A gdyby tak postawić w gospodarce na pełną merytokrację? To znaczy odebrać politykom politykę fiskalną, czyli ich ostatni bastion wpływu na ekonomię. I niech o podatkach oraz wydatkach państwa decyduje jakieś technokratyczne ciało złożone z niezawisłych fachowców. Tak jak ma to już miejsce z polityką monetarną (bank centralny) albo sądownictwem. Co by się wtedy wydarzyło?

Nie, to nie jest pomysł zgłoszony przez jakiś libertariański think tank w stylu FOR Leszka Balcerowicza. To propozycja brytyjskiego ekonomisty z Oksfordu Simona Wrena-Lewisa. I nosi ona posmak subtelnej intelektualnej prowokacji, za którą kryje się kilka ciekawych myśli. Bo trzeba dodać, że Wren-Lewis żadnym libertarianinem nie jest. To jeden z najbardziej zagorzałych krytyków prowadzonej przez konserwatywny rząd Davida Camerona polityki równoważenia budżetu za pomocą cięcia wydatków publicznych. Wren-Lewis nie narzeka na austerity z klasycznych moralizujących pozycji lewicowych (bieda, wykluczenie, cios w najsłabsze ogniwa społeczeństwa). Wren-Lewis jest raczej klasycznym keynesistą. A więc liberałem, który uważa, że kapitalizm trzeba czasem ratować przed nim samym. I mówi, że polityka cięć jest po prostu głupia. Bo prowadzi do mordowania wzrostu gospodarczego. Zwłaszcza w czasach taniego kredytu. A takie czasy mamy obecnie.
Zostawmy jednak brytyjską specyfikę i tamtejsze utarczki o austerity. Dla nas interesujące powinno być zachodzące tu przedziwne odwrócenie ról. W Polsce utarło się bowiem przekonanie, że to zwolennicy rozwiązań liberalnych (niski dług, niskie podatki, niska inflacja) są tymi rozsądnymi. A ci, którzy próbują ten konsensus podważyć, to jakieś oszołomy, populiści i nieodpowiedzialni roszczeniowcy. Nic więc dziwnego, że ekonomiczny liberalizm (w wersji polskiej często bardzo skrajny) jest kojarzony z merytokracją. I przekonaniem, że obiektywna prawda jest po stronie prorynkowych technokratów.
Słuchając Wrena-Lewisa, można jednak uznać, że wszystko stanęło na głowie. Bo on mówi, że gdyby rząd działał z pobudek merytorycznych, toby teraz ostro gospodarkę stymulował za pomocą wszystkich dostępnych sobie środków fiskalnych (podatki i wydatki). A skoro tak nie robi, to znaczy, że albo upadł na głowę, albo nie chce działać w interesie całej gospodarki, tylko jakiegoś potężnego lobby, któremu się austerity podoba. I w jednym, i w drugim przypadku oznacza to jednak, że rząd liberalnego ekonomicznie Camerona nie podejmuje decyzji merytorycznie uzasadnionych. Byłoby więc dobrze zastąpić go jakimś technokratycznym ciałem. Bo może ono potrafiłoby się z tego liberalnego zaczadzenia uwolnić. A jeśli nie, to... co za różnica.
Propozycja Wrena-Lewisa jest oczywiście nierealna i przerysowana. Ale pokazuje ważne zjawisko. Opisane zresztą już w 1943 r. przez naszego Michała Kaleckiego w słynnym eseju „Polityczne aspekty pełnego zatrudnienia”. Polak dowodzi w nim, że polityka pełnego zatrudnienia nigdy nie stanie się automatycznym celem rządu. I to nie dlatego, że nie jest ona możliwa do osiągnięcia albo prowadziłaby do upadku gospodarki w długim okresie. Żaden rząd tego nie zrobi, bo pełne zatrudnienie nie jest na rękę biznesowi. Który bezrobocia potrzebuje, by wywierać presję na płace. I utrzymywać swoją przewagę nad pracownikiem. I znów ten sam mechanizm co u Wrena-Lewisa. W praktyce realnie istniejącego kapitalizmu zawsze istnieją bardzo realne interesy partykularne, które oddalają demokratycznie wybrane instytucje od podejmowania skądinąd słusznych rozwiązań. I nie zawsze to musi być wpływ idący od „roszczeniowych” dołów społecznych (w tej roli najczęściej obsadza się związki zawodowe).
Wren-Lewis (ani nawet Kalecki) nie wzywa tu oczywiście do obalenia kapitalizmu albo demokracji. Ten zaskakujący tok myślenia potraktować należy jako myślową odtrutkę na zbyt łatwe stawianie znaku równości pomiędzy ekonomicznym liberalizmem a ekonomicznym zdrowym rozsądkiem.