Pogłoski o tym, że Rosja na wojnie może zarobić, są mocno przesadzone. Zyski może liczyć tylko kilka branż, reszta traci
WIII kw. PKB Rosji wzrósł o 0,7 proc. – dane podał Federalny Urząd Statystyczny. Choć był to trzeci z rzędu kwartał z mniejszym wzrostem niż w poprzednich trzech miesiącach, to część analityków była mile zaskoczona. Bo oczekiwali, że wzrost będzie jeszcze mniejszy. Te kilka dziesiątych procentu miało wynikać z zaangażowania Federacji Rosyjskiej w wojnie na Ukrainie. Być może tak faktycznie jest. Ale mimo to twierdzenie, że gospodarka na wojnie zarobi, jest naciągane.
Oczywiście, ręce mogą zacierać producenci broni, kamizelek kuloodpornych czy firmy, które podpiszą lukratywne kontrakty na obsługę armii (np. logistyczne). Ale jako całość rosyjska gospodarka już teraz za wojnę płaci. Od początku roku rubel stracił w stosunku do dolara prawie 50 proc. wartości (złotówka ponad 10 proc.). Choć jest to związane głównie ze spadkiem cen ropy, obecność czołgów rosyjskich na Ukrainie ma też wpływ na utratę wartości przez rubla. Ale co ważniejsze, na obronę jego kursu bank centralny wydał co najmniej 50 mld dol. z rezerw walutowych. I choć wciąż wynoszą one ok. 0,5 bln dol. (Polski są pięć razy mniejsze), to trudno tego ubytku nie zauważyć.
Kolejną poważną pozycją po stronie kosztów agresji Rosji jest utrzymywanie Krymu. Choć półwysep ma duże znaczenie strategiczne (stacjonuje tu Flota Czarnomorska), to, jak szacują analitycy Ośrodka Studiów Wschodnich, jego okupacja będzie kosztowała co roku miliardy dolarów. „Aneksja półwyspu pochłonęła już z budżetu federalnego Rosji prawie 4,5 mld dol., które zostały przeznaczone na zbilansowanie budżetów Krymu i Sewastopola (1,6 mld dol.) oraz na organizację regionalnych struktur władzy wykonawczej, paszportyzację mieszkańców, wypłaty emerytur, podwyżki pensji pracowników sfery budżetowej (które są dużo niższe od obowiązujących w Rosji), na pokrycie najpilniejszych wydatków socjalnych oraz na zabezpieczenie połączeń transportowych (2,9 mld dol.)” – napisały w opublikowanym na początku sierpnia komentarzu Ewa Fischer i Jadwiga Rogoża. Ekspertki dodają, że „środki przeznaczone na wsparcie Krymu pochodziły w 2014 r. z rezerwy budżetowej, a także ze składek emerytalnych, które miały trafić do prywatnych funduszy emerytalnych. W projekcie budżetu na lata 2015–2017 zakłada się, że w ciągu najbliższych trzech lat koszt utrzymania Krymu i Sewastopola przekroczy 2,5 mld dol. rocznie (nie licząc wydatków inwestycyjnych), z czego połowę kwoty pochłoną dotacje do ich budżetów”.
Kolejne miliardy będzie kosztować utrzymywanie dwóch zbuntowanych regionów na wschodzie Ukrainy. Na mocy decyzji prezydenta Petra Poroszenki z początkiem grudnia z Donbasu wycofano ukraińskie urzędy, a co ważniejsze i bardziej kosztowne, Ukraina przestała płacić miejscowej ludności renty i emerytury. Na okupowanych terenach mieszka ponad 3 mln ludzi. Rachunek za okupację wystawiony Rosji staje się więc coraz bardziej słony. Oczywiście, entuzjaści wojny będą argumentować, że wywożone przez Rosjan wyposażenie fabryk i odbudowanie regionu napędzą rosyjską gospodarkę. Ale ktoś będzie musiał za to zapłacić. W przypadku dalszej okupacji będzie to rosyjski rząd. Oznacza to, że podobnie jak na budowie infrastruktury przeznaczonej na igrzyska w Soczi zarobią oligarchowie, którzy akurat w tym momencie są w dobrych relacjach z włodarzami na Kremlu. Ale budżet krajowy, a co za tym idzie przeciętny mieszkaniec Moskwy czy Syberii, zostanie obciążony dodatkowymi podatkami lub odczuje, że wydatki państwowe są zmniejszane. Pierwsze oznaki są już widoczne. Jak podała agencja Bloomberg, 30 listopada rosyjscy lekarze protestowali przeciw likwidacji miejsc pracy w służbie zdrowia. Mówi się również o zamrożeniu płac w sferze budżetowej. Przeciętny obywatel poniesie także koszty unijnych i amerykańskich sankcji czy odwetowego embarga na żywność (polscy sadownicy są w opałach, ale brak importu skutkuje podwyżką cen artykułów spożywczych w samej Rosji).
