Miesiąc miodowy się skończył i wyszło na jaw, że to małżeństwo z rozsądku nigdy nie miało szans na przetrwanie. Demokracja zrozumiała, że jej partner ma skłonność do przemocy. A kapitalizmowi zaczęła przeszkadzać jej roszczeniowość

Czyli albo demokracja, albo kapitalizm? I naprawdę nie można mieć obojga?

Powiedzmy oględnie, że te dwie idee nigdy w praktyce nie były najlepiej dobraną parą.

Jak to? Przecież na tym mariażu opiera się najnowsza historia całego rozwiniętego świata. Od Stanów Zjednoczonych po Unię Europejską.

To pewna opowieść, którą Zachód lubi wokół siebie budować. Ale jak się temu wszystkiemu bliżej przyjrzeć, wychodzi, że to wcale nie jest takie proste. I nigdy nie było.

Dlaczego?

Podejrzenie, że kapitalizm i demokracja niezbyt dobrze do siebie pasują, nie jest nowe. W zasadzie od początku istnienia kapitalizmu jego najwięksi zwycięzcy, czyli burżuazja, na demokrację patrzyli niechętnie. Dla nich było oczywiste, że powszechne prawo wyborcze skończy się oddaniem władzy w ręce większości. Czyli biednych. I co zrobią ci biedni natychmiast po uzyskaniu wpływu?

Zabiorą bogatym?

Albo przynajmniej zmuszą ich do podzielenia się majątkiem w ramach jakiegoś systemu redystrybucji socjalnej. To dlatego idee demokratyczne szerzyły się w bólach. I przez cały wiek XIX i pierwszą połowę XX wieku nie były żadną miarą takie oczywiste. Historia Zachodu do wybuchu II wojny światowej to w zasadzie próba sił między kapitalizmem i demokracją w różnych odsłonach.

Ale po wojnie oba systemy zaczęły wreszcie żyć w zgodzie. Przynajmniej po zachodniej stronie żelaznej kurtyny.

Tutaj też wyróżnić należy kilka zasadniczych faz. Faktycznie, zaraz po wojnie na Zachodzie zapanowało coś w rodzaju kompromisu. Takiego małżeństwa z rozsądku pomiędzy kapitalizmem i demokracją. Nie bez znaczenia było tragiczne doświadczenie wojny oraz realne zagrożenie radzieckie. W tym małżeństwie układ był jasny. Masy pracujące i reprezentujące je partie polityczne zgodziły się na kapitalizm. Praktycznym wyrazem tej zgody były na przykład gwarancje dla własności prywatnej, której nawet legalnie wybrany parlament bez odszkodowania zawiesić nie może. Lud oddał więc swoją „bombę atomową” i nie mógł jej już dużej używać do straszenia kapitału. Był jednak pewien warunek: wolny rynek miał zostać poddany daleko idącej kontroli politycznej. Polegało to głównie na nacjonalizacji wielu gałęzi przemysłu i dopuszczeniu pracowników do wpływania na losy przedsiębiorstw. Ten kompromis działał – co dość rzadkie – w bardzo podobnej formie w tak różnych od siebie kulturowo krajach, jak USA, Niemcy, Skandynawia czy Włochy. I przez jakieś dwie dekady przynosił świetne efekty. Tak świetne, że w głowach mieszkańców Zachodu zdążyło zakorzenić się przekonanie o tym, iż na dobre udało się pogodzić wodę z ogniem. A więc rozwiązać konflikty na tle społecznym i klasowym w ramach systemu kapitalistycznego.

Taki miesiąc miodowy kapitalizmu i demokracji.

Tak, ale jak każdy miesiąc miodowy i ten kiedyś musiał się skończyć. Doszło do tego na przełomie lat 60. i 70., gdy w powojennym świecie zaczęło spadać szybkie tempo wzrostu gospodarczego. A to przecież właśnie ten wzrost sprawiał, że dobrobytu starczało dla wszystkich. Kapitał zarabiał swoją lwią część i nie przeszkadzało mu tak bardzo, że pozostałą częścią tego zarobku musi się podzielić. Tymczasem pod koniec lat 60. większość krajów Zachodu dopadła proza życia. Stagnacja.

Dlaczego stagnacja była takim problemem?

