Olbrzymia była przepaść między strategicznymi celami rozwoju Polski a bieżącą polityką gospodarczą rządu, która konsumowała wszystkie składniki potrzebne do wzrostu potencjału, unowocześnienia gospodarki - mówi dr Janusz Jankowiak, główny ekonomista Polskiej Rady Biznesu.

Czy tworzenie dokumentów takich jak Strategia na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju ma sens?
Tak. Rząd ma strategiczne cele, pragnie je przedstawić. Ważne, w jakiej to się odbywa formie, co tam jest, jaka jest główna myśl przewodnia. Problem strategii Morawieckiego polegał na tym, że operowała teorią endogenicznego wzrostu. Ona była modna w końcówce ubiegłego wieku i do klasycznych czynników wzrostu – praca, kapitał, efektywność, dodawała jako wiodący czynnik – aktywną politykę gospodarczą rządu. W tym dokumencie wymieniono 10–12 strategicznych celów. Niewiele zrealizowano.
Dlaczego?
Olbrzymia była przepaść między strategicznymi celami rozwoju Polski a bieżącą polityką gospodarczą rządu, która konsumowała wszystkie składniki potrzebne do wzrostu potencjału, unowocześnienia gospodarki. W tej bardzo kosztownej postaci, w jakiej była realizowana, czyli poprzez dodatki wzmacniające konsumpcję, od 500 plus począwszy, przez 13. i 14. emeryturę, ta polityka gospodarcza pochłaniała sporą część kapitału i nie przekładała się na realizację strategii.
Ale jeśli jest mądrze napisany dokument, który akcentuje znaczenie sił rynkowych, korygującą rolę państwa, który jest w stanie wskazać jeden albo dwa sektory, gdzie potencjalnie widać możliwość wprowadzenia dużej dozy innowacyjności, to wtedy tworzenie strategii ma sens.
Co udało się zrealizować?
Zasadniczą podbudowę strategii po stronie finansowania stanowiła koncepcja domknięcia systemu fiskalnego. Ten cel udało się w dużej części osiągnąć. Zebrano środki, które były w tej strategii wpisane, ale wydano je na coś zupełnie innego niż zakładano.
Momentem zwrotnym było ogłoszenie tzw. piątki Kaczyńskiego – 500 plus dla każdego, dodatkowe emerytury… Czy gdyby nie ten zwrot, strategię dałoby się zrealizować?
Moim zdaniem nie. Praktyka potwierdza, że zwiększanie potencjału wzrostu udaje się tylko w bardzo wąskich obszarach, takich, które są nośne pod względem innowacyjnym dla całej gospodarki. Klasycznym przykładem jest przemysł zbrojeniowy w Stanach czy Izraelu. Państwo wykorzystało tam potencjał sektora prywatnego. Tam nie ma instytucji państwowych, które są powołane do tego, by tworzyć cokolwiek nowego. Nasz przykład był kompletnie z innej bajki. U nas było mnóstwo obietnic powołania różnych ośrodków rządowych, które miały coś koordynować, poprawiać. Niektóre nawet na granicy śmieszności.
Współczesna debata o roli państwa jest wzmocniona jeszcze przez pandemię…
Państwo ratowało gospodarkę poprzez interwencjonizm, najpierw w jednym kryzysie, a później w pandemicznym. Ale to nie ma nic wspólnego ze strategią rozwoju. Państwo, które interweniuje w sytuacji kryzysowej, z reguły – czego nie można powiedzieć o naszym programie ratowania gospodarki – ma strategię wyjścia. Czyli wchodzimy, ale nie siedzimy tam, by zarządzać, pokazujemy, kiedy wychodzimy. Tak jak np. niemiecki rząd federalny w Commerzbanku. Czy rząd wpływa na jego politykę? Żarty. Mają przedstawiciela w radzie nadzorczej i tyle. I ten człowiek nie realizuje żadnej strategii rządowej w sektorze bankowym. Czego nie jestem pewien w odniesieniu do naszych banków.
U nas wiara w rolę państwa w gospodarce posłużyła do zbudowania przekonania, że obecność musi mieć charakter właścicielski.
Tworzenie narodowych konglomeratów spożywczych, mieszkaniowych… to nie rokuje dobrze.
Wróćmy do strategii. Problemem było zbyt szerokie zarysowanie celów?
To zależy od sposobu budowania takiej strategii. Albo się robi to od góry – wyznaczając główne cele, albo od dołu, krok po kroku doklejając różne elementy. Dokument zaczyna się rozbudowywać, przechodzi przez różne resortowe poprawki. I wychodzi z tego mało spójna opowieść, jak Strategia na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju, która operowała wieloma celami i obietnicami. Pamiętam tabelkę z finansowaniem – 1,6 bln zł – do 2020 r. Ale to obejmowało zsumowanie budżetów państwa w tym okresie. Bez nowych źródeł finansowania tego, co było istotą tej strategii, czyli innowacyjnego rozwoju i wzrostu wartości dodanej. To była taka opowieść o wejściu na dobrą ścieżkę, którą pan Morawiecki, wtedy wicepremier, chciał przedstawić przedsiębiorcom. Ale nikt nie wierzył, że to się uda zrealizować.
