Gdy państwo pozwala, aby niemal całe bogactwo trafiało w ręce małej grupy ludzi, bywa, że to oni pierwsi dostrzegą, iż na dłuższą metę taki interes nikomu się nie opłaca.
Zaprezentowany niedawno raport amerykańskiego banku centralnego jedynie potwierdził to, co wszyscy obserwują: bogacą się tylko bogaci. O ile w 1989 r. 5 proc. najbogatszych Amerykanów skupiało w swoich rękach 54 proc. bogactwa USA, to obecnie jest to 63 proc. „Sądzę, że rzeczą właściwą jest zadać pytanie, czy ten trend jest zgodny z wartościami zakorzenionymi w historii naszego narodu, wśród których najważniejszą dla Amerykanów jest tradycyjna równość szans” – pytała podczas konferencji prasowej 17 października szefowa Fed Janet Yellen.
To, przed czym kilka lat temu ostrzegali miliarderzy Warren Buffett i Bill Gates, staje się rzeczywistością. Wąska grupa bogaczy staje się niewyobrażalnie zamożna, zaś reszta społeczeństwa sukcesywnie biednieje. Opublikowany dwa tygodnie później raport OECD potwierdził, że proces ten przyspiesza w skali całego globu. Posługując się opracowanym przez włoskiego statystyka Corrada Giniego systemem wyliczeń, wykazano, że pod względem rozwarstwienia społecznego ludzkość cofnęła się do stanu z XIX w. I wcale nie z końca tegoż stulecia. Przez ostatnie sto lat, z wyjątkiem wielkiego kryzysu, współczynnik Giniego malał. O ile na samym początku prowadzenia statystyk w krajach wysokorozwiniętych wynosił 45 (im wyższy, tym nierówności są większe), to pod koniec lat 70. spadł do wartości 36. Rozwój państw opiekuńczych sprzyjał sprawiedliwszej redystrybucji dochodów. Natomiast najlepiej zarabiający płacili największe podatki. Od połowy lat 80. trend uległ odwróceniu i rozwarstwienie społeczne zaczęło się nasilać. W efekcie dochody wszystkich warstw społecznych, poza najbogatszą, maleją. Z raportu OECD – porównującego wzrost PKB z pensjami robotników – wynika, że ich dochody są proporcjonalnie niższe niż w połowie XIX w. „W takich okolicznościach społeczeństwo stoi przed trudnym pytaniem, w jaki sposób najbardziej rzetelnie i sprawiedliwie promować równe szanse” – podkreślała Yellen.
Dość delikatnie opisała palącą kwestię. Zbyt duża dysproporcja w dochodach zawsze destabilizuje społeczeństwo. I jeśli odpowiednio wcześnie się temu nie przeciwdziała, w końcu zaczyna pachnieć w powietrzu rewolucją.
Terror deflacji
Protesty górników mocno zaniepokoiły Franklina B. Gowena, prezesa spółki kolejowej Philadelphia and Reading Railroad. W kopalniach należących do jego firmy ktoś podburzał ludzi do strajków, a co więcej – organizował także akcje sabotażowe. Tymczasem Philadelphia and Reading Railroad musiała walczyć o przetrwanie po załamaniu gospodarczym, które w 1873 r. dotknęło świat. Jakby nie dość nieszczęść, właściciel konkurencyjnego przedsiębiorstwa New York Central Railroad Cornelius Vanderbilt rozpoczął agresywną akcję skupowania obligacji upadających spółek kolejowych. Dzięki kryzysowi łatwo likwidował konkurentów i przejmował kontrolę nad ich torami – w sumie dysponował aż 24 tys. km dróg żelaznych.
Gowen długo zbierał siły do walki z tak groźnym przeciwnikiem. Skonsolidował firmę, zdusił związki, obniżył koszty, redukując pensje górników 20 proc. Aż tu nagle zaczęli go nękać dywersanci we własnych szeregach. Wszelkie próby ich złapania spełzały na niczym, bo większość robotników stanowili emigranci z Irlandii, którzy solidarnie kryli sabotażystów. Ale Gowen nie zamierzał odpuścić i w październiku 1873 r. spotkał się z Allanem Pinkertonem. Szef sławnej agencji detektywistycznej przyjął zlecenie i nakazał zajęcie się sprawą pochodzącemu z Irlandii agentowi Jamesowi McParlandowi. Ten zatrudnił się jako zwykły górnik w kopalni Gowena i zaczął zyskiwać zaufanie rodaków. Dzięki temu odkrył tajne stowarzyszenie Molly Maguires, którym kierował Jack Kehoe. Potem już tylko wystarczyło wrobić lidera w zabójstwo jednego z kopalnianych majstrów, by móc rozpocząć aresztowania.
