Hedging to hazard. Gdy wygrywasz, twój zysk idzie w miliony. Ale gdy przegrywasz... nic nie tracisz. Płacą za to inni
Hedging (który można tłumaczyć zarówno jako „wykręcanie” czy „wyrzynanie”, jak i „zabezpieczanie”, „odgradzanie”) opiera się na grze. Historyk Niall Ferguson doszukuje się prapoczątków tej formy inwestowania w amerykańskim rolnictwie z połowy XIX w. „Dla rolnika, który obsiewa pole, nie ma ważniejszej rzeczy niż cena, jaką uzyska za swoje plony, kiedy je zbierze i dostarczy na targ” – pisze w „Potędze pieniądza. Finansowej historii świata”. „Cena ta może jednak okazać się niższa lub wyższa od tej, jakiej się spodziewa. Kontrakt terminowy zabezpiecza rolnika przed taką sytuacją, zobowiązuje bowiem kupca do nabycia towaru dostarczonego na targ po cenie ustalonej w porze zasiewu”. Obie strony są zadowolone: rolnik nie ryzykuje, kupiec liczy, że rynkowa cena dostarczonego towaru w określonym dniu będzie wyższa niż ta w kontrakcie.
Im więcej było więc pól i torów kolejowych w sercu Ameryki, tym bardziej rozkwitał rynek takich kontraktów. Im bardziej burzliwe były czasy, tym lepiej można było zarobić – w latach 1858–1867, a więc również w okresie wojny secesyjnej, buszel pszenicy podrożał o ponad 250 proc.
Dwustronne umowy przybrały z czasem formę kontraktów terminowych, którymi można było obracać również na giełdzie. Dzięki kolejnym procedurom formował się – najpierw w Chicago – rynek kontraktów terminowych z prawdziwego zdarzenia. „Czysty hedging eliminuje całkowicie ryzyko cenowe” – twierdzi Ferguson. – Bierze je na siebie spekulant, będący jedną ze stron kontraktu. W praktyce jednak większość zabezpieczających angażuje się do pewnego stopnia w działania spekulacyjne, szukając sposobów zarobienia na przyszłych wahaniach cen”.
Te poszukiwania przyczyniły się do amerykańskiego boomu lat 20. XX w., kiedy to spekulanci tworzyli nowe strategie inwestycyjne i nowe instrumenty, na których można było zarabiać. Celował w tym legendarny inwestor przed- i powojennej Ameryki Benjamin Graham, współtwórca firmy inwestycyjnej Graham-Newman Partnership. – Graham był moim idolem, odkąd przeczytałem jego książkę „Inteligentny inwestor”. Gdzieś między 1951 a 1954 rokiem stałem się jego prawdziwym utrapieniem, zasypując go listami z pomysłami kolejnych form inwestycji – wspominała dwa lata temu inna legenda biznesu Warren Buffett. – W końcu odpisał: jak będziesz następnym razem w Nowym Jorku, odwiedź mnie. Tak zrobiłem, a on zaoferował mi pracę.
– Wszyscy mówią, że to Alfred Jones wymyślił przemysł hedgingowy, ale siostrzana spółka Graham-Newman, Newman and Graham, była w tym biznesie pierwsza – zapewniał po dekadach Buffett. Problem w tym, że pionierskie poszukiwania inwestycyjnych wehikułów firm rywalizujących z Grahamem pchnęły też Amerykę – a za nią resztę świata – ku Wielkiemu Kryzysowi.
Alfred Jones, o którym wspomina Buffett, był w tym czasie amerykańskim dyplomatą w Berlinie. Z pochodzenia Australijczyk, z wykształcenia harvardczyk, z późniejszego wyboru – dziennikarz i inwestor, Jones wrócił z Niemiec do Stanów na krótko przed wybuchem II wojny światowej. Podjął studia na wydziale socjologii Uniwersytetu Columbia, a na początku lat 40. zatrudnił się w magazynie „Fortune”. Wysiedział za redakcyjnym biurkiem niemal siedem lat, zanim doszedł do wniosku, że nie jest głupszy od ludzi, których opisuje.