W warunkach niższego wzrostu przedsiębiorcy nie mogli już liczyć na tak wysokie zyski jak wcześniej. I redystrybucja stała się dla nich coraz bardziej dokuczliwa. Klasy posiadające postanowiły więc wypowiedzieć dotychczasowy układ. A drogi kapitalizmu i demokracji zaczęły się powoli rozjeżdżać. Kapitał poprzez swoje grupy nacisku zaczął się coraz mocniej domagać zmian. Jego determinację przyspieszyła jeszcze inflacja z lat 70., za pomocą której rządy próbowały dotrzymać keynesowskiej obietnicy zapewnienia pełnego zatrudnienia. Bo ta inflacja uderzała głównie w zakumulowany kapitał. Podczas gdy płace robotników były jeszcze wtedy zazwyczaj indeksowane. Klasy średnia i wyższa zaczęły więc naciskać coraz mocniej. Pompując za pomocą mediów – robionych zazwyczaj przez wielkomiejskie elity należące do klasy średniej – strach przed inflacją jako największym ekonomicznym zagrożeniem tamtych czasów. Ale przede wszystkim rosła presja na powrót do wolnego rynku. Jako do pewnego stanu naturalnego, który został tylko na czas powojennej odbudowy jakby zawieszony. Ale teraz nie ma już właściwie powodu, by te wszystkie jego ograniczenia utrzymywać.

A nie było powodu?

*Problem tylko w tym, że ograniczenia wolnego rynku były przecież tym warunkiem, pod którym demokratyczna większość w ogóle zgodziła się na jakikolwiek kapitalizm i poszanowanie prawa własności. Był to więc fundament małżeństwa kapitalizmu i demokracji. A teraz jedna ze stron tego mariażu powiedziała: „Kochanie, może już z tego zrezygnujemy. To takie niedzisiejsze”.

To czemu druga strona się na to zgodziła. I nie wyrzuciła niewiernego małżonka z domu?

Początkowo myślano, że może faktycznie wystarczy odrobinę odpuścić. Przecież jak są problemy, to wina nigdy nie leży tak zupełnie po jednej ze stron. Rządy w państwach zachodnich zaczęły więc naciskać na związki zawodowe, by może faktycznie trochę zredukowały swoje żądania płacowe. Wszystkim przecież zależało na podtrzymaniu keynesowskiego snu o pełnym zatrudnieniu. Ratowano się też luzowaniem inflacji, co przynosiło chwilową ulgę. Ale potem powodowało jeszcze mocniejsze naciski ze strony klas posiadających. Jednego wtedy jeszcze nie wiedziano.

Czego?

Że to pierwsza z powojennych odsłon kryzysu ekonomicznego generowanego przez kapitalizm. I że będzie się on już tylko pogłębiał.

Dlaczego?

Raz naruszona równowaga między kapitałem a pracą nie dała się już przywrócić. Strona pracobiorcy stawała się coraz słabsza. Również z powodu programów antyinflacyjnych, które przyniosły nienotowaną od wojny plagę bezrobocia. Osłabieniu pracownika sprzyjały też przemiany obyczajowe. Na dodatek na rynek pracy wchodziło pokolenie 1968 roku – skonfliktowane z generacją rodziców, uważające ją za skostniałych dinozaurów i pochopnie wyrzucające do śmietnika wszystkie ich wartości. W tym również „nudną spokojną pracę na etat pod czujnym okiem centrali związkowej”. Tę tendencję sprytnie wykorzystało kolejne pokolenie rządzących.

Thatcher i Reagan?

Oni stali się symbolami nadchodzącej w całym świecie Zachodu zmiany. Sławę dało im rzeczywiście spektakularne złamanie potęgi związkowej: lobby kontrolerów lotów w Stanach i górników na Wyspach Brytyjskich. To był moment, w którym demokracja powinna była się połapać, że jej partner kapitalizm ma skłonności do przemocy.

A może związki zawodowe faktycznie wtedy urosły ponad miarę?

Problem tylko w tym, że zadano im wtedy cios śmiertelny. Gdy się spojrzy na wykres obrazujący liczbę strajków w najbardziej uprzemysłowionych krajach świata, to widać wyraźnie, że mniej więcej w połowie lat 80. następuje gwałtowne załamanie. Od tamtej pory ich liczba pozostaje na – mniej więcej – podobnym poziomie. Zmasakrowanie gracza związkowego nie pozostaje bez wpływu na układ sił w zachodnich gospodarkach. Ich kapitulacja zdejmuje z pracodawców i z polityków presję, która była filarem powojennego ładu. Droga do kolejnych etapów dramatu była otwarta.

Zaraz, zaraz. Mówi pan tak, jakby politycy w stylu Reagana i Thatcher nie mieli za sobą wyborczego mandatu. Tymczasem oni byli bardzo popularni i wygrywali w cuglach.

