Na zdrowy rozum powinno być tak, że lewicowcy krytykują sektor finansowy, obwiniając go o całe zło tego świata. A liberałowie wielkiej finansjery bronią. Ale w prawdziwym życiu bywa dokładnie odwrotnie. A ostatnio chyba coraz bardziej wyraźnie to widać.
Na co dzień czytam prace ekonomiczne i rozmawiam z wieloma ekonomistami. Od skrajnych libertarian (takich, co to tylko rynek i rynek) przez bardziej wyważonych liberałów, centrowych keynesistów, ich bardziej progresywnych kolegów kaleckistów aż po odjechanych ekonomicznych lewaków, którym Karol Marks najzupełniej niestraszny. Już jakiś czas temu zauważyłem, że im bardziej prorynkowy rozmówca, tym chętniej sięga po figurę „bankstera”. Czyli gangstera z Wall Street lub City (rzadziej z GPW), który przez swoją niepohamowaną chciwość spowodował kryzys. A potem pozwolił się wykupić chodzącym na jego pasku politykom. Oczywiście za pieniądze podatników. To w tym gronie najłatwiej znaleźć krytyków długu – jako niebezpiecznego narzędzia ekonomicznego. To tu jest też najwięcej zwolenników oszczędzania. Wedle zasady, że najpierw trzeba zaoszczędzić, a dopiero potem inwestować.
W miarę przesuwania się spektrum rozmówców na lewo stosunek do świata finansów się zmienia. Tam coraz częściej słychać argument, że sektor finansowy to krwiobieg gospodarki. Im dalej na lewo, tym bardziej wyluzowany staje się stosunek do zadłużenia. Dla keynesistów dług (publiczny) jest wszak niezbyt wygórowaną ceną, jaką można (a nawet należy) zapłacić za ustabilizowanie i uniknięcie przykrych dołków cyklu koniunkturalnego. Michał Kalecki dowodził, że bez kredytu niemożliwa jest jakakolwiek aktywność gospodarcza na szeroką skalę. A bez niego biznes pozostanie tylko i wyłącznie zabawą dla zamożnych w kapitał wyższych klas społecznych. To dlatego popytowcy (zbiorcza nazwa dla większości lewicowców ekonomicznych) dowodzą zazwyczaj, że inwestycje muszą poprzedzać oszczędności.
Coraz częściej tworzy to nową, zupełnie nieoczekiwaną konstelację ideową i polityczną. Zwrócił na nią niedawno uwagę Chris Dillow – jeden z ciekawszych (przynajmniej dla mnie) ekonomicznych komentatorów w anglosaskiej blogosferze ekonomicznej. To zawodowy finansista, a jednocześnie zdeklarowany... marksista, który od dawna głosi, że drogi lewicy i sektora finansowego coraz bardziej się zbliżają. I widać to na kilku polach. Po pierwsze żyjemy w czasach taniego kredytu. Stopy procentowe są zerowe – więc i koszty zadłużania się. To argument, że rządy mogą bez większych konsekwencji inwestować przy pomocy pożyczonych pieniędzy. A nie muszą koniecznie zaciskać pasa w imię bicia pokłonów przed bożkiem oszczędności. Po drugie – dowodzi Dillow – rynki widziane w praktyce uczą pokory wobec idealistycznych liberalnych założeń. Bo każdy, kto trochę popracował w sektorze finansowym, wie, jak bardzo nieefektywne bywa to serce współczesnego kapitalizmu. Jak wiele tu miejsca na błąd ludzki, pokusę nadużycia i inne pułapki myślenia. A skoro tak, to znaczy, że każdy doświadczony finansista to w gruncie rzeczy marksista (nawet jeśli tak siebie nie nazywa). A przynajmniej bliżej mu do jego trzeźwej marksowskiej oceny finansjalizacji gospodarki niż popularnych przed kryzysem neoliberalnych modeli opartych na hipotezie efektywnych rynków (zwłaszcza finansowych).
„Przez całe życie pracuję w sektorze finansowym. I nigdy ani przez moment nie czułem dysonansu między swoimi marksistowskimi poglądami a rzeczywistością, którą widzę dookoła” – podsumowuje Dillow. Ciekawe, czy podobnego zdania będą otrzaskani z wielką finansjerą czytelnicy niniejszego felietonu.