Starożytni w chwilach niepewności i kłopotów korzystali z usług kapłanek wyroczni delfickiej. Obecnie rolę wyroczni przejęły nauki ekonomiczne, a kapłanami stali się ekonomiści. I, niestety, ich wyroki (czytaj: teorie) bywają równie nietrafne i wyssane z palca, co te wygłaszane wieki temu na trójnogu
Bywa, że najgorszymi wrogami idei są ich apologeci. Rok 2008. Świat stoi u progu globalnego kryzysu finansowego. Ludzie z głową na karku ostrzegali przed nim od lat, ci mniej przenikliwi także zaczynają zauważać pierwsze poważne symptomy. Burza, która ma nadejść, zmieni gospodarczy krajobraz globu na wiele lat. Będą to największe zawirowania gospodarcze od Wielkiego Kryzysu lat 30. XX w.
Jak nazwalibyśmy kogoś, kto właśnie wtedy, gdy widać już, że sielski okres prosperity to przeszłość, wygłasza bez skrępowania taki sąd: „(...) czas wielkich kryzysów minął, przede wszystkim dlatego, że rozwój nauki umożliwia rządom i aktorom gospodarczym ich lepsze rozumienie i opanowanie”? Niepoprawnym optymistą czy po prostu naiwniakiem i ślepcem?
Błędem byłoby jednak używać takich epitetów wobec Guya Sormana, wybitnego francuskiego wolnorynkowego intelektualisty i autora powyższej konstatacji. Dlaczego?
Nadmierny optymizm nie był wynikiem jego własnej refleksji. Wszczepiano mu go przez lata. Jedyną jego winą była nadmierna ufność w słowo autorytetów.
Modus operandi Sormana polega mianowicie na tym, że o wyjaśnienie zagadek tego świata pyta ekonomistów – i to tych z „głównego nurtu”. Tak właśnie powstawały jego artykuły i felietony (często świetne) i tak powstała książka, z której wstępu (na szczęście najsłabszej jej części) zdanie zacytowaliśmy. Już sam jej tytuł w pełni oddaje poziom zaufania autora do swoich rozmówców: „Ekonomia nie kłamie”. Nie kłamie? OK, skoro nie kłamie – może sobie dorozumieć czytelnik – to należy ekonomii i ekonomistom zawierzyć.
I nie tylko Sorman bezkrytycznie ufa ekonomistom. My wszyscy mrużymy oczy oślepiani promienistym nimbem wszechwiedzy, który ich otacza. Im bardziej rozwijał się kapitalizm, tym bardziej ich hołubiono, a w ciągu ostatnich dwóch dekad zapanowali niepodzielnie nad studiami telewizyjnymi, wstępniakami dzienników i – przede wszystkim – nad gabinetami politycznymi rozmaitych rządów. Ich argumenty uważa się za rozstrzygające nie tylko w kwestiach gospodarczych sensu stricto. Ekonomista stał się specem od wszystkiego – jego opinie ceni się zarówno, gdy mowa o polityce pieniężnej czy demografii, jak i o aborcji, powszechnym dostępie do broni, tabletkach „po” czy choćby o wpływie wybudowania drogowej obwodnicy dla ochrony populacji ślimaków winniczków. Właściwie dlaczego nie? Wszędzie przecież można założyć okulary ekonomiczne. Można, owszem, ale jak widać choćby w przypadku Sormana, nie zawsze wyostrzają one wzrok.
Czego nie wiedział Churchill
Związek tej konstatacji z faktem, że nazwaliśmy nasz cykl „Podręcznikiem nowej ekonomii”, jest oczywisty. To bowiem, co dotychczas sądziło się w ekonomii, może być błędne. To, co się sądzi teraz, też może być błędne. A przede wszystkim, błędne może być to, co sądzić się w ekonomii dopiero będzie. Truizm? Może, ale jakże często ignorowany. Ekonomia co prawda „nie kłamie", ale, jak każda nauka, może się mylić. Co więcej, jeszcze częściej niż bezosobowa ekonomia mogą się mylić indywidualni ekonomiści, którzy przecież nie mówią jednym językiem i na te same problemy oferują nam różne recepty w zależności od szkoły, do której należą i kogo reprezentują.
Skutki tych pomyłek to nie tylko kompromitujące opinie, które właściwie nikomu poza wygłaszającymi je nie szkodzą – niestety, jest wręcz odwrotnie. Skutki te bywają równie opłakane, jak skutki ślepego zawierzenia wróżce.