To znów nie jest takie proste. Wspomniani przywódcy wymontowali z systemu naturalne bezpieczniki w postaci związków. Ale efekty ich działań nie były widoczne od razu. Poza tym nowe pokolenie rządzących już w latach 70. znalazło nowe źródło osłodzenia wyborcom tej straty. To było zwiększenie wydatków publicznych i rozbudowa państwa opiekuńczego. Finansowana głównie z deficytu budżetowego.

Ale przecież ci pierwsi neoliberałowie byli przeciwnikami „dużego państwa”.

To w warstwie retorycznej. Ale w praktyce lata 80. to czas dość beztroskiej polityki fiskalnej. Beztroskiej dlatego, że system demokratyczny sam w sobie ma tendencję do tego, by popyt na usługi publiczne dla obywateli przekraczał możliwości finansowe państwa. Tymczasem koncentracja na walce z inflacją odbywała się wtedy kosztem wzrostu bezrobocia. A wyższe bezrobocie w naturalny sposób zwiększa przecież wydatki państwa na zasiłki i zapomogi. Do tego doszły obniżki podatków, które zapoczątkowały trwający przez następne dwie dekady trend. Sytuacja była jeszcze wtedy dosyć komfortowa, bo czasy powojennej prosperity pozostawiły po sobie bardzo solidne finanse publiczne. Więc pożyczano na potęgę. Ale szybko się okazało, że to niebezpieczna droga. Już pod koniec lat 80. pojawiły się pierwsze sygnały, że nawet najbardziej rozwinięte kraje nie mogą się zadłużać w nieskończoność. To wtedy po raz pierwszy na horyzoncie pojawiły się rynki finansowe jako gracz zdolny stawiać warunki rządom nawet najbogatszych krajów.

Postraszyły i co?

I osiągnęły sukces. Lata 90. to pierwsze podejście do tego, co znamy dziś pod hasłem „pakietów oszczędnościowych”. Presja była na tyle skuteczna, że nowo wybrany amerykański prezydent Bill Clinton walkę z deficytem wpisał sobie na samej górze swojej politycznej agendy. W jego ślady poszło potem bardzo wiele innych krajów Europy.

Clinton w końcu budżet faktycznie zrównoważył. Oddawał urząd z nadwyżką.

Tak, ale jakim kosztem. Clinton był pierwszym zachodnim politykiem, który tak zdecydowanie przyłożył siekierę do wydatków publicznych. W tym tych socjalnych. Znów więc postąpił wbrew interesom większości swoich wyborców.

Ale Clinton był jednym z najbardziej popularnych polityków w historii Ameryki.

Bo jego administracja i kibicujący jej wielki biznes znalazły kolejny sposób na kupienie sobie czasu. Tym sposobem była deregulacja. Zwłaszcza sektora bankowego, która ruszyła wtedy pełną parą. Wielki kapitał był zadowolony, bo deregulacja otworzyła mu drogę do osiągnięcia nieprawdopodobnych wcześniej zysków. A ludziom też to się z początku podobało, bo przecież niesamowicie potaniał kredyt. Siła nabywcza przeciętnego Amerykanina znacząco się więc zwiększyła. Ruszyła więc napędzana kredytem konsumpcja prywatna.

Politolog Colin Crouch nazwał to kiedyś trochę z przekąsem „sprywatyzowanym keynesizmem”.

Rząd zamiast pożyczać pieniądze, żeby za ich pomocą zapewnić zwykłemu człowiekowi dostęp do godnych warunków mieszkania, przerzucił to zadanie na obywatela. Według zasady: „Proszę, masz tu tani kredyt i spełniaj swoje marzenia”. W takich krajach jak Ameryka sprywatyzowany keynesizm był też złudzeniem rozwiązania problemu cięć państwa opiekuńczego. Bo wielu najbiedniejszych Amerykanów pakowało się w pożyczki hipoteczne właśnie po to, żeby mieć na starość jakieś zabezpieczenie emerytalne. Zabezpieczenie, na które nie mogło liczyć ze strony państwa. Rzecz oczywiście nie dotyczyła tylko USA. W Wielkiej Brytanii dług prywatny wzrósł w ciągu następnej dekady ze 120 do 170 proc. PKB. Podobnych wartości sięgnął w wielu innych krajach. I ten mechanizm w sumie mógłby zadziałać. Gdyby nie to, że sytuacja pracownika na rynku pracy coraz bardziej się pogarszała. I w końcu wielu z nich znalazło się w kredytowej pułapce.

I nadszedł krach roku 2008.

