Gdyby porównać Kościół katolicki do dużego przedsiębiorstwa, to sposób, w jaki w nim przepływają pieniądze, można by uznać za mocno anachroniczny. Ale system działa zadziwiająco sprawnie
Myślała pani, że jestem kościelnym ministrem finansów? Błąd w założeniu – śmieje się ks. Janusz Majda, ekonom Konferencji Episkopatu Polski. Ale to częsty błąd, jaki popełniają ludzie świeccy, wyobrażający sobie, że Kościół w Polsce ma jednego oberszefa od finansów, do którego każdego dnia spływają tysiące raportów i który żelazną ręką trzyma kasę tej największej instytucji religijnej w Polsce. – Ja zarządzam tylko majątkiem Konferencji Episkopatu Polski (KEP), w dodatku mam nad sobą różne ciała kontrolne – opowiada ks. Majda.
Ale i tak do jego gabinetu pukają niestrudzenie przedstawiciele różnych firm, którzy byliby szczęśliwi, gdyby udało im się zdobyć na wyłączność takiego klienta jak Kościół. Wyobraźmy sobie – dostarczać prąd ponad 10 tys. parafiom, ubezpieczać wszystkie auta, jakimi jeżdżą księża i osoby zakonne, dostać kontrakt na ubezpieczenie wszystkich budynków należących do Kościoła, wszystkie polisy NW, dostawę żywności, prowadzić konta bankowe... Żyć nie umierać, bo już jesteśmy w raju. – To nie macie umów z dostawcami towarów i usług jako całość? Przecież tak duży klient jak Kościół może liczyć na preferencyjne traktowanie i zniżki – dziwię się. – Mamy, ale to nie takie proste, jeśli chodzi o wprowadzenie w życie – wzdycha ks. Majda. Tłumaczy: ja mogę podpisać umowę generalną, list intencyjny i rozesłać jako propozycję po diecezjach. Jednak nie mogę żadnemu z ekonomów diecezjalnych powiedzieć: od jutra korzystamy z banku X i ubezpieczamy się w firmie Y. Każda diecezja jest niezależna i sama decyduje, co dla niej jest dobre. – I nie przyjmują propozycji księdza? – Przyjmują, ale nie wszyscy. Każdy ma przecież też swoje pomysły i swoje rozwiązania, na które ja ani KEP nie mamy wpływu – mówi.
Poza tym ekonom episkopatu nie ma wglądu w finanse poszczególnych parafii czy diecezji, bo nie ma umocowania prawnego do tego, by w jakikolwiek sposób oddziaływać na ich funkcjonowanie, czy wręcz wtrącać się w nie. Struktura Kościoła katolickiego jest taka, że jest on podzielony na diecezje, a te z kolei dzielą się na parafie. Każda diecezja to odrębna, samorządna i niezależna struktura prowadząca własną politykę gospodarczą, ma swojego szefa, którym jest biskup diecezjalny. Biskup Rzymu, czyli papież, zgodnie z prawem kanonicznym jest najwyższym zarządcą i szafarzem wszystkich dóbr kościelnych. Oczywiście nie sam się tym zajmuje. Ma od tego ludzi. Fachowców – duchownych, ale także osoby świeckie. Tak jest zresztą na każdym stopniu zarządzania tą olbrzymią strukturą. Ale my ograniczymy się do Polski.