Brytyjczycy na przykład prawdę tę poznali doświadczalnie w 1925 r., gdy Winston Churchill postanowił powrócić do porzuconego wcześniej standardu złota. Skutki pomysłu? Cały katalog makroekonomicznych tragedii. Dla Wielkiej Brytanii: spadek popytu, deflacja, wysokie bezrobocie i strajki, włącznie z paraliżującym cały kraj strajkiem generalnym w 1926 r. Ale to nie koniec. Angielski powrót do złota był tragiczny także dla USA. Niedoszacowany wobec funta dolar przyczynił się do boomu inwestycyjnego, pompując rynkową bańkę, która pękła z hukiem w 1929 r. Jedna decyzja, nieszczęść zatrzęsienie.
Dlaczego Churchill aż tak się pomylił? Bo tak poradzili mu wówczas najbardziej prominentni ekonomiści, z szefem Banku Anglii Montagu Normanem na czele. Norman et consortes przekonywali Churchilla, że „wyedukowani i rozsądni ludzie rozumieją, że dla złota nie ma alternatywy”. Zarządzający skarbem korony Otto Niemeyer straszył, że odwrót od złota oznacza odpływ gotówki i inwestycji z Londynu. (Nawiasem mówiąc, czy i dzisiaj nie słyszymy zbyt często argumentów pokroju: „poważni ekonomiści twierdzą, że...”?)
„Nawet, jeśli Churchill zbłądził, to dlatego, że uległ presji ówczesnego ekonomicznego establishmentu, który w tamtych czasach w zdecydowanej większości chciał przywrócenia standardu złota. Sam Churchill przyznawał, że nie rozumie technicznych zagadnień ekonomii. Zgromadził więc przy „okrągłym stole” dwóch głównych adwokatów powrotu do złota, Niemeyera i Normana, oraz dwóch krytyków, z których tym bardziej znanym był John Maynard Keynes. Posłuchał rad zwolenników standardu złota reprezentujących większość ekonomistów” – pisze w traktującej o Churchillu książce „Największy z Brytyjczyków” Jeremy Havardi. Decyzja Churchilla szybko okazała się całkowicie błędna. I nie chodzi o sam pomysł powrotu do złota – ten być może wcale nie był taki głupi – a głównie o to, że Churchill powierzył jego realizację niewłaściwym ludziom.
Jak wyłożył to potem jasno Keynes, popełnili oni olbrzymi błąd techniczny – powiązanie funta ze złotem przywrócono po kursie sprzed I wojny światowej (1 złoty funt = 4,85 dol.). Problem w tym, że realna wartość tej waluty właśnie w wyniku tej wojny spadła. Sztucznie zawyżona i zakotwiczona w złocie zaburzyła więc gospodarcze mechanizmy. Ludwig von Mises, wybitny wolnorynkowy teoretyk, komentował później: „Postępowanie Churchilla było wyrazem niewybaczalnej nieznajomości ekonomii i historii pieniądza”. No, ale po szkodzie każdy jest mądry.
Jaką lekcję można wyciągnąć z tej historii w XXI w.? Taką, że nieprzemyślanych doświadczeń ekonomicznych lepiej nie przeprowadzać na całej gospodarce – w idealnym świecie może i się udają, ale w praktycznym, z jego nieprzewidywalnością i ograniczeniami, stają się groźne.
Teorie zombie
Groźne poglądy ekonomiczne reprezentuje – w teorii skompromitowany i martwy, a w praktyce co rusz odżywający w różnych formach i okolicznościach – maltuzjanizm.
Jego twórca, Thomas Malthus, żył na przełomie XVIII i XIX w. i był jednym z najwybitniejszych ekonomistów swoich czasów, reprezentantem szkoły klasycznej, ideowym zwolennikiem Adama Smitha. O ile jednak Smith optymistycznie zakładał, że ludzkość będzie radzić sobie coraz lepiej, Malthus doszedł do wniosków zgoła odmiennych. Stwierdził, że ludzkość przejawia tendencję do nieograniczonej reprodukcji (populacja rośnie w tempie geometrycznym), za czym nie nadąża produkcja żywności (przybywa jej w tempie arytmetycznym). Jego zdaniem ograniczone zasoby dla rolnictwa w połączeniu z rosnącą liczbą ludności i niezmiennym dochodem per capita miały powodować regularne klęski głodu, wojny i niepokoje społeczne.