Czyli kolejny, już czwarty – po stagflacji lat 70., powrocie inflacji w latach 80. czy cięć lat 90. – kryzys współczesnego zachodniego kapitalizmu. Większość rządów pod presją opinii publicznej znacjonalizowała straty sektora finansowego. Tę historię znamy doskonale, więc nie ma sensu jej przypominać. Cała nasza dotychczasowa rozmowa powinna jednak dość dobrze pokazać, że to nie był wielki kryzys, który przyszedł po 80 latach spokojnego rozwoju. Ten krach był ciągle odwlekany i przerzucany na następne pokolenia. Aż w końcu nas dopadł.

W jakiej fazie jesteśmy teraz?

Po stronie gospodarki jest kiepsko. To zresztą wie każdy postronny obserwator. Stagnacja połączona z wysokim bezrobociem i wysokim – a często rosnącym – długiem publicznym. Ale jeszcze gorzej jest z demokracją.

A to z jakiego powodu?

Teraz już dość wyraźnie widać, że wyborcy przestali być suwerenem w swoim własnym kraju. Wszystkie ważniejsze decyzje polityczne są dziś podejmowane w gronie ekspertów, których nikt nigdy nie wybrał. Sytuacja bardzo przypomina tę z XIX wieku, gdy o wojnie i pokoju decydowali wywodzący się z arystokratycznych rodów dyplomaci. Dziś mamy dyplomatów pieniądza. Głównie przedstawicieli bankierów centralnych, którzy mówią rządom, jakie reformy powinny zostać podjęte. Ludzi, którzy płynnie przemieszczają się pomiędzy światami wielkich finansów, międzynarodowych instytucji i rządów narodowych. Decyzje są wręcz przesuwane na takie gremia, które są jak najdalej od zwykłego wyborcy. Dobrym przykładem jest Unia Europejska.

Ta Unia, którą przez lata oskarżano o przesadny centralizm czy wręcz socjalistyczne tendencje?

Unia, a zwłaszcza strefa euro, to dziś wręcz kliniczny dowód na niepowodzenie pewnego rodzaju eksperymentu. W jego ramach decydenci wiedzeni prawie religijną wiarą w zbawczą moc neoliberalnych recept stworzyli przestrzeń, w której tak kluczowe kompetencje jak polityka walutowa przekazane zostały na ręce instytucji nieposiadającej żadnej demokratycznej legitymacji. I niemuszącej się liczyć z żadnym wyborczym wotum. To dlatego w ramach strefy euro z taką łatwością przychodzi forsowanie kolejnym krajom neoliberalnej kuracji oszczędnościowej. Dzieje się to wszystko pod niemieckim przewodem. A cały opór tkanki ludzkiej, na której jest ten eksperyment przeprowadzany, koncentruje się na rządach w Atenach czy Lizbonie. Te z kolei rozkładają bezradnie ręce i mówią, że nic nie mogą zrobić. I tak działa, a właściwie nie działa, demokracja w strefie euro.

Pytam, bo Polska ciągle trzyma rękę na klamce do strefy euro. I zastanawia się, czy wejść, czy może zaczekać. Ostatnio – z powodu kryzysu na Ukrainie – doszedł do tych rozważań konkretny argument pozaekonomiczny, by być bliżej serca Unii.

Nie mogę i nie chcę wam niczego doradzać. Mogę tylko powiedzieć, że – pomijając już argument o braku demokratycznych procedur w strefie euro – wprowadzając wspólną walutę, Unia przeceniła swoje możliwości. Moim zdaniem kraj taki jak Polska powinien zachować sobie możliwie dużo autonomii. Zwłaszcza w tak ważnej dziedzinie, jak polityka walutowa. Musicie zakładać, że sytuacja ekonomiczna w Europie jeszcze się pogorszy.

Narzeka pan na to, że w Europie czy w USA kluczowe decyzje polityczne i ekonomiczne podejmują technokraci. Taką argumentację jeszcze niedawno zwykło się zbywać jako nieodpowiedzialny populizm.

To jest najlepszy dowód, jak kapitalizm zdominował demokrację w ostatnich czterech dekadach. Jej przejawem jest obsesja „nieodpowiedzialnych polityków”, którzy wszystko psują, podlizując się wyborcom. Gdyby nie oni, już dawno byśmy mieli pełne zatrudnienie i sprawiedliwość społeczną. Według tej logiki kryzysy są w kapitalizmie czymś na kształt plagi. Albo kary za łamanie pewnych obiektywnych praw natury rządzących ekonomią. Zgodnie z takim myśleniem im więcej bezpieczników w postaci niezależnych regulatorów, banku centralnego i innych niepochodzących z wyboru instancji, tym lepiej. Bo dla nich ekonomia jest tutaj rodzajem pewnej wiedzy naukowej. A jedyna prawdziwa sprawiedliwość to sprawiedliwość rynku. Gdy ktoś podaje to w wątpliwość, jest nieodpowiedzialnym populistą.