Okazja, by się sprawdzić, przyszła w 1948 r. Pisząc o nowych trendach inwestycyjnych, Jones postanowił spróbować sił w biznesie: wyłożył 40 tys. dol. własnych oszczędności, od innych zebrał kolejne 60 tys. – i ruszył na rynek. Pomysł był prosty i dziś uchodzi za jedną z klasycznych strategii: ryzyko wahań rynku akcji minimalizuje się poprzez krótką sprzedaż oraz dźwignię. Ot, klasyczny hedging: nie robić inwestycji długoterminowych, lecz przewidywać trendy krótkoterminowe, całość finansować pożyczką, której oprocentowanie będzie niższe niż przewidywany przychód z transakcji. Różnica – czyli zysk – zostaje w kieszeni.
Jones rozwijał swój pomysł, eksperymentując z formami prawnymi swoich firm, kolejnymi formami spekulowania. Do rynków surowców, towarów i akcji doszły rynki obligacji czy walut. I charakterystyczny element: 20 proc. zysku miało odtąd trafiać do kieszeni zarządzającego funduszem menedżera jako nagroda za talent i motywacja do dalszego wysiłku. Te elementy przetrwały bez większych zmian do dziś – i oprócz tego, że sam Jones wprowadził do obiegu termin „hedging”, stały się one nieformalną definicją takiego stylu inwestowania.
Wysłuchaj, analizuj, kupuj
Strategie inwestowania opracowane przez Australijczyka – czy też jak woli Buffett, przez Grahama – pozostałyby być może domeną kilku firm, gdyby nie jego dawni redakcyjni koledzy. W 1966 r. magazyn „Fortune” opublikował historię firmy inwestycyjnej, która w ciągu dwunastu miesięcy poprzedzających publikację osiągała wyniki o kilkadziesiąt procent lepsze od konkurentów. Chodziło oczywiście o jedną z firm hedgingowych, a stosowane przez nią mechanizmy zaczęto powszechnie kopiować: do 1968 r. liczba funduszy tego typu rozmnożyła się do 140.
Ale boom na hedging nie potrwał długo – najpierw Amerykę dotknęła recesja lat 1969–1970, potem przyszedł kryzys naftowy i wynikające z niego załamanie na światowych rynkach. Na kilkanaście lat hedging wyszedł z mody. Tak by mogło pozostać, gdyby nie Czarodziej z Wall Street – Julian Robertson.
To była kolejna kariera, której fundamenty pracowicie stworzyły media: były marynarz i broker giełdowy w 1980 r. założył agresywny fundusz hedgingowy – Tiger Management. Wystartował z 8 mln dol. – były to jego oszczędności oraz pieniądze zebrane po rodzinie i znajomych. W szczycie popularności, który wypadł u schyłku lat 90., dysponował portfelem wartym 22 mld dol. Robertson błyskał bon motami. – Wysłuchaj historii spółki, przeanalizuj i, jeśli brzmi dobrze, agresywnie kupuj – doradzał. – Naszym zadaniem jest znaleźć dwieście najlepszych spółek na świecie i zainwestować w nie, a następnie znaleźć dwieście najgorszych spółek na świecie i zagrać nimi na krótko. Jeśli dwieście najlepszych nie poradzi sobie lepiej niż dwieście najgorszych, prawdopodobnie powinieneś zmienić branżę – pouczał.
