Tylko w pierwszych 15 latach naszego członkostwa polska gospodarka urosła o 81 proc. tymczasem Europa zachodnia, która tak nas rzekomo drenuje, wzrosła w tym czasie kilkukrotnie mniej

W polityce liczą się nośne hasła i łatwe do zapamiętania okrągłe liczby, które zrobią wrażenie na wyborcach i umoszczą się w ich głowach dzięki nieustannemu ich powtarzaniu. Najwyraźniej takie nośne hasło opatrzone okrągłą liczbą znalazła właśnie Solidarna Polska. Na głośnej i szeroko komentowanej konferencji prasowej Patryk Jaki i dwóch naukowców przedstawiło swoje ustalenia, według których Polska straciła na członkostwie w UE ponad 0,5 bln zł. Wspaniała liczba – idealna do wykorzystania podczas eurosceptycznej kampanii wyborczej. Robi wrażenie i dla polityków Solidarnej Polski zapewne drugorzędne jest, że to kwota zupełnie wyssana z palca. Uzyskana dzięki porównaniu zupełnie ze sobą niekorespondujących liczb, z pominięciem wszystkich innych, które zaburzyłyby zaplanowaną narrację. W rzeczywistości trudno znaleźć państwo, które w ostatnich dwóch dekadach na członkostwie w UE skorzystało zdecydowanie bardziej niż Polska. Potwierdzają to nawet publikacje rządowe, wydawane już w czasie panowania Zjednoczonej Prawicy.
Inwestycyjny dysonans
Ta starannie zaplanowana manipulacja Solidarnej Polski opiera się na bardzo prostym zabiegu sprowadzenia wszystkich korzyści Polski z akcesji do UE jedynie do funduszy europejskich, których sumaryczna kwota netto (tj. po odliczeniu naszej składki) w latach 2004–2020 wyniosła 593 mld zł. Od tej kwoty politycy odjęli 1,13 bln zł, które rzekomo straciliśmy z powodu wejścia do Zjednoczonej Europy, głównie dywidendy z zysków spółek z państw UE działających na terenie Polski – 981 mld zł. Abstrahując od tego, że to kwota mocno zawyżona, co wykazał red. Łukasz Wilkowicz w DGP z 21 września, trzeba najpierw zadać pytanie, skąd się te dywidendy biorą? Przecież one nie są jakąś opłatą za nasze członkostwo w UE, bo składka była już uwzględniona w naszych wpływach netto z budżetu UE. Żeby powstała dywidenda, najpierw muszą powstać zyski, a żeby powstały zyski, ktoś najpierw musi stworzyć podmiot, który będzie je generował. Czyli zainwestować.
Według danych NBP, jak zresztą wszystkich innych źródeł, wraz z naszym wejściem do UE wyraźnie wzrosły bezpośrednie inwestycje zagraniczne w Polsce. Dokładnie z ok. 2 proc. PKB w latach 2002–2003 do niecałych 5 proc. w 2004 r. Nominalnie mowa o wzroście z poniżej 20 mld zł do 45 mld zł rocznie. W kolejnych latach, nie licząc dołka z 2013 r., ta kwota wahała się między 30 a 60 mld zł. W 2019 r. bezpośrednie inwestycje zagraniczne w Polsce wyniosły 42 mld zł, przy czym zdecydowaną większość stanowiły reinwestowane zyski, które według Jakiego i spółki są z Polski masowo wyprowadzane. Według NBP na koniec 2019 r. wartość zobowiązań z tytułu bezpośrednich inwestycji zagranicznych w Polsce wyniosła 892 mld zł. Ta kwota została w wyliczeniach zespołu Jakiego pominięta, choć to właśnie ją należałoby porównywać do dywidend wypłaconych przez inwestorów, które zresztą okazują się o połowę niższe, niż wykazał raport Solidarnej Polski, gdyż – jak wskazał red. Wilkowicz – 400 mld zł zostało nad Wisłą reinwestowane.