Ale opowieść okazała się bardzo skuteczna politycznie. Stworzyła spójną wizję polityczno-społeczną.
Ta opowieść zbudowała w środowiskach biznesowych atmosferę oczekiwania na coś nowego. W strategii były akcentowane pewne słuszne elementy – podniesienie produktywności gospodarki, innowacje, wartość dodana. Wszystko, co powinno być, w warstwie werbalnej tam padało. To zbudowało przychylną atmosferę oczekiwania. Ekonomiści, czytając tę strategię, punktowali różne sprzeczności. Natomiast środowiska biznesowe widziały w tym szansę. One zawsze widzą szansę. Nie tylko w Polsce. Jeśli państwo mówi, że będzie coś dawało albo finansowało, to budzi się autentyczne zainteresowanie i trudno się temu dziwić.
Bo to są pieniądze.
Tak. Natomiast ta atmosfera przychylnego oczekiwania została szybko przekreślona. Morawiecki miał dobre wejście jako wicepremier, potrzebował takiej atmosfery, przychylności ze strony środowisk biznesowych, to wzmacniało jego pozycję. Ale to wyglądało, jakby ten ośrodek wokół Morawieckiego był zupełnie odseparowany od tego, co za chwilę się stanie w polityce gospodarczej. I to nie on był autorem tych zmian dotyczących wykorzystania środków, które rząd miał do dyspozycji. On się w to po prostu później miękko wpasował. Dlatego wszelkie podsumowania wyglądają mizernie. Autor strategii nie walczył, nie miał siły, ochoty walczyć o strategiczną wizję kraju. Sprowadzono ją do tego, że musimy wspierać konsumpcję, bo to są nasi wyborcy i oni nam się odwdzięczą.
I to się pod względem strategii politycznej zrealizowało.
Nie zrealizowano za to żadnego z celów strategicznych. Wspieranie konsumpcji rządowymi transferami, które są finansowane bądź z długu, bądź z podatków, to nie jest superskomplikowany mechanizm, który trzeba wymyślić w napięciu, a potem walczyć o jego realizację. To się po prostu robi. Pytanie tylko, do czego to wsparcie konsumpcji może prowadzić. Jeśli ono nie ma trwałej podstawy we wzroście wydajności produkcji, to skok konsumpcji może być wyłącznie czasowy.
Większość postępu technicznego w świecie dokonuje się poprzez platformy. Duże platformy cyfrowe kontaktują ze sobą odbiorców i producentów. I to są w pełni prywatne podmioty gospodarcze. Kwestia ich innowacyjności, postępu technologicznego w tej postaci w ogóle nie została w strategii zauważona. Nasz rząd skupia się na tym, w jaki sposób opodatkować platformy. Ale żeby wykorzystać je jako nośnik postępu – tego zabrakło.
Ale strategia słusznie definiowała nasz kierunek rozwoju – silna gospodarka dzięki coraz bardziej zaawansowanemu technologicznie eksportowi.
W kryzysie się to bardzo uwidoczniło. Siłą motoryczną polskiej gospodarki jest eksport, tego nikt nie kwestionuje. I to, że eksporterzy poradzili sobie w tak trudnej sytuacji, najpierw kryzysowej, potem epidemicznej, to wskazówka, w którą stronę iść. Ale przecież ci eksporterzy to nie państwowe kolosy. To prywatne podmioty.
W niektórych działach gospodarki są podmioty działające bez wsparcia państwa i one potrafiły wpasować się w to, co jest strategią światową. Gdybym dostrzegał jakiekolwiek przejawy wsparcia tego rodzaju działalności prywatnych podmiotów, mógłbym powiedzieć: tu się buduje zręby strategii obecności państwa w gospodarce w sposób ograniczony, mądry, rokujący. Ale wymyślanie kolejnych obszarów strategicznych prowadzi jedynie do powoływania państwowych podmiotów, które finansowane są z podatków, ale nic nie produkują.
Wsparciem jest trudno zarządzać. Bo gdy się zacznie pomagać, to trudno zadecydować, kiedy traci ono sens.