Przez pewien czas inwestorzy byli zachwyceni. Robertson potrafił raportować zwroty z inwestycji rzędu 32 proc., czym przyćmiewał wszystkich rywali. Ale też potrafił szarżować. – Kiedy był przekonany, że ma rację, zastawiał całą farmę – opisywał metaforycznie styl szefa jeden z jego podwładnych. W latach 90., gdy atmosfera wokół funduszy hedgingowych zaczynała gęstnieć, taka agresywna polityka inwestowania zaczęła zniechęcać udziałowców Tiger Management. Gwoździem do trumny była kolejna publikacja: w 1996 r. magazyn „Businessweek” ogłosił na okładce „Upadek Czarodzieja”. Autor zebrał w niej wszystkie błędy Robertsona – od niebagatelnych nietrafionych inwestycji, ryzykownych (choć nowatorskich) strategii inwestycyjnych, po spowodowane autorytarnym stylem szefa spektakularne odejścia kolejnych menedżerów funduszu. W ciągu zaledwie dwóch lat, od 1998 r. do 2000 r., portfel wszystkich spółek Czarodzieja stopniał z 22 mld do 6 mld dol., a wszystkie spółki Tiger Management zostały zamknięte.
Rozbójnicy światowej gospodarki
Branża, którą zostawiał odchodzący na wymuszoną emeryturę Robertson, w niczym nie przypominała już jednak tego, czym hedging był przez poprzednie półwiecze. Giełdowy boom lat 90. stworzył fortuny, które właściciele chcieli teraz tworzyć bez większego wysiłku. Wyśrubowane wyniki Tiger Management stały się wyznacznikiem poziomu zysków, jakiego oczekiwali teraz wszyscy inwestorzy. Żeby ich pozyskać, inżynierowie finansowi tworzyli kolejne strategie: w latach 90. do obiegu zaczęły wchodzić terminy „arbitraż kredytowy”, „zagrożone długi”, „papiery dłużne o stałym dochodzie”, „multi-strategia” czy „luzowanie” – z którym otrzaskaliśmy się kilka lat temu przy okazji „luzowania polityki pieniężnej” w USA i Europie.
Jednocześnie potęga miliardów, którymi dysponowali spece od hedgingu, zaczęła budzić obawy. „Fundusze hedgingowe to najbardziej spekulacyjne narzędzia inwestycyjne końca XX wieku” – pisał w wydanej wówczas bestsellerowej „Historii spekulacji finansowych” brytyjski ekonomista Edward Chancellor. „Chociaż zyskały entuzjastyczne poparcie ze strony zwolenników teorii skutecznego rynku, niektórzy komentatorzy sądzą, że ryzykowały zbyt wiele i przyczyniły się do destabilizacji systemu finansowego” – dodawał.
Mnożyły się ostrzeżenia. George Soros w 1994 r. wzywał do objęcia funduszy kontrolą banków centralnych. – Nieodłączną cechą rynków bez regulacji jest niestabilność. Regulatorzy mają obowiązek regulować – perorował. Warren Buffett miał określić instrumenty pochodne, którymi fundusze zaczynały obracać, „finansową bronią masowego rażenia” (obaj mają w swoich imperiach finansowych spółki zajmujące się hedgingiem). Inny weteran amerykańskiej elity biznesowej, sędziwy Henry Kaufman, określił je mianem „pięty achillesowej systemu finansowego”. – Inwestycje funduszy hedgingowych stały się tak wielkie, że – jeśli się nie powiodą – narażą na niebezpieczeństwo system bankowy i w związku z tym zagrożą finansowej strukturze społeczeństwa – dowodził strateg inwestycyjny firmy Dean Witter Reynolds, William E. Dogde.