Uczony proponował zbudowanie powszechnej moralności opartej na seksualnej abstynencji, gdyż jego zdaniem w ten sposób można było uniknąć cyklicznych klęsk. Był jednocześnie duchownym, więc naturalnie nie proponował kontroli urodzin, jednak jego teoria wzięta na serio przez mniej uduchowione osoby mogłaby usprawiedliwić eugenikę i zakaz swobodnej prokreacji. Słowem: rozwiązania totalitarne.
Rzeczywistość zweryfikowała poglądy Malthusa. Od 1800 r. na świecie przybyło 6 mld ludzi i głównym problemem okazuje się nie brak jedzenia, a raczej nadmierna i „źle rozłożona” konsumpcja. Żywności jest wystarczająco dużo, tylko bywa, że akurat nie tam, gdzie potrzeba jej najbardziej. Malthus byłby rozczarowany, choć pewnie ucieszyłoby go to, że jego kasandryczne proroctwa wciąż są atrakcyjne dla literatów – na przykład dla Anthony'ego Burgessa (autora „Mechanicznej pomarańczy”), który w 1962 r. napisał „Rozpustne nasienie” – powieść, której fabuła bazuje na maltuzjańskiej wizji świata.
Dlaczego Malthus popełnił tak potężny błąd w swoim opisie świata? Ponieważ założył, że świat ludzki jest statyczny i ekstrapolował tę obserwację na przyszłość. – Malthusa zwiodło to, że dochód na głowę w Anglii rzeczywiście był stały właściwie od wczesnego średniowiecza, a ludzi nieustannie przybywało. Myślał, że tak będzie już zawsze. Tyle że potem mieliśmy coś, czego Malthus nie przewidział, bo przewidzieć się nie dało: rewolucję przemysłową – uważa prof. James Heckman, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii. – Zagrożenie, że dana teoria ekonomiczna jest nietrafiona, rośnie, gdy odrywamy się od faktów bądź gdy fakty nadinterpretujemy, tworząc na ich bazie ogólne modele. Te modele, tak jak model maltuzjański, mogą nas zwieść na manowce – uważa ekonomista.
Z kolei popularny myśliciel Nicholas Nassim Taleb w odniesieniu do nieprzewidywalnych zjawisk zauważa w książce „Zwiedzeni przez losowość”, że „w ekonomii mamy bardzo obszerne modele kalkulacji ryzyka, które bazują na bardzo chwiejnych czy nawet jawnie nieprawdziwych założeniach. Czarują nas matematyką, ale poza nią wszystko w nich jest po prostu nie tak. Właściwe założenia mogą mieć większe znaczenie niż wyszukany model”.
Statyczne postrzeganie świata, w którym raz zaobserwowane relacje będą już powtarzać się w nieskończoność, jest częstym błędem następców Malthusa. Najbardziej znanym z nich jest Paul Ehrlich, amerykański uczony, który teorię Malthusa odświeżył w wydanej w 1968 r. książce „Bomba populacyjna”. Wieszczył katastrofę demograficzną i głód, które to kataklizmy miały nadejść w ciągu 15 lat. Według Ehrlicha wyczerpać miały się też zasoby naturalne, co zasygnalizować miał drastyczny wzrost cen.
W 1980 r. zareagował na tę ostatnią prognozę Julian L. Simon, ekonomista ze szkoły chicagowskiej, proponując Ehrlichowi zakład: „Wybierz pięć dowolnych surowców naturalnych, które mają się według ciebie wyczerpać, a ich ceny wzrosnąć. Ja obstawiam, że ceny spadną. Horyzont czasowy: dekada”. Ehrlich wybrał chrom, nikiel, wolfram, cynę i miedź. Kto zakład wygrał? Julian L. Simon. Czego więc nie rozumiał Ehrlich?
– Tego, że taki twór, jak zasoby naturalne... samo z siebie nie istnieje w przyrodzie. To od ludzi zależy to, co jest, a co nie jest zasobem. Jedynym więc naturalnym zasobem jest ludzka kreatywność. Ehrlich tego nie rozumiał, nie wierzył w ludzki umysł. Żadna z wielu kasandrycznych prognoz, które Ehrlich wygłosił w ciągu ostatnich 40 lat, się nie sprawdziła – mówi ekonomista Don Boudreaux, autor poczytnego bloga CafeHayek.com.
Krzywa teoria
Można protestować, że to wszystko wyjątki, że przytaczamy historie wyjątkowo pechowych teoretyków. Z takim zastrzeżeniem dyskutowaliby nawet sami... ekonomiści. Wielu z nich przejawia dużą dozę samokrytyki. Właściwie w całym środowisku naukowym – niezależnie od dziedziny – są uczeni mówiący: hola, my także się mylimy! I to często!