Przywódcy Molly Maguires trafili za kratki i sytuacja w kopalniach zaczęła się uspokajać. Odwrotnie niż w całym kraju, choć amerykańska gospodarka szybko podniosła się z kryzysu. Kiedy swoje niemające precedensu w dziejach fortuny budowali Cornelius Vanderbilt, John D. Rockefeller, Andrew Carnegie czy J.P. Morgan, przeciętny mieszkaniec USA nie miewał wielu powodów do radości. Większość społeczeństwa ubożała. Działo się tak z kilku powodów. Konsolidacja kraju po wojnie secesyjnej oraz rewolucja przemysłowa sprawiły, iż przemysł produkował olbrzymią ilość dóbr. Równie wydajne stało się rolnictwo. Skokowy wzrost dostępnych na rynku dóbr konsumpcyjnych wymuszał obniżki cen. „Indeks cen hurtowych spadł o 25 proc. w latach 1870–1880, przez całe lata osiemdziesiąte XIX w. spadek trwał, lecz jego dynamika osłabła, aż w końcu nastąpiła stabilizacja cen, a inflacja oscylowała wokół zerowego poziomu w latach dziewięćdziesiątych” – opisuje Charles R. Morris w książce „Giganci. Jak Andrew Carnegie, John D. Rockefeller, Jay Gould i J.P. Morgan stworzyli amerykańską supergospodarkę”.
W takich realiach producenci, żeby przetrwać, musieli ciąć koszty szybciej, niż spadały ceny. Najprostszym sposobem okazywało się redukowanie zarobków pracowników. Pensje robotnicze przez lata 70. XIX w. zmalały w USA o ok. 31 proc. Wprawdzie deflacja powodowała, że realnie obniżki wynosiły jedynie kilka procent, jednak i tak było to bolesne. „Jak w każdym okresie, gdy pieniędzy ubywało, zapominali (robotnicy – aut.) o nowych zasłonach, narzędziach i lampach naftowych, bo na tyle, na ile się orientowali, robili się coraz biedniejsi i byli z tego tytułu poirytowani jak diabli” – opisywał Morris. Pracodawcy zaś mogli sobie pozwolić na wszystko. Państwo nie mieszało się do gospodarki, natomiast napływ do USA w ciągu dekady ponad 5 mln emigrantów spowodował, iż nigdy nie brakowało nowych rąk do zatrudnienia. Przygnębieni robotnicy zdawali się popadać w coraz większa apatię. „Wielu spośród nich mówi, że mogą równie dobrze głodować i nie pracować, jak głodować i pracować” – donosił czytelnikom w 1877 r. „Baltimore Sun”.
Gniew bezsilnych
Apatia i bierność słabo opłacanych pracowników zniknęły 21 lipca 1877 r. Po dwóch tygodniach strajku kolejarzy ze spółki Pensylwania Railroad jej prezes Tom Scott posłał do Waszyngtonu depeszę z prośbą o interwencję Gwardii Narodowej. Wkroczenie pułku uzbrojonych żołnierzy do Pittsburgha podziałało jak podpalenie lontu pod beczką prochu. „Rozwścieczony tłum, liczący tysiące ludzi, z których wielu było uzbrojonych, podpalił 39 budynków i ponad 1300 wagonów i lokomotyw. Ogień z olbrzymiego elewatora zbożowego buchnął wysoko w niebo niczym płomienie gniewu” – pisał Morris.
Pierwszego dnia walk o dworce, zajezdnie i tory kolejowe zginęło ponad 20 strajkujących, ale to Gwardia Narodowa musiała w popłochu wycofać się z miasta. Tłumienie oporu ludzi protestujących w Pittsburghu trwało miesiąc i kosztowało życie kolejnych 20 osób. W tym czasie wybuchały zamieszki w innych miastach. Najpierw w Chicago, potem w St. Louis i San Francisco. Gdy Gwardia Narodowa usiłowała je tłumić, dochodziło do krwawych walk. W Scranton w Pensylwanii właściciele spółki kolejowej wynajęli grupę najemników, każąc im strzelać do strajkujących, tak by zabić. Do końca roku największą falę protestów społecznych w dziejach USA stłumiono. Nie spełniając żadnego z żądań.