Oczywiście nie wszystkie inwestycje zagraniczne w Polsce pochodzą z krajów UE, ale zdecydowana większość tak. Niekwestionowanym liderem są Niemcy, wartość ich inwestycji w Polsce opiewa na 173 mld zł. Inwestycje francuskie to ponad 92 mld zł, a holenderskie 86 mld zł (mowa o faktycznych inwestycjach kapitału holenderskiego, a nie inwestycjach z wykorzystaniem Holandii jako pośrednika – to ponad drugie tyle). Brytyjczycy zainwestowali w Polsce 46 mld zł, a Hiszpanie niecałe 40 mld zł. Jedynym czołowym inwestorem w Polsce spoza Europy są USA (88 mld zł na koniec 2019 r.). Co jest dziwnego w tym, że inwestorzy ci wypłacają sobie dywidendy, skoro wcześniej tutaj zainwestowali? Przecież dotychczas Zjednoczona Prawica z otwartymi ramionami witała zagraniczne inwestycje. Wystarczy przypomnieć pompatyczne słowa Mateusza Morawieckiego wygłoszone z okazji dużej inwestycji Toyoty w Wałbrzychu. „Te inwestycje są ogromną szansą rozwoju całej gospodarki” – rzekł wtedy premier, który chyba zdawał sobie sprawę, że Toyota również oczekuje zysków, które następnie będzie wyprowadzać do Japonii.
Kto nas drenuje?
Jakie mogły być inwestycje zagraniczne w Polsce, gdybyśmy nie dołączyli do Europejskiego Obszaru Gospodarczego? Według publikacji Polskiego Instytutu Ekonomicznego (jak by nie było rządowego think tanku) „15-lecie Polski w UE – bilans” w scenariuszu pozostania poza UE bezpośrednie inwestycje zagraniczne nad Wisłą liczone per capita byłyby aż o połowę niższe niż obecnie. Oczywiście wypłacane dywidendy też byłyby wtedy odpowiednio niższe, ale trudno uznać, żebyśmy na tym skorzystali. Inwestycje to nie tylko dywidendy. To przede wszystkim miejsca pracy. Wystarczy przypomnieć, że w 2004 r. bezrobocie w Polsce sięgało 20 proc. i było najwyższe w UE. Teraz jest jednym z najniższych. Według PIE polska gospodarka byłaby o 12 proc. mniejsza, gdybyśmy nie przystąpili do Wspólnoty. Odpowiednio niższe byłyby też zapewne nasze dochody.
Zresztą gdyby Unia Europejska była wehikułem wyciągania pieniędzy z mniej zamożnych krajów, to Europa Zachodnia musiałaby się rozwijać wyraźnie szybciej niż państwa naszego regionu. Tymczasem nic takiego nie ma miejsca, jest wręcz odwrotnie. Według rządowej publikacji z 2019 r. „Wpływ polityki spójności na rozwój gospodarczy Polski w latach 2004–2018” nasz kraj w analizowanym okresie uzyskał trzeci najwyższy wzrost PKB w UE. W pierwszych 15 latach naszego członkostwa polska gospodarka urosła o 81 proc., lepsze były jedynie dwa unijne raje podatkowe, czyli Irlandia i Malta. Podobny wzrost zanotowały też Rumunia i Słowacja. Co więcej, według autorów publikacji, czyli pracowników ówczesnego Ministerstwa Funduszy i Polityki Regionalnej, za 8 proc. średniorocznego wzrostu PKB w Polsce odpowiadały inwestycje z udziałem funduszy unijnych. Tymczasem Europa Zachodnia, która nas rzekomo drenuje, wzrosła w tym czasie kilkukrotnie mniej. Przykładowo gospodarki Niemiec i Holandii wzrosły o jedną czwartą, Francji i Hiszpanii o jedną piątą, a włoska w ogóle była pogrążona w stagnacji.
Poza tym bezpośrednie inwestycje zagraniczne w Polsce, szczególnie niemieckie, są generalnie wysokiej jakości. A to dlatego, że lokowane są w przemyśle. Według NBP na koniec 2019 r. inwestycje zagraniczne w tym obszarze warte były niemal 300 mld zł, czyli jedną trzecią ogólne wartości BIZ w Polsce. Przemysł produkuje rzeczy materialne, a następnie większość swojej produkcji sprzedaje za granicę. Korzysta na tym nasz bilans handlowy. Według PIE w latach 2004–2017 Polska zanotowała drugą najwyższą dynamikę wzrostu wartości eksportu w UE. „Gdyby nie integracja europejska, wartość polskiego eksportu byłaby dzisiaj o 32 proc. niższa” – czytamy w publikacji rządowego think tanku z 2019 r.