Niech pan znajdzie w strategii pana Morawieckiego jakiś fragment, który by mówił o powołaniu Polskiego Funduszu Rozwoju. Nie ma. Można mówić, że to kryzys spowodował powstanie takiego podmiotu. Ale mam wrażenie, że cały czas w tyle głowy autorów strategii jest to, że chcieliby taki rządowy fundusz mieć. To jest dopiero potęga! To uchyla zarzuty, że pomoc jest finansowana z podatków. Bo w przypadku PFR jest emisja długu. To dopiero jest olbrzymia forma państwowego parainterwencjonizmu w gospodarkę, która jest oparta na bardzo szlachetnych przesłankach. Jak to się sprawdzi – nie wiem. Ale mam nie najlepsze przeczucia. Jeśli ktoś emituje tak olbrzymi dług i inwestuje go w dużym stopniu w prywatne podmioty gospodarcze, a później ma prawo decydować, jaka część tych środków zostanie umorzona, a jaka powinna być zwrócona, to powinny tu rozbrzmiewać dzwonki alarmowe.
Czy więc jest sens wspierać? Jak to robić mądrze?
Trzeba odróżnić dwie rzeczy: strategiczne wspieranie przez państwo pewnych form działalności gospodarczej i interwencjonizm w sytuacjach kryzysowych. To drugie jest łatwiejsze – buduje się jakieś kryteria, zbiera kasę z długu, który kupuje NBP, i nie ma w tym żadnej filozofii. Przykłady z całego świata dowodzą, że nie ma tu nic, co można by z góry odrzucić. Taka pomoc jest jak najbardziej naturalna. Większy kłopot jest z tym pierwszym. Jeśli taka pomoc ma być skierowana, to dla tych podmiotów gospodarczych, które już się wyróżniają. Czyli nie tworzymy czegoś od podstaw przez udziału państwa, tylko wspieramy coś, co już w naturalny sposób wyrosło.
Widzi pan sektory, które na to zasługują?
Wielki skok dokonany przez polski przemysł spożywczy, rolnictwo i przetwórstwo nie jest wynikiem wspierania przez państwo, tylko efektem działalności podmiotów, które sprowadzały technologie, inwestowały w przetwórstwo, w sposób bardzo mądry i oparty na własnych projektach. Czasem te projekty były wspierane – tu gigantyczna jest rola Unii. Ale tu strategii rządowej na pewno nie było.
Nie boi się pan, że jesteśmy w procesie kreowania takich baniek, spółek, które są strategicznie ważne, a których ratowanie będzie nas drogo kosztowało?
Jest niespójna polityka gospodarcza, i to nie dotyczy tylko tego rządu. Na przykład mamy wzmacniać sektor bankowy. Ale jak to robimy? Dowalamy mu podatek bankowy. Mamy wspierać finansowanie inwestycji. Ale jednocześnie opodatkowujemy aktywa bankowe – o ile nie finansują długu. Najgorsze jest to, że te sprzeczności od lat są zidentyfikowane. A wszystko to przechodziło mimo uszu rządzących i doprowadziliśmy do tego, że mamy sektor bankowy, który operuje na granicy rentowności. Kto ma finansować rozwój w takiej sytuacji?
W strategii była mowa o wielkiej roli transformacji energetycznej, ogromnych inwestycjach. Ale polski sektor bankowy nie jest w stanie tego sfinansować. Więc kto ma to robić? Dlaczego na takie pytania nie ma odpowiedzi? Czasami ktoś widzi słusznie pewnego rodzaju mankamenty i chce narysować strategiczne cele, ale zaraz z boku włazi mu ktoś inny i mówi – nie, te pieniądze muszą pójść na 14. emeryturę albo na coś takiego. Nie ma podbudowy tej strategii konkretnymi działaniami, konkurencja bieżących potrzeb je wypiera.
Czy mimo wszystko w Polsce udaje się budować nowoczesną gospodarkę?
Tam, gdzie jest sektor prywatny – tak.
Co pana w ostatnich latach zaskoczyło na plus w polskiej gospodarce?
Eksport. Pamiętam własne prognozy, że skoro tak ściśle jesteśmy związani z gospodarką niemiecką, to każdy cykl koniunkturalny czy kryzys jak teraz, który osłabia tę gospodarkę – nas wykopyrtnie. Ale wejście części polskich podmiotów w łańcuchy globalne okazało się bardzo mocne i skuteczne. Przemysł de facto nas uratował. Jest dla mnie zaskoczeniem, że niektóre sektory – np. automotive – radzą sobie tak dobrze. Możemy być jednym z wiodących wytwórców baterii… To jest bardzo budujące, a kilka lat temu nikt nie brał tego pod uwagę. Większość była zapatrzona w popyt krajowy, w konsumpcję. Okazało się, że naszą siłą jest odporność przemysłu.
Co sprawiło, że to prywatne podmioty zaczęły coraz więcej inwestować w badania i rozwój?
Firmy działają w konkurencyjnym środowisku. Tam, kto staje w miejscu, ten się cofa. Problem polega na tym, że tam, gdzie przyjdzie państwo, może się dużo zepsuć.