Na koniec przed sądem w Pottsville stanęli ludzi, którzy stali się symbolem oporu. 9 przywódców organizacji Molly Maguires z Jackiem Kehoe na czele skazano prawomocnym wyrokiem na śmierć i powieszono. Po takim epilogu gasła w Ameryce nadzieja na poprawę sytuacji pracowników. Konieczności ekonomiczne wymuszały podniesienia pensji, deflacja nie dusiła już gospodarki, która podbijała zagraniczne rynki zbytu. W latach 70. XIX w. eksport USA wzrósł o 96 proc. Nie przeszkodziło temu sukcesywne umacnianie się dolara, którego wartość od 1879 r. związano z parytetem złota. Nawet dominująca wśród elit ideologia wykluczała dbanie o los robotników. Bogaci Amerykanie przyjęli za pewnik, iż wizja świata ukuta przez angielskiego filozofa i socjologa Herberta Spencera jest najtrafniejszą z możliwych. Leseferyzm Spencera, będący przeróbką biologicznych teorii Charlesa Darwina, zakładał, że jednostki głupie, leniwe lub nieprzystosowane społecznie nie mogą być faworyzowane, bo przynosi to szkodę społeczeństwu. „Wydaje się bezlitosne, aby robotnik, pozbawiony przez chorobę możliwości współzawodniczenia ze swoimi silniejszymi towarzyszami, miał znosić wynikające z tego niedostatki. Wydaje się bezlitosne, że wdowy i sieroty miałyby być pozostawione same w walce na śmierć i życie. Niemniej jednak, gdy nie rozpatruje się tego indywidualnie, lecz w połączeniu z interesem całej ludzkości, te fatalne wypadki jawią się jako najwyższe dobrodziejstwo – ta sama dobroczynna siła każe umierać przedwcześnie dzieciom chorych rodziców i wybiera przygnębionych, gwałtowników i słabowitych na ofiary epidemii” – głosił Spencer.
W prężnie rozwijających się Stanach Zjednoczonych gros bogaczy i polityków osiągnęło sukces dzięki własnej przedsiębiorczości, sprytowi, ciężkiej pracy. Każdy pucybut mógł zostać milionerem. Jeśli się nie dorobił, postrzegano go jako nieudacznika. Z takiego punktu widzenia nadmierna dbałość o prawa pracownicze oznaczała rażącą niesprawiedliwość. Szermując argumentami o równości wobec prawa, przedsiębiorcy wywalczyli nawet zniesienie w 1872 r. obowiązującego przez 10 lat podatku dochodowego. Płaciły go osoby zarabiające ponad 10 tys. dolarów i wynosił jedynie 5 proc. dochodu. Mimo to stał się symbolem opresyjności państwa wobec jednostki.
Bogactwo zobowiązuje
„Ludzie, którzy w starości dążą tylko do zwiększenia i tak już wielkich bogactw posiadanych, są zwykle niewolnikami namiętności zarabiania nabytej w młodości. Z początku oni są właścicielami pieniędzy, zaś w życiu późniejszym to pieniądz nimi włada” – zapisał dwie dekady po masakrze w Pittsburghu Andrew Carnegie, najbogatszy wówczas człowiek świata (jego majątek dziś byłby wart ok. 300 mld dol.). „Kto jednak przyjmie sobie za zasadę, że nadwyżka bogactwa, jaka może przypaść mu w udziale, jest świętym depozytem, który powinien być rozporządzany dla dobra bliźnich – ten nie potrzebuje obawiać się, iż padnie ofiarą tego nadużycia. Człowiek powinien być zawsze panem siebie, powinien uważać pieniądz za sługę” – twierdził Carnegie.