To skąd pana zdaniem te kryzysy?

Z samej logiki działania kapitalizmu, który pozostawiony samemu sobie prowadzi do ciągłego powiększania przepaści pomiędzy biednymi i bogatymi. Socjolog Robert Merton nazwał to już pod koniec lat 60. efektem św. Mateusza. Zna pan to pewnie: „Temu, który ma, będzie dodane, a temu, który nie ma, będzie zabrane”. To dlatego im więcej rynku, tym więcej nierówności. Tylko że to na dłuższą metę jest nie do pogodzenia z ogólnym wyobrażeniem ludzi na temat sprawiedliwości. I w końcu ci ludzie przestają kupować neoliberalną narrację i chcą to zmienić. To znaczy pragną za pomocą mechanizmów politycznych przeprowadzić bardziej zrównoważoną redystrybucję. W warunkach demokracji powinni mieć możliwość przeprowadzenia takich zmian. Ale stary system będzie bronił swojego stanu posiadania.

To co będzie dalej?

Nie wiem. Uważam, że w każdym momencie możliwe jest ponowne uderzenie kryzysu, takiego jak w 1929 r. albo 2008 r. Czy z tego szoku powstanie otrzeźwienie? Wątpię. Wiem tylko, że kapitalizm jest nie do naprawienia. Jako system ekonomiczny oraz polityczny. Bo kryzys stał się nie tylko motywem, który się w nim powtarza. Ale jego stałym towarzyszem. Proszę zwrócić uwagę, że jak się zmierzy tempo wzrostu PKB w krajach najbardziej rozwiniętych w kolejnych kilkuletnich okresach, to mamy następujące wyniki: w 1988 r. – 4 proc., w 2000 r. – 3,4 proc., w 2007 r. – 2,7 proc. Po kryzysie już tylko 1 proc. To ważne, bo tylko wysoki wzrost jest podstawą, na której można stworzyć nowy pakt między kapitalizmem a demokracją.

Bez niego trzeba będzie wybierać między mamusią a tatusiem?

Drogi kapitalizmu i demokracji w końcu się rozejdą. Jedną z opcji jest jakaś forma postulowanej przez liberalnego guru Friedricha von Hayeka kapitalistycznej dyktatury. Chroniona przed demokratyczną – czy jak kto woli populistyczną – korektą kursu. Gdzie myślący inaczej są marginalizowani. W pewnej formie to już istnieje.

A odwrotnie? Demokracja bez kapitalizmu?

Teoretycznie odpowiedzią na liberalną utopię powinna być utopia demokratyczna. Ale praktycznie wydaje się ona nie do zrealizowania. Po pierwsze, ze względu na koszty. Ludzie są po prostu zbyt przywiązani do kapitalizmu. I zbyt potężne grupy interesu na nim korzystają. Nie dałoby się go też przeprowadzić bez burzenia spokoju społecznego. I tworzenia grup nowych pokrzywdzonych. Nie ma też szans na to, że kapitalizm upadnie jednego dnia. W gruncie rzeczy dlatego, że w przeciwieństwie do komunizmu nie jest to system ściśle scentralizowany. Nie ma przecież jednego komitetu centralnego, który o szóstej rano podejmie decyzje o likwidacji kapitalizmu i zastąpieniu go jakąś inną formą ustroju społecznego.

To co jest możliwym rozwiązaniem?

Jakąś formą pozytywnej zmiany mogłoby być demontowanie tych 40 lat neoliberalizmu na wszelkich szczeblach. I budowanie za pomocą takich instytucji, jakie jeszcze nam się uchowały. Osobno krok po kroku na każdym rynku. Na rynku pracy, rynku kredytowym albo usługowym. Ale to zadanie trudne i żmudne.

Wolfgang Streeck, niemiecki socjolog i ekonomista, dyrektor Instytutu Badań Społecznych im. Maxa Plancka w Kolonii. Od niedawna wykłada również w New School for Social Research w Nowym Jorku. Jego najnowsza książka „Gekaufte Zeit: Die vertagte Krise des demokratischen Kapitalismus” (Kupiony czas. Przełożony kryzys demokratycznego kapitalizmu) spowodowała w Niemczech szeroką dyskusję