Zamiast regulacji, jak podkreśla Chancellor, nastąpiło luzowanie. Od połowy lat 90. przestała obowiązywać część ograniczeń, np. liczba potencjalnych inwestorów, jacy mogą przekazać swoje środki funduszowi, została zwiększona ze stu do pięciuset. Brak stosownych przepisów pozwalał z kolei ściągać w różny sposób pieniądze od mniej zamożnych inwestorów. Pod koniec dekady liczba firm tego typu wzrosła sześciokrotnie – do 1200 – i podobnie wysokość zgromadzonych przez nie środków, z 20 mld dol. w 1990 r. do 120 mld w 1998 r. Jednocześnie wciąż w mocy pozostawały zwyczajowo przyjęte pułapy wynagrodzenia dla menedżerów, sięgające piątej części zysków. – Zarządzający funduszami na ogół otrzymują część zysków, lecz nie ponoszą strat – punktował Chancellor. – A to zachęca ich do podejmowania większego ryzyka – kwitował. Swoje robił też mechanizm dźwigni: 120 mld dol. można było kilkakrotnie przemnożyć dzięki pożyczkom, a instrumenty pochodne pozwalały jeszcze zwielokrotnić tę wartość.
Problemem nie było jednak wyłącznie przeszarżowanie – gdy w 1997 r. runęły rynki azjatyckie, politycy i część analityków doszukiwali się winnych wśród spekulantów. Szef malezyjskiego rządu Mahathir Mohamad uznał menedżerów spekulacyjnych funduszy za „rozbójników światowej gospodarki”. Jedna z najpopularniejszych teorii wyjaśniających azjatyckie załamanie opierała się na podejrzeniu, że kilka największych firm z branży zawarło zmowę zmierzającą do destabilizacji walut. Jako pierwszy alarmował Hongkong, że fundusze walutowe atakują lokalny rynek walutowy i rynek papierów wartościowych. Jednocześnie w Rosji fundusze znalazły się na lodzie – wstrzymanie przez Moskwę spłaty długów i dewaluacja rubla sprawiły, że kupione przez te firmy obligacje (krótkoterminowe, w założeniu bardzo zyskowne, de facto – bardzo ryzykowne) stały się makulaturą. Żeby dostarczyć inwestorom oczekiwanego zwrotu z inwestycji, pod młotek musiały pójść inne ich aktywa, a nagła wyprzedaż przewróciła rynki akcji i obligacji już na całym globie.
Ciąg kryzysów finansowych, w których mniejszą lub większą rolę odgrywały fundusze hedgingowe, wyznaczył kres pewnej epoki. Na równi pochyłej znalazł się wówczas Tiger Management, Quantum Fund George’a Sorosa musiał zostać zrestrukturyzowany, ale największe wrażenie zrobił upadek Long-Term Capital Management (LTCM) – firmy założonej przez finansistów, zatrudniającej noblistów z dziedziny ekonomii (Myron Scholes i Robert Metron, nagrodzeni w 1997 r. za wkład w rozwój rynku instrumentów pochodnych), przyciągający pieniądze największych ryb z Wall Street.
Naukowo-gwiazdorska obsada LTCM sprawiła, że gwiazda funduszu rozbłysła niczym supernowa: w latach 1995 i 1996 zysk z inwestycji sięgnął kolosalnych poziomów 59 proc. i 44 proc. Ale już rok później menedżer zaczął manipulować kapitałem funduszu, a w 1998 r. ogłoszono, że LTCM stracił 2 mld dol. Z dnia na dzień zaufanie do firmy wyparowało, a kilka tygodni później okazało się, że dysponujący miliardem dolarów fundusz ma 200 mld dol. zobowiązań. Pomocną dłoń wyciągnęły banki – złośliwi twierdzili jednak, że głównie dlatego, iż menedżerowie banków regularnie powierzali LTCM swoje oszczędności. Raz jeszcze pieniądze przeciętnych zjadaczy chleba miały posłużyć do ratowania inwestycji finansowych rekinów. Wkrótce w sektorze bankowym miało spaść kilka głów, akcje wielu banków inwestycyjnych zaplątanych w interesy z LTCM poleciały w dół, a Goldman Sachs – który wcześniej obwołał hedging najbezpieczniejszą formułą inwestowania – musiał odłożyć swoje wejście na giełdę.