Studnie bez dna
Analogicznie wygląda sprawa z innymi konfliktami, które są prowadzone w ostatnich latach – ich koszty są gigantyczne. Poprawa sytuacji ekonomicznej za każdym razem dotyczy jedynie wąskiej grupy krewnych i znajomych królika, np. właścicieli firm zbrojeniowych czy korporacji dostarczających rozwiązania logistyczne wojsku. I tak druga wojna w Zatoce Perskiej, operacja przewrotnie zwana „Iraqi Freedom”, kosztowała Stany Zjednoczone według obliczeń jednej z komisji amerykańskiego Kongresu co najmniej 800 mld dol. Prezydent Barack Obama mówił o bilionie dolarów. Korzyści? Na początku wojny w 2003 r. wzrost PKB wynosił ponad 4 proc. (częściowo wynikało to z obsługi olbrzymiej operacji US Army). – Fakt, że żołnierze dobrze zarabiają i przesyłają te pieniądze do domu, ma znaczny wpływ na podniesienie konsumpcji wewnętrznej – tłumaczył na łamach „U.S. News” Stan Collender, obecnie partner w agencji PR Qorvis Communications, który wcześniej pracował w komisjach budżetowych Senatu i Kongresu USA. W amerykańskiej bazie wojskowej w afgańskim Bagram widać np. ogłoszenia producentów aut, a będąc na misji, można również liczyć na ulgi podatkowe przy tego typu zakupach. To dodatkowo nakręca konsumpcję.
Na krótką metę zaangażowanie Amerykanów w Iraku pozwoliło im zmniejszyć bezrobocie. Prywatni kontraktorzy, firmy wykonujące usługi budowlane, ochroniarskie czy nazywając rzeczy po imieniu – prywatne armie, to dziesiątki czy nawet setki tysięcy dodatkowych miejsc pracy. I to zazwyczaj dobrze płatnych (choć w Iraku i w Afganistanie najmniej intratne stanowiska zajmują zazwyczaj obywatele innych państw, np. Nepalu).
I choć za częściowo prawdziwy można uznać argument, że dzięki inwazji na Irak w USA nastąpiło ożywienie gospodarcze, to jednak trzeba pamiętać o dwóch innych sprawach. Po pierwsze, koszt opieki nad weteranami już teraz jest gigantyczny i wynosi setki miliardów dolarów. Drugą kwestią jest to, że USA prowadzą wojnę na kredyt. A nawet jeśli jest się taką potęgą, to pożyczanie pieniądza kosztuje.
Jeszcze drożej koszty wojen w Afganistanie i Iraku oszacowali w ubiegłym roku analitycy z Harvard University’s Kennedy School of Government. W ich raporcie można przeczytać, że połączony koszt waha się od 4 do 6 bln dol. Ten rachunek obejmuje m.in. koszty opieki zdrowotnej oraz koszty społeczne, czyli rozpad rodzin czy problemy wojskowych z odnalezieniem się w cywilu. Co ciekawe, gros tych wydatków będzie do pokrycia w przyszłości– amerykański podatnik powinien się martwić już teraz. Za to historie, że amerykańskie firmy zdobędą w okupowanych krajach lukratywne kontrakty, od których będą płacić podatki w Stanach, można włożyć między bajki. W Afganistanie do dziś ekonomia jest w stanie rozkładu, a w Iraku toczy się kolejna wojna – tym razem z Państwem Islamskim.
Niedowiarek liczący na zbawienną moc wojny dla ekonomii może powiedzieć, że Amerykanie nie liczyli się z kosztami, bo za wszelką cenę chcieli zniszczyć Al-Kaidę i dopaść Osamę bin Ladena. A jak radzi sobie Francja, która od półtora roku walczy w afrykańskim Mali z muzułmańskimi rebeliantami? Na początku wojny w 2013 r. koszty operacji szacowano na równowartość ok. 10–12 mln zł dziennie. Rocznie daje to co najmniej 4 mld zł, a trzeba pamiętać, że rządowe szacunki wydatków na całym świecie mają niebezpieczną tendencję do bycia zaniżanymi. Czy są jakieś profity dla gospodarki? Na pewno ręce może zacierać francuski przemysł zbrojeniowy, armia się cieszy, ponieważ ćwiczy umiejętności w praktyce, ale innych beneficjentów, przynajmniej ekonomicznych, na horyzoncie nie widać. Wiadomo natomiast, że francuskie wojska zostaną w Afryce jeszcze przez długie lata.