Jego droga do sukcesu przebiegała podobnie do tych, które przebyli John D. Rockefeller, J.P. Morgan czy Andrew W. Mellon. Do bogactwa doszedł po trupach konkurentów. Gdy cokolwiek zagrażało jego pozycji lub władzy, potrafił działać bezwzględnie. Kiedy w jego stalowni nieopodal Pittsburgha robotnicy rozpoczęli strajk okupacyjny z powodu obniżki pensji, Carnegie zlecił stłumienie protestu, a sam wyjechał do Szkocji. Wynajęta Agencja Pinkertona nie potrafiła jednak odbić stalowni i dopiero po pięciu miesiącach zakłady zdobyła Gwardia Narodowa. Ale Carnegie potrafił też dostrzegać problemy bagatelizowane przez innych bogaczy i wsłuchiwać się w to, co mieli do powiedzenia robotnicy. Po protestach robotników z fabryki żniwiarek, zakończonych 4 maja 1886 r. walkami na Haymarket Square w Chicago, podczas których zginęło 7 policjantów i 4 demonstrantów, bogacz ogłosił konieczność wspierania ruchu związkowego w USA. „Mocno wierzę w korzyści płynące z istnienia związków zawodowych i generalnie organizacji ludzi pracy, ufając, że są to najlepsze instrumenty edukacyjne w naszym zasięgu” – ogłosił.
Carnegie zdobywał sobie wówczas popularność jako filantrop, sponsor badań naukowych i fundator ponad 2,5 tys. bibliotek w różnych miastach na całym świecie. Publikował też artykuły na łamach liberalnych gazet wzywające do niezbędnych jego zdaniem reform społecznych. „Wierzcie mi, że interesy kapitału i pracy są jedne i te same. Nieprzyjacielem pracy jest ten, kto stara się podburzyć pracę przeciw kapitałowi, wrogiem zaś kapitału ten, kto stara się podburzyć kapitał przeciwko pracy” – przekonywał słuchaczy w styczniu 1899 r. podczas uroczystego otwarcia ufundowanej przez siebie biblioteki w Braddock (w Pensylwanii).
Także inni multimilionerzy z wiekiem zmieniali poglądy. John D. Rockefeller zainwestował 530 mln ówczesnych dolarów (dziś byłoby to ok. 300 mld dol.) w tworzenie nowych uczelni oraz instytucje pożytku publicznego. Najsławniejsza z nich – Rockefeller Institute for Medical Research – wniosła ogromny wkład w rozwój nowoczesnej medycyny. Jednak filantropia oraz wspieranie systemu edukacyjnego nie zmieniały porządku społecznego, a jedynie trochę łagodziły nierówności.
Odgórna rewolucja
Pod koniec XIX w. w gospodarce amerykańskiej dominowały gigantyczne trusty dające zatrudnienie dziesiątkom tysięcy osób. Na przełomie stuleci Carnegie odsprzedał swój wówczas największy koncern stalowy świata Carnegie Steel za niewyobrażalną wówczas kwotę 500 mln dolarów J.P. Morganowi. Ten włączył go do imperium bankowo-przemysłowego, ogłaszając powstanie spółki akcyjnej United States Steel Corporation dysponującej kapitałem 1,4 mld dol. (dziś byłoby to ponad 500 mld dol.). Spółka Morgana dawała pracę ponad 170 tys. osób. Nic dziwnego, że w jednym z krążących wówczas dowcipów opowiadano o robotniku, który po śmierci trafił do piekła, a tam pytając Lucyfera o warunki zakwaterowania, usłyszał: „Ja to już nie pracuję. Morgan wszystko wykupił”.
Przy takiej przewadze bogaczy nad resztą społeczeństwa żądania stawiane przez słabe związki zawodowe, które domagały się ośmiogodzinnego dnia pracy i ubezpieczeń społecznych, wydawały się nieosiągalne. Zwłaszcza iż rząd w Waszyngtonie stał się zależny od wsparcia multimilionerów. Banki J.P. Morgana wzięły na siebie rolę banku centralnego, dbając o stabilność kursu dolara. Z kolei koncern Standard Oil Johna D. Rockefellera podbijał dla USA rynki zbytu na całym świecie. Jednak trzeci z wielkiej trójki multimilionerów postanowił zostać opozycjonistą.