Na przykład John Ioannidis, badacz w dziedzinie zdrowia i medycyny z Uniwersytetu Stanforda. Ioannidis przekonuje, że ogromna część wniosków, które w medycynie wysnuwa się na podstawie empirycznych badań naukowych, to wnioski fałszywe.
Możemy sformułować nieskończoną liczbę fałszywych hipotez o świecie, tłumaczy Ioannidis, i skończoną liczbę hipotez prawdziwych. Nie da się więc uniknąć sytuacji, w której ktoś przyjmuje hipotezę fałszywą. Już „na dzień dobry” można z całą pewnością powiedzieć, że co najmniej 5 proc. hipotez, które aprobują badacze, jest błędnych, ale w praktyce jest dużo gorzej. Ioannidis, posiłkując się analizą prawdopodobieństwa Bayesa, twierdzi, że w przypadku medycyny – ze względu na charakter tej nauki – znakomita większość hipotez przyjmowanych w danym czasie może być fałszywa.
W ekonomii – jak wskazuje choćby prof. Alex Tabarrok, dyrektor think-tanku Mercatus Center – jest pewnie trochę lepiej, ale badania ekonomistów także mają wiele poważnych ograniczeń metodologicznych. Często opierają się one na zbyt małych próbkach danych, biorą pod uwagę zbyt wiele nieistotnych czynników, które „zaburzają" istotę sprawy, a pomijają te kluczowe. Do tego wszystkiego często sami ekonomiści, kierowani niekoniecznie szlachetnymi motywami, wyolbrzymiają znaczenie swoich prac, próbując udowodnić za wszelką cenę z góry założoną tezę. Jeśli są specjalistami od ekonometrii, znają mnóstwo trików, które pozwalają im kamuflować nadużycia. Tymczasem dla słuszności teorii liczy się nie tylko wiarygodność danych wejściowych, lecz także ich właściwa obróbka i wyjaśnienie.
– Teorią, która opierała na prawdziwych, ale źle opisanych danych empirycznych, jest słynna „krzywa Phillipsa”. Ilustrowała ona zależność pomiędzy inflacją płacową a bezrobociem: pierwsza rośnie, a druga się zmniejsza. Dawało to asumpt rządom do szkodliwej polityki proinflacyjnej. Sam kiedyś uczyłem studentów o słuszności tej teorii, dopóki się nie okazało, że w długim okresie jest fałszywa. Lata 70. w USA pokazały, że możemy mieć jednocześnie wysoką inflację i wysokie bezrobocie – mówi prof. Richard Vedder z Uniwersytetu Ohio.
Ekonomista twierdzi, że na podobnej zasadzie fałszywa okazała się teoria, że wydatki fiskalne rządu tworzą miejsca pracy: – Nie dla wszystkich było to jasne i stąd te 800 mld dol. wpompowane do gospodarki w 2009 r. Ekonomiści wierzyli, że po takim zastrzyku pieniędzy bezrobocie nie przekroczy 8 proc. – opowiada Vedder.
Jednak ekonomiści, którzy byli zwolennikami wydatków, argumentują, że gdyby nie one... bezrobocie byłoby jeszcze wyższe. Dowody? Teoretyczne modele... I znów jesteśmy w miejscu, przed którym przestrzegał nas przed chwilą James Heckman. Jest może nawet jeszcze gorzej, bo okazuje się, że skutki wdrażania ekonomicznych porad mogą być nie tylko dobre albo tylko złe. Mogą też nie podlegać jednoznacznej ocenie. Być może prof. Christina Romer, która w 2009 r. przewodniczyła doradcom prezydenta USA, jest odpowiedzialna za wyrzucenie w błoto 800 mld dol. albo za uratowanie gospodarki. Nie czeka jej ani kara, ani nagroda.
Zawyżone wymagania
Pal licho pojedyncze nietrafne decyzje w polityce gospodarczej. Gorzej, jeśli błędna jest cała doktryna. Pomińmy zideologizowane doktryny totalitarne, np. marksizm-leninizm, których zgubny wpływ na historię ludzkości jest oczywisty. Ciekawsze z punktu widzenia „błądzącej ekonomii” są choćby merkantylizm i protekcjonizm – doktryny, które w pewnym sensie są odpowiedzialne za spustoszenie równie duże, co czerwony totalitaryzm.
