnych przedsiębiorstwach spoza sektora naftowego dominują cudzoziemcy, zarówno jako menedżerowie, jak i pracownicy. – Saudowie potrzebują dochodów spoza sektora ropy, bo obecne wydatki wpędzają ich w deficyt strukturalny – analizuje Steffen Hertog, ekspert London School of Economics. – Mają spore zapasy pozwalające przetrwać jeszcze około dekady, ale potem sytuacja zrobi się bardzo poważna, a w Arabii nie funkcjonuje system podatkowy. Podatki są tam zresztą obłożone czymś na kształt politycznej anatemy – dodaje.
Abdullah zamierzał reformować gospodarkę, proponując choćby „kwoty” dla prywatnych firm na zatrudnienie rodzimych Saudyjczyków oraz wprowadzając w 2013 r. prawo, które blokowało cudzoziemcom możliwość robienia w kraju interesów bez lokalnego partnera. Nie przyniosło to skutków: w raporcie z połowy ubiegłego roku analitycy Międzynarodowego Funduszu Walutowego podkreślają, że „zachęty i możliwości wejścia Saudyjczyków do sektora prywatnego pozostają relatywnie niewielkie w porównaniu z wysokimi płacami i korzyściami socjalnymi, z jakich można korzystać w sektorze publicznym”.
Dziś z tym gorącym kartoflem w ręku został król Salman. Na razie choćby słowem nie potwierdził, co ma zamiar z nim zrobić. – Oni są doskonale wyspecjalizowani w sztuce przetrwania – mówi o sąsiadach dr Abdulchalek Abdulla, politolog z Uniwersytetu Zjednoczonych Emiratów Arabskich. – Nie mam wątpliwości, że i z tymi gospodarczymi zawirowaniami jakoś sobie poradzą – wzrusza ramionami. Inszallah.

Pułapka kryje się przede wszystkim w samym systemie sukcesji: tron dziedziczy nie pierworodny każdego kolejnego władcy, lecz jego bracia zgodnie z następstwem wieku