„Idealny zdaje się, byłby podział doby na 8 godzin pracy, 8 godzin rozrywki i 8 godzin snu. Byłoby niezmiernie pożądanym, aby zakłady, pracujące dzień i noc, zmuszone byłyby przez prawo do trzech zmian robotników na dobę” – ogłosił na przełomie stuleci Carnegie. Jak tłumaczył podczas wystąpienia na terenie biblioteki w Braddock, taki system pracy próbował przez kilka lat wprowadzać w swoich fabrykach, ale konkurenci nie poszli jego przykładem. Więc się poddał. „Żadna firma nie może dokonać tego na własny rachunek. Wszyscy jej rywale (...) powinni być zmuszeni do zaprowadzenia takich porządków, bo dochody są tak małe, że fabryka może korzyść przynosić tylko wówczas, gdy pracuje pod tymi samymi warunkami, co jej współzawodnicy” – dodawał, prorokując nadchodzące zmiany. Minęło osiem lat i Partia Demokratyczna wprowadziła ośmiogodzinny dzień pracy do programu wyborczego.
Carnegie był też pierwszym multimilionerem żądającym przywrócenia w USA podatku dochodowego dla najbogatszych, aby niwelować różnice społeczne. To wywołało wrogie reakcje, przede wszystkim wśród polityków. Przewodniczący Komisji Sądowniczej Senatu John Sherman skomentował pomysł w czterech słowach: „Socjalizm, komunizm, diabelski wynalazek”. A jednak obawa przed destabilizacją państwa i rosnąca presja opinii publicznej, która opowiedziała się po stronie socjalizującego multimilionera, zaczęły przeważać. Po wielu latach targów w Kongresie, za prezydentury Williama Howarda Tafta, przyjęto w 1909 r. Szesnastą Poprawkę do konstytucji USA i to przy 14 głosach sprzeciwu. Stanowiła ona, iż: „Kongres ma prawo nakładać i ściągać podatki od dochodów, niezależnie od źródła, z jakiego pochodzą”. Dzięki tej ogólnikowości udało się cztery lata później wprowadzić podatek dochodowy na terenie USA.
Dość szybko w ślady Carnegiego poszli inni milionerzy. Pochodzący z Niemiec przemysłowiec Alfred Dolge jako pierwszy stworzył dla robotników fundusz emerytalny pobierający składki z ich pensji, by potem zagwarantować utrzymanie na starość. W USA państwowy system emerytalny powstał dopiero po wielkim kryzysie pod koniec lat 30. XX w. Wcześniej koncerny oferowały pracownikom własne fundusze socjalne wzorowane na systemie Dolgego. Z kolei Henry Ford wziął sobie do serca opinię Carnegiego, że wszelkie konflikty z pracobiorcami biorą się z tego, iż robotnikom nie płaci się wystarczająco godziwie za pracę. Dlatego w swoich najwydajniejszych na świecie zakładach samochodowych w Detroit zagwarantował pensję dwukrotnie wyższą niż u konkurencji, a także ośmiogodzinny dzień pracy. Dopełnieniem zmian zachodzących w Stanach Zjednoczonych na początku XX w. stała się akcja rozbijania trustów. W jej trakcie podzielono największe korporacje – także te należące do Rockefellera i Morgana. Co ciekawe, przytłoczeni presją opinii publicznej multimilionerzy nie stawiali zbyt dużego oporu.
To, co w Europie wymuszał ruch socjalistyczny, w USA następowało za sprawą zmian inicjowanych przez elity ekonomiczne oraz polityczne. I działo się tak, choć idee socjalistyczne nigdy nie cieszyły się w społeczeństwie amerykańskim większym poparciem. Fenomen ten historycy, socjolodzy i psycholodzy próbowali wyjaśniać na wiele sposobów. Być może najbliższy prawdy jest Carnegie, który na starość zupełnie przestał cenić sobie luksusy. „Jeśli co zyskuje milioner w ciągu krótkiego żywota, to możność mieszkania w lepszym domu, otaczania się lepszymi meblami i dziełami sztuki, jeśli zechce. Mógłby nawet mieć większą bibliotekę, więcej bożyszcz dokoła siebie, ale o ile ja znam milionerów, to biblioteka jest meblem, o który najmniej dbają w domach swoich. Może wreszcie jeść lepsze pokarmy i pić lepsze wina, ale i to nie wychodzi mu na dobre” – twierdził niegdyś najbogatszy człowiek świata.
Ludzie, którzy dążą tylko do zwiększenia i tak już wielkich bogactw, są zwykle niewolnikami namiętności zarabiania nabytej w młodości. Z początku oni są właścicielami pieniędzy, później zaś to pieniądz nimi włada