Po spokojnym na rynku walutowym 2013 r. nagle, ni stąd, ni zowąd, złoty w ostatnich dniach stracił sporo na wartości. Oczywiście na tle innych gospodarek wschodzących osłabienie złotego nie jest duże, niemniej przeciętny frankowy kredytobiorca ma prawo zapytać, co ma Argentyna do Polski. I jak się w ogóle całe to zamieszanie ma do ewidentnej poprawy sytuacji gospodarczej w Stanach Zjednoczonych.

Absurd obecnego osłabienia wiąże się z tym, że w roku 2013, który był okresem kryzysu i bardzo słabej kondycji polskiej gospodarki, ze złotym nic specjalnego się nie działo. Może z wyjątkiem momentu, kiedy wiosną Ben Bernanke, szef amerykańskiego Fed (w ostatnich dniach zmieniony przez Janet Yellen) ogłosił, trochę z zaskoczenia, że zmierza w niedługim czasie ograniczyć skalę drukowania pieniędzy. Wypowiedź ta była niespodzianką dla inwestorów na rynkach finansowych. Nastąpił wówczas nagły wzrost oprocentowania amerykańskich obligacji i, co się z tym wiąże, osłabienie walut rynków wchodzących.
Wystraszony reakcją inwestorów Bernanke łagodził później ton swoich wypowiedzi. Od tego też czasu już w sposób bardzo przemyślany Rezerwa Federalna przygotowywała rynek do ograniczania skali luzowania monetarnego. Nie było więc większym zaskoczeniem ogłoszenie pod koniec roku stopniowego wygaszania programu, podobnie jak zeszłotygodniowa decyzja o kolejnym ograniczeniu skali kupowanych papierów. Co takiego więc się stało, że rynek tak nagle zareagował?
Od dłuższego czasu wskazywano na ryzyko związane z przegrzaniem rynków wschodzących zalewem tanich dolarów. Rynek do zmiany trendu zwykle potrzebuje jakiegoś sygnału. Tym razem była to Argentyna i spowolnienie gospodarcze w Chinach. Szczerze mówiąc, mogły to być również inne wydarzenia, czy to w Turcji, czy w Rosji. Fakt jest taki, że za wyraźnym osłabieniem walut nie stoją wydarzenia w Argentynie jako takie, tylko koniec dłuższego okresu taniego dolara.

U nas niestety wciąż inwestycje przewyższają oszczędności, co uzależnia Polskę od finansowania zewnętrznego.

Amerykańska Rezerwa Federalna ani w przeszłości, ani teraz nie przejmuje się zbytnio tego typu czynnikami ryzyka. Dla Fed najważniejsze jest dobro Ameryki, a nie reszty świata. Polski złoty i tak relatywnie mało traci w porównaniu z innymi walutami wschodzącymi i choć znajduje się koszyku emerging markets, to jest w tej jego lepszej części. W okresie ogólnej paniki rynkowej (takiej jak w 2008 r.) podziały na lepszą i gorszą część koszyka zanikają. Teraz takiej paniki nie ma i złoty wciąż nie jest postrzegany jako najbardziej zagrożona waluta w tej części świata.
Oprócz działań krótkoterminowych, takich jak interwencje walutowe, kluczowe jest uniezależnienie kraju od gorącego pieniądza, a w skali makro – od deficytu na rachunku obrotów bieżących. U nas niestety wciąż inwestycje znacznie przewyższają oszczędności, co uzależnia Polskę od finansowania zewnętrznego, a tym samym naraża na takie jak obecnie zawirowania. Rosnący udział inwestorów zagranicznych w polskim długu też nie sprzyja. Dlatego też dla długofalowej równowagi makroekonomicznej trzeba się zająć tymi słabościami polskiej gospodarki. Dziś można się tylko pocieszać, że gospodarka nieco się rozkręca, co w chwilach spokoju rynkowego ma szansę być zauważone.