Co więcej, oberwało się bankom centralnym. Nie za brak regulacji bynajmniej – fundusz miał m.in. skupować włoskie obligacje państwowe oraz zatrudniać jednego z czołowych włoskich rządowych speców od polityki finansowej, co sugerowało, że między firmą a bankiem przepływały poufne informacje. Ujawniono też, że wiele banków centralnych od lat spekuluje na rynkach finansowych na sposoby analogiczne do funduszy. Było to tym łatwiejsze, że między sektorem hedge a tymi instytucjami nieformalnie obowiązywała reguła obrotowych drzwi: specjaliści z funduszy brali się za zarządzanie finansami – i odwrotnie.
Zagrać na upadek
LTCM było nie do uratowania – firma padła na początku 2000 r. Ale jej filozofia i działania, odkrywane krok po kroku przez dziennikarzy i ekspertów, wpisały się w wizerunek branży. – Dziś, gdyby poprosić o zdefiniowanie funduszu hedgingowego, podejrzewam, że większość kolesi określiłaby go jako wysoce spekulatywny wehikuł dla nieświadomych naiwniaków i nieostrożnych instytucji finansowych, służący do tego, by zedrzeć z nich ostatnią koszulę – podsumował kilka lat później menedżer jednej z firm z branży Mario Gabelli.
I coś było na rzeczy. Koncepcja odgradzania się od ryzyka upadła. „Pogląd, że spekulanci mogą skutecznie pełnić funkcję ubezpieczycieli od finansowego ryzyka, jest niesłuszny” – kwitował Chancellor. Tak jak w przypadku LTCM – tu spekulanci wręcz koncentrowali ryzyko, zamiast je rozpraszać. Branża nauczyła się też grać nie tylko na wzrosty, lecz również na upadki (absolute return). Kenneth C. Griffin, szef jednego z najsłynniejszych funduszy zza Atlantyku – Citadel Investment Group – tylko w 2007 r., gdy upadek Lehman Brothers sprawił, że konta bankowe wielu instytucji topniały w oczach, zarobił miliard dolarów. Takie zyski w takim momencie stają się jednak pożywką dla podejrzeń, że spekulanci nie tylko na upadki grają, ale też je wywołują.
Spiskowa teoria dziejów? Bynajmniej. Przykładów nie trzeba daleko szukać. Cztery lata temu rynkiem kakao zatrząsnął brytyjski finansista i spekulant, posiadający m.in. własny fundusz hedgingowy, Anthony Ward. Nazywany Czekoladowym Palcem biznesmen w krótkim czasie zaczął skupować dostępny na europejskim rynku surowiec. Zgromadził ostatecznie 241 tys. ton kakao – i zamiast odsprzedać, zatrzymał. Ceny kakao skoczyły do poziomu najwyższego od 33 lat, a Ward mógł spokojnie cyzelować kolejne partie z zapasów, inkasując sowitą premię. – Kupuję po prostu w możliwie najskuteczniejszy i najmniej ryzykowny sposób – odpierał krytykę Czekoladowy Palec. Fakt, nie dość, że de iure nie złamał żadnego prawa, to jeszcze powtórzył numer, który wykręcił już dwukrotnie – tyle że w latach 1996 i 2002 zrobił to na nieco mniejszą skalę.
Cóż, rynek kakao nie należy do największych i na rynku ropy czy w obszarze obligacji skarbowych byłoby znacznie trudniej powtórzyć to działanie. Ale rozmiary branży – mimo globalnej recesji, a może właśnie dzięki niej – konsekwentnie rosną. W 2009 r., kiedy część inwestorów musiała wycofać swoje wkłady z funduszy hedgingowych, szacowano, że firmy tego typu mają do dyspozycji 1,1 proc. wszystkich środków znajdujących się w posiadaniu światowych instytucji finansowych. Już wtedy przewyższało to możliwości finansowe przeciętnego państwa. Od chwilowego załamania w apogeum kryzysu finansowego fundusze ponownie odżyły – w połowie ubiegłego roku oceniano, że branża jest warta 2,4... bln dol.