Merkantylizm opierał się na trzech głównych i – jak teraz wiemy – fałszywych założeniach (że źródło bogactwa tkwi m.in. w dodatnim bilansie handlowym, posiadaniu metali szlachetnych, a konkurencja między krajami ma charakter gry o sumie zerowej, tj. jeden zyskuje kosztem drugiego) i dominował w Europie jako doktryna ekonomiczna w całym XVII i XVIII w.
Jak wytłumaczyć tę trwałą popularność? To proste. Doktryna ta była teoretycznym uzasadnieniem podbojów, grabieży i wyzysku. Mówiąc Marksem, można by powiedzieć, że był ideologiczną nadbudową dla systemu kolonialnego. Rozregulował i zahamował naturalną ewolucję krajów kolonialnych w Azji, obu Amerykach czy Afryce i przyczynił się do powstania wielu problemów, z którymi dotąd sobie tam nie poradzono.
Protekcjonizm z kolei, kuzyn merkantylizmu, to nurt myślowy, który w imię walki o ochronę lokalnych rynków wprowadza cła, ograniczenia migracji czy kwoty importowe – powstał w XIX w. jako reakcja na urynkowienie międzynarodowej gospodarki. Mimo że jego teoretyczne podstawy rozkruszył jeszcze w tym samym stuleciu David Ricardo (udowodnił, że handel wzajemny biednych z bogatymi jest opłacalny dla obu stron), a potem jego resztki zakopywał m.in. Milton Friedman czy – uwaga! – Paul Krugman, jest to pogląd wciąż żywy i obecny w polityce rządów. Główny skutek negatywny? Szkodzi nie tylko tym, którzy go stosują, ale spowalnia też rozwój najbiedniejszych rejonów świata.
Wszystko to, o czym piszemy, w jakimś sensie kompromituje ekonomię i czyni ekonomistów łatwym celem populistycznych ataków „antyekonomistów”. Tak być nie musi.
Żeby ekonomia jako nauka miała zasłużoną dobrą reputację, trzeba od niej po prostu znacznie mniej wymagać i nie udawać, że za jej pomocą zalepi się każdą dziurę w skrzeczącej rzeczywistości. Wpuszczając ekonomistów w kopalniane doły, do publicznych szkół i szpitali, by tam dokręcali swoje śrubki i przestawiali wajchy, nie sprawimy, że wszystko zacznie działać, jak trzeba.
– Sądzę, że ekonomiści stali się zbyt ważni i za bardzo wierzy się we wszystko, co mówią. Część z tego, co robią, to „fake science”, fałszywa nauka. Nie ma się też co oszukiwać. Oni sami mają swoje interesy, o które walczą. Jeśli ktoś chce zrobić karierę jako szef banku centralnego, musi wcześniej publikować prace, które mu to ułatwią, a nie zawsze będą to prace przydatne, słuszne czy prawdziwe – ubolewa Russ Roberts, ekonomista z George Mason University oraz gospodarz serwisu Econtalk.com, na którym przeprowadził już ponad 450 długich rozmów z kolegami po fachu.
Profesor Roberts jest także autorem popularnego rapowego klipu edukacyjnego, w którym raperzy wcielają się w rolę klasyków ekonomii: Keynesa i Hayeka. Ten pierwszy przekonany jest, że aby gospodarka działała jak należy, potrzeba trochę inżynierii społecznej, interwencji i eksperymentów. Ten drugi przestrzega, że często uznajemy za wiedzę to, co jest jej pozorem, a ekonomiści nie powinni zajmować się rozbudzaniem w ludziach zapału do zbyt gruntownego zmieniania świata.
Hayek pisał, że „osobliwym zadaniem ekonomii jest pokazanie ludziom, jak mało w istocie wiedzą o tym, co w ich mniemaniu da się zaprojektować”. Warto mieć to na uwadze, gdy jakiś ekspert ekonomista będzie nas przekonywał, że zna wszystkie właściwe recepty.
Prawdziwa nauka reaguje na rzeczywistość, a nie obraża się na nią. Wybuch kryzysu w 2008 r. sprawił, że ekonomiści musieli na nowo spojrzeć na uprawianą dyscyplinę. Pojawiły się nowe idee, powrócono też do tych zapomnianych. Choć proces trwa, minęło wystarczająco dużo czasu, by spróbować te nowe prądy usystematyzować. Dziennik Gazeta Prawna wspólnie z Obserwatorem Finansowym podjęły tę próbę. Cykl rozpoczęliśmy dwa tygodnie temu artykułem Rafała Wosia „Druga rewolucja francuska”