W rzeczywistości to przed wejściem Polski do UE pieniądze wyciekały znad Wisły. Notowaliśmy wtedy permanentny deficyt salda rachunku bieżącego, który w latach 1999 i 2000 sięgnął aż 15 mld euro, głównie z powodu nadwyżki importu towarów nad eksportem. W tamtych czasach, gdy Polska stała na znacznie niższym poziomie rozwoju, był to potężny deficyt. W ostatnich latach zaczęliśmy jednak wreszcie notować nadwyżki i to znaczne. „Saldo rachunku bieżącego i kapitałowego w IV kwartale 2020 r. było rekordowo dodatnie i wyniosło 43,9 mld zł” – czytamy w publikacji NBP „Bilans płatniczy RP za IV kwartał 2020 r.”. Na koniec 2019 r. saldo było o 18,5 mld zł niższe – czyli również na dużym plusie. Zawdzięczamy to m.in. inwestycjom zagranicznym, które napędzają nasz eksport, a także dostępowi do wspólnego europejskiego rynku.
Koszty alternatywne
I właśnie dostęp do wspólnego rynku jest szczególnie istotny z perspektywy rozwoju Polski, gdyż umożliwia polskim firmom sprzedaż swoich towarów do krajów UE, kooperację z większymi podmiotami w charakterze podwykonawców, a także ułatwia transfer know-how. Według danych Parlamentu Europejskiego dołączenie krajów naszego regionu do wspólnego rynku zwiększyło unijny handel towarami z 1,9 bln euro w 2002 r. do 3,5 bln euro w roku 2018. Wśród dużych krajów UE Polska korzysta na wspólnym rynku w największym stopniu. W hipotetycznej sytuacji braku jednolitego rynku PKB Polski byłby mniejszy o 11 proc., tymczasem Niemiec i Hiszpanii o 8 proc., a Włoch i Francji o 7 proc. Oczywiście mniejsze kraje, z mniejszym rynkiem wewnętrznym, korzystają na wspólnym rynku jeszcze bardziej. Gdyby nie udział we wspólnym rynku, PKB Słowacji byłoby niższe o jedną piątą, Czech o 18,5 proc., a Węgier o 16,5 proc.
Wspólnota to nie tylko łatwy dostęp do kontrahentów z innych części kontynentu. To także chociażby ujednolicenie norm technicznych sprzedawanych towarów, co w ogromnym stopniu ułatwia życie krajowym eksporterom.
Dołączenie Polski do jednego z najbardziej stabilnych i rozwiniętych regionów gospodarczych świata zwiększyło zaufanie inwestorów do nadwiślańskich aktywów. A to skutkowało chociażby spadkiem rentowności polskich obligacji. W 2003 r. dla tych 10-letnich sięgała ona ponad 7 proc., jednak od 2004 r. zaczęła stopniowo spadać (4,5 proc. w 2006 r.), z przerwą na kryzys gospodarczy w strefie euro w latach 2008–2012. W roku 2015 rentowność polskich 10-latek spadła już wyraźnie poniżej 3 proc., a obecnie jest wyraźnie niższa niż 2 proc. Dzięki temu koszt obsługi długu publicznego w 2020 r. wyniósł jedynie 1,3 proc. PKB (czyli 0,1 pkt proc. niżej od średniej unijnej), a w tym roku ma jeszcze spaść do 1,2 proc. Tak więc rekordowo tania obsługa długu publicznego, którą lubi się chwalić minister Kościński, jest również zasługą naszego członkostwa w UE.
Rzetelnie i uczciwie analizując dane, nie da się wywnioskować, że na akcesji do UE straciliśmy ekonomiczne. To jest zwyczajnie niemożliwe. Czy na takim ekonomicznym płaskoziemstwie można coś ugrać w polityce? To akurat jest całkiem możliwe, szczególnie gdy ma się do dyspozycji taką tubę jak TVP Info.