Raporty, raporty

Zanim umówiłam się na rozmowę z ekonomem KEP, wyobrażałam sobie, że Kościół katolicki – organizacja, która nie ma sobie równych na świecie (ponad 1,2 mld wiernych, 413 tys. duchownych, 2281 diecezji) – musi dysponować jakąś niesamowitą strukturą księgową. Mieć najnowocześniejsze programy, które z dokładnością co do grosza liczą wpływy i wydatki, sumują słupki, czuwają, żeby nic nie przeszło bokiem. Że strumień pieniędzy od parafii poprzez dekanaty, diecezje i episkopat płynie do kasy Stolicy Apostolskiej. A każda najmniejsza transakcja jest mierzona, ważona, księgowana. Tymczasem okazuje się, że choć na poziomie najniższym, parafialnym, poziom kontroli jest dość ścisły, to odbywa się raczej metodami tradycyjnymi. Na najwyższym poziomie działa to nieco inaczej.
– Ad limina – mówi ks. Majda, jak gdyby to wszystko wyjaśniało. To odbywające się średnio co pięć lat spotkania w Watykanie, na które jadą wszyscy biskupi z Polski (i nie tylko, aczkolwiek w różnych terminach). W trakcie takiej wizyty oprócz odwiedzin grobów świętych apostołów Piotra i Pawła biskupi składają papieżowi sprawozdanie z działalności swoich diecezji. W różnych dziedzinach – katechizacji, duszpasterstwa, działalności charytatywnej, misji i działalności za granicą, a także finansowej.
– Jednak to nie są bilanse stricte finansowe, jak ktoś mógłby to sobie wyobrażać, cyfry wpisane w kratki Excela. To ogólne sprawozdanie z kondycji ekonomicznej i stanu posiadania danej diecezji – mówi ks. Majda. Stolica Apostolska nie jest w stanie na bieżąco kontrolować budżetów i wydatków wszystkich diecezji, ale nie ma też powodu, by nieufnie traktować relacje biskupów. Bierze więc za dobrą monetę to, co biskupi jej sprawozdają. Zdarza się oczywiście, że papież reaguje, kiedy sprawy nie idą tak, jak trzeba. Wystarczy wspomnieć choćby skandal, który ostatnio zbulwersował opinię publiczną związany z niemieckim biskupem Limburga Franzem-Peterem Tebartzem-van Elstem, którego posiadłość podobno wyceniono na 31 mln euro. Przy czym, jak pisał „Süddeutsche Zeitung”, wszystkie 83 niemieckie zgromadzenia misyjne sfinansowały w 2012 r. na całym świecie projekty o łącznej wartości 100 mln euro. Kiedy sprawa wyszła na światło dzienne, papież nakazał biskupowi opuścić rezydencję, powołał na jego miejsce pełnomocnika i wysłał do diecezji komisję, która ma zrobić audyt. Można się spodziewać, że rozrzutny kapłan zapłaci co najmniej posadą, bo papież Franciszek jest wyjątkowo wyczulony na takie zachowania.
Czy taki kredyt zaufania się w ostatecznym bilansie opłaca? Wobec niemożliwości kontroli wszystkiego pewnie nie ma innego wyjścia. Zasada jest taka, aby jak najwięcej plenipotencji oddawać do poszczególnych diecezji: niech próbują same rozwiązywać problemy. Stolica Piotrowa zareaguje niczym sztab kryzysowy, kiedy sytuacja będzie tego rzeczywiście wymagała. Oczywiście istnieją jeszcze komórki wczesnego ostrzegania, to choćby nuncjusz apostolski, który na miejscu powinien dawać baczenie na to, co się dzieje. To wreszcie wierni, którzy – jeśli uznają za słuszne – zgłaszają zastrzeżenia czy podejrzenia.

Proboszcz: dowódca na placówce

Właśnie zaczął się czas kolędy. Duszpasterze odwiedzają parafian w domach, rozmawiają, modlą się, udzielają błogosławieństwa, czynią zapiski, które uzupełnią potem kościelne księgi. I – zwyczajowo – zbierają pieniądze. To jedna z okazji, która może być sporym zastrzykiem finansowym. Nie tylko dla księży, lecz także dla parafii – w zależności od jej wielkości i zamożności, do wspólnej kasy trafia od 10 do 50 proc. tego, co zdecydowali się włożyć do koperty wierni. Zresztą w ogóle to, co zdołają zgromadzić proboszczowie w terenie, składa się na kondycję finansową całego Kościoła. Aż 80 proc. wpływów tej instytucji pochodzi właśnie z darów wiernych.
Oprócz kolędy są to zbiórki na tacę podczas nabożeństw – przy czym średni datek, przeliczając na parafianina, to, według raportu przygotowanego przez Katolicką Agencję Informacyjną (luty 2012 r.), w zależności od regionu i jego zasobności od 50 gr do 1,2 zł, gdyż statystycznie rzecz biorąc, na tacę rzuca coś 30 proc. parafian. Nie wszyscy chodzą na msze, a nawet jeśli idą, nie wszyscy dają. Jednak to z pieniędzy rzucanych na tacę trzeba utrzymać parafię, opłacić rachunki, pensje ludzi. Jeśli parafia jest duża, zamożna i ma szczodrych mieszkańców, nie ma z tym problemu. Jeśli jest biedna, do parafialnej kasy idą też – w części lub całości – dochody z iura stolae, zwyczajowo przynależne kapłanom (śluby, pogrzeby, chrzty). Bywa też, że do utrzymania parafii trzeba dopłacać – ze specjalnego funduszu solidarnościowego tworzonego przy diecezjach. Stan posiadania poszczególnych jednostek jest bardzo zróżnicowany, podobnie jak dochody. Są bardzo majętne, w których wpływy roczne przekraczają 400 tys. zł, ale są też takie, gdzie jest to 30 tys. zł.
Generalnie zarządcą majątku w parafii jest proboszcz i to on decyduje, na co wydać pieniądze. Czy położyć nowy dach, czy zatrudnić kościelnego. Jednak w ograniczonym zakresie: na tyle, na ile jego bezpośredni przełożony, czyli biskup, mu pozwoli. Zasadniczo jest tak, że konferencja danego regionu lub kraju ustala dla instytucji kościelnych w danym państwie kwoty graniczne. Pierwsze minimum mówi o sumie transakcji (np. zakupów, inwestycji), którą jednostki mogą dysponować bez konieczności uzyskiwania zgody bezpośredniego przełożonego (biskupa). W Polsce określono ją na równowartość 100 tys. euro. Druga kwota dotyczy transakcji, na którą zgodę trzeba uzyskać już w samym Watykanie – to 1 mln euro. Jednak biskup może tę pierwszą kwotę zmniejszyć dla podległych sobie jednostek (parafii, wydawnictw, uczelni) – i