Do tego wszystkiego trzeba doliczyć koszt, którego policzyć się nie da. Śmierć tysięcy cywili (w samym Iraku ponad 100 tys. osób), zniszczenie infrastruktury, setki tysięcy uchodźców oraz brak zysków, które by się osiągnęło, gdyby wojna nie wybuchła. Z kolei w krajach, skąd wysyła się „armie ekspedycyjne”, warto rozważyć koszt alternatywny, czyli w pewnym uproszczeniu to, co można by kupić, zrobić czy wynaleźć, gdyby pieniądze przeznaczane na armię i rozwój technologii wojskowych przeznaczyć np. na rozwój edukacji czy granty naukowe niekoniecznie związane z przemysłem zbrojeniowym.
Dobra daleka wojna
Mit o tym, że na wojnach da się zarobić, może mieć swoje źródło w tym, że są firmy i ludzie, którzy w czasach zawieruchy i niepokoju faktycznie zbijają fortuny. Tak było chociażby z dzisiejszym odzieżowym gigantem Hugo Bossem, którego założyciel dostarczał mundury nazistowskim Niemcom. W USA w czasie wojny secesyjnej powstała grupa „dziadowskich milionerów” – przedsiębiorców, którzy potrzebującym na gwałt wszystkiego armiom Północy i Południa sprzedawali najgorsze „dziadostwa”. Często dzieje się to także na granicy lub z przekroczeniem prawa. W ostatnich latach głośny jest przykład naftowej firmy Halliburton, której dyrektorem zarządzającym był późniejszy wiceprezydent USA Dick Cheney. Oskarżenia o to, że w czasie swojej kadencji sprzyjał on koncernowi, który dostawał intratne kontrakty na dostawy paliwa do armii, były bardzo głośne. Z kolei w tym tygodniu sąd federalny w Pensylwanii skazał firmę Supreme Foodservice za zawyżanie cen wody i żywności dostarczanej żołnierzom w Afganistanie. Kara? Bagatela, prawie 400 mln dol.
Jednak sytuacje, kiedy na wojnie korzysta większa część gospodarki, zdarzają się nadzwyczaj rzadko. Najlepszym przykładem są Stany Zjednoczone w czasie II wojny światowej. – „W 1945 r. USA miały nieporównywalnie silniejszą pozycję ekonomiczną niż w 1941 r. W 1945 r. fundamenty pod nadchodzącą dominację ekonomiczną zostały położone” – pisał Alan Milward, brytyjski historyk zajmujący się gospodarką. W ramach operacji wojennej pomocy gospodarczej Lend-Lease Stany dostarczały sojusznikom produkty, za których wytworzenie płacił amerykański podatnik – dług publiczny na koniec wojny wynosił rekordowe 120 proc. PKB (obecnie to ok. 100 proc.). W czasie wojny rósł o 10 proc. PKB rocznie. Ale wydajność amerykańskich pracowników w latach 1939–1945 prawie się podwoiła, a takie branże, jak lotnictwo, budowa statków czy energetyka, rozwinęły się w sposób wręcz niesamowity. Niektórzy twierdzą, że gdyby nie wojna, to USA znacznie dłużej borykałyby się z konsekwencjami Wielkiego Kryzysu.
Swego rodzaju beneficjentem II wojny światowej była także Szwajcaria, która skorzystała na tym, że Niemcy jej nie zaatakowali. Za to regularnie przyjeżdżali tam z pieniędzmi, które szwajcarskie banki przyjmowały bez zadawania pytań. A rozwój sektora bankowego pozytywnie wpłynął na resztę gospodarki.
Trudno znaleźć więcej przykładów państw, a raczej gospodarek krajowych, które by na wojnie zarobiły. Ewentualnie można tu jeszcze doliczyć Argentynę, która w czasie I wojny światowej zarobiła na eksporcie żywności do ogarniętej wojną Europy – choć z zastrzeżeniem, że zyski nie były aż tak jednoznaczne, bo w czasie wojny zmniejszyła się konsumpcja mięsa wśród mieszkańców samej Argentyny.
Wydaje się więc, że bywają sytuacje, w których na wojnie zarobić mogą całe gospodarki. Ale są one rzadkie. I zawsze musi być spełniony jeden podstawowy warunek. Wojna musi toczyć się gdzie indziej.
Pierwsze oznaki kryzysu są już widoczne. 30 listopada rosyjscy lekarze protestowali przeciw likwidacji miejsc pracy. Mówi się również o zamrożeniu płac w sferze budżetowej