Badania pokazują, że Polacy są przedsiębiorczym narodem, podobnie jak Chińczycy czy Turcy. Tylko niestety ta mocna strona naszego gospodarczego DNA słabo przekłada się na tworzenie nowych firm, które potem rosną i odnoszą międzynarodowe sukcesy. Takich firm jest ciągle bardzo mało.
Prowadzę własne badania tego problemu i dostrzegłem, że przedsiębiorczość w młodych ludziach jest stopniowo zabijana przez nasz system edukacji, który jest zupełnie niedostosowany do wyzwań XXI w. System edukacji, zresztą nie tylko w Polsce, jest rodem z XIX w. Wtedy szkoły kształciły na potrzeby przemysłu, wielkich hal montujących towary. Liczyła się hierarchia, dokładność, nawet klasy były organizowane jak hale produkcyjne, czyli ławki równiutko ustawione w rzędy, uczniowie ubrani w takie same mundurki wstający i siadający na dzwonek. Minęło ponad 100 lat, świat się zmienił, należy do kreatywnych ludzi zarządzających systemami komputerowymi i robotami, a szkoła pozostała taka sama, XIX-wieczna. W minionych 20 latach nawet cofnęliśmy się w niektórych obszarach, bo jedyne miejsce w szkole, które uczyło przedsiębiorczości w praktyce, czyli sklepiki uczniowskie, zostały sprywatyzowane i są prowadzone przez zewnętrzne firmy.
Jak to zmienić? Jak spowodować, żeby w szkołach umacniać naturalną, genetyczną przedsiębiorczość naszej młodzieży? Wydaje się, że bez stworzenia odpowiednio silnych bodźców finansowych będzie to zadanie bardzo trudne. Obecnie na kontach bankowych Polacy mają odłożone ponad 500 mld zł. To są pieniądze ulokowane na marny procent, wykorzystywane przez banki przede wszystkim do kredytowania budowy mieszkań i domów, więc nie pracują na rzecz tworzenia polskich firm, które potem będą zdobywać rynki międzynarodowe. Proponuję stworzenie nowej formy prawnej, czyli firmy młodzieżowej. Właścicielem takiej firmy byłby młody człowiek, w wieku od siedmiu do 26 lat, zaś kapitał takiej firmy opłacony przez rodziców byłby w całości odliczony od podatku dochodowego w rozliczeniu rocznym. Być może należałoby wprowadzić górną granicę takiego odliczenia. Rachunki firm młodzieżowych byłyby prowadzone przez PKO BP. Kapitał byłby ulokowany na nieoprocentowanych kontach, a młodzi ludzie, właściciele firm, prowadziliby bardzo prostą księgowość, składając sprawozdania raz na rok. Jeżeli po roku od założenia firma nie generowałaby przychodów, to rodzice traciliby prawo do ulgi.
Jakie byłyby skutki tych regulacji? W pierwszym kroku powstałoby mnóstwo firm młodzieżowych z inicjatywy rodziców, bo dzięki temu rodzice zapłaciliby mniejszy podatek. Fiskus straciłby, ale tylko w pierwszym roku. Potem rodzice doszliby do wniosku, że jest bez sensu, żeby te pieniądze leżały na nieoprocentowanym rachunku. Zamiast kupić dziecku laptopa za swoje pieniądze, kupiliby laptopa w formie inwestycji firmy młodzieżowej. I młody człowiek musiałby się nauczyć prowadzić rachunek kosztów, czyli albo odpisać komputer jednorazowo, albo go amortyzować. Firma musiałaby generować przychody, żeby rodzic zachował prawo do ulgi. Czyli młodzież musiałaby pozyskać klientów dla swojej firmy, musiałaby nauczyć się wystawiać rachunki i je księgować. W wielu przypadkach pierwszymi klientami firm młodzieżowych byliby sami rodzice i na przykład zamiast płacić na czarno pani za sprzątanie, wynajęliby firmę dzieci do sprzątania domu. Czyli niektóre usługi wyszłyby z szarej strefy. Być może rodzice prowadzący własne firmy rodzinne podzlecaliby niektóre czynności firmom swoich dzieci. A może potem znajomi rodziców zrobiliby podobnie. I o to chodzi, żeby dzieci i młodzież nauczyć wykorzystywania swojego rodzinnego kapitału relacji do pozyskiwania kontraktów.
Żeby ten prosty system praktycznej nauki przedsiębiorczości zaczął działać, polskie państwo musiałoby na początku zainwestować w ten proces, godząc się na ubytek wpływów podatkowych w pierwszym roku. Ale potem byłyby już tylko same korzyści, również dla fiskusa.