Dziś nie jest to już zabawa dla wszystkich graczy. – Dokonał się skuteczny podział świata na dwie części: tych, którzy korzystają (lub mogą korzystać) z hedgingu, i na tych, którzy z niego nie korzystają (lub nie mogą korzystać) – twierdzi Niall Ferguson. – Żeby korzystać z hedgingu, musisz mieć pieniądze. Fundusze wymagają zwykle co najmniej sześcio- lub siedmiocyfrowych inwestycji, a za zarządzanie kapitałem pobierają opłatę w wysokości co najmniej 2 proc. powierzonej im kwoty i 20 proc. zysków – tłumaczy. Dla przeciętnych zjadaczy chleba progi są zbyt wysokie, zwłaszcza że chodzi o sumy liczone w dolarach.
Co więcej, przeciętni ludzie nie mają zarówno wiedzy – a nawet jakby – dostępu do coraz bardziej skomplikowanych instrumentów finansowych, jakimi posługują się fundusze. Ferguson za najciekawszy uznał derywaty pogodowe, jak choćby obligacje katastroficzne. Towarzystwa ubezpieczeniowe sprzedają je funduszom – de facto same się ubezpieczając. Derywaty służą bowiem do tego, żeby – w sytuacji gdyby doszło do klęski żywiołowej – nabywca obligacji pokrył koszty wypłaty ubezpieczeń poszkodowanym, płacąc w gotówce lub biorąc problem na siebie. A jeśli do katastrofy nie dojdzie? Cóż, fundusz pobiera od ubezpieczyciela niezgorsze odsetki.
Paradoks branży – Soros, Buffett, Robertson nawoływali do objęcia branży nadzorem. Ponieważ fundusze nie są na parkiecie ani nie są powszechnie dostępnym kanałem inwestowania, ich realna sytuacja finansowa jest co najmniej niejasna. Innymi słowy, mogą inkasować odsetki od ubezpieczycieli, ale w przypadku przejścia huraganu mogłyby przejść bolesny egzamin z realnych możliwości, tak jak stało się to w Rosji pod koniec lat 90. W USA przez lata uregulowanie branży blokował Fed i jego szef Alan Greenspan. W ciągu ostatniej dekady zmuszono jednak menedżerów do rejestrowania się i dostarczania raportów o swojej działalności – od 2010 r. nadzór sprawuje nowo utworzona Financial Stability Oversight Council. W ostatnich latach również Europa zaczęła wymuszać na funduszach większą transparentność, dodatkowe prawa wprowadzają poszczególne państwa członkowskie. Wielka Brytania poddała menedżerów nadzorowi Financial Conduct Authority, Francja – wprowadziła ograniczenia w stosowaniu dźwigni, Portugalia ściśle kontroluje użycie derywatów.
Spacer ulicą Funduszy Hedgingowych
I tylko w jednym miejscu na świecie nie zmieniło się nic: w zacisznym, odległym od Nowego Jorku o zaledwie kilkadziesiąt mil Greenwich. Miasteczko od przeszło dwóch dekad słynie z gigantycznej liczby hedgies, jak nazywa się tu menedżerów funduszy, którzy postanawiają tu osiąść. – Jeśli Nowy Jork jest sercem targu, Greenwich jest jego nerką: tu trawione są toksyny i gromadzą się tłuste kąski – wyzłośliwiał się swego czasu publicysta „New Yorkera”.
Rzeczywiście, w obrębie miasteczka swoje siedziby wybudowało około dwustu funduszy, a ich menedżerowie budują kolejne rezydencje. – Z każdą nową falą tych typków z Wall Street pojawiają się żądania coraz większych domów – kwituje miejscowy agent nieruchomości. Trudno powiedzieć, żeby tryskał optymizmem. – To tylko sprawia, że zaczynasz się zastanawiać, ile z tych posiadłości w końcu zamieni się w białe słonie – dodaje. Steve Cohen, szef SAC Capital Advisors, przy wartej 15 mln dol. rezydencji dobudował lodowisko, boisko do koszykówki oraz kryty basen. Julius Gaudio z D.E. Shaw & Co. zamieszkał w willi nieco skromniejszej, co rekompensuje sobie na aukcjach charytatywnych – na jednej z nich kupił żonie parę butów Manolo Blahnika, a sobie – partyjkę golfa z Billem Clintonem. Wszystko za jedyne 780 tys. dol. W miasteczku mieszka też John Meriwether, szef niesławnego LTCM. Mieszkańcy tak uwielbiają swoje zajęcie, że nadmorski pasaż ochrzcili nazwą Ulica Funduszy Hedgingowych, a miasteczko bywa nazywane Centrum Wszechświata.
Ale ten wystawny tryb życia, któremu rekiny rynków finansowych dają upust w Greenwich, tylko mnoży wątpliwości wokół działania ich firm. „Chciwość jest dobra” – motto z filmu „Wall Street” towarzyszy tu gościom niemal na każdym kroku, jeśli nie dosłownie, to w podtekście. Trudno się dziwić, że nadany przez prezydent Argentyny Cristinę Kirchner przydomek „sępy” przyjął się w przypadku hedgies tak łatwo.
Toczący się w nieodległym Nowym Jorku spór sądowy jest więc po części batalią o uratowanie wizerunku funduszy. Nie ma większej wątpliwości, że spekulanci zaangażowali się w Argentynie, wychodząc z podobnego założenia, jak kilkanaście lat wcześniej w Rosji – ten kraj był zbyt duży, żeby upaść. W odwodzie pozostawały poza tym Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy, które nie tylko udzielały pożyczek, ale i wywierały presję na władze ratowanych państw, by te wróciły na rynki. A nie ma powrotu bez uregulowania zobowiązań, również tych wobec funduszy hedgingowych. Z perspektywy menedżerów nie ma zresztą powodu do pośpiechu: Cristinę Kirchner można przeczekać – w przyszłym roku dobiegnie końca jej druga i ostatnia kadencja na stanowisku, wystarczy więc poczekać na następcę.
Ta jednak nie ma zamiaru składać broni. – Fundusze użyły oszukańczych manewrów, by osiągnąć w Argentynie niewiarygodne zyski – oświadczył kilka dni temu szef gabinetu pani prezydent Jorge Capitanich. Zgodnie z jego zapowiedziami po fiasku apelacji w Sądzie Najwyższym Argentyńczycy mają zamiar zainteresować swoim przypadkiem amerykańską komisję nadzoru finansowego SEC. Buenos Aires nie ryzykuje reputacją – o tę bowiem pogrążonemu w kłopotach państwu dosyć trudno. Utarcie jankeskim spekulantom nosa – bezcenne, to mógłby być największy sukces gospodarczy odchodzącej ekipy. Co więcej, przedłużający się klincz może sprawić, że inwestorzy zaczną darzyć adwersarzy z NML Capital i Aurelius Capital Management pewną nieufnością, ich zacietrzewienie może przecież wynikać z niepowodzenia innych inwestycji. Innymi słowy, to bankructwo może się ciągnąć w nieskończoność. Zarówno Buenos Aires, jak i Greenwich mają czas.
Dziś, gdyby poprosić o zdefiniowanie funduszu hedgingowego, myślę, że większość kolesi określiłaby go jako spekulatywny wehikuł dla nieświadomych naiwniaków, służący do tego, by zedrzeć z nich ostatnią koszulę – podsumował menedżer jednej z firm tej branży Mario Gabelli
Szefowie funduszy chętnie kupują wille w odległym od Nowego Jorku o kilkadziesiąt mil Greenwich. – Jeśli Nowy Jork jest sercem targu, Greenwich jest jego nerką: tu trawione są toksyny i gromadzą się tłuste kąski – wyzłośliwiał się publicysta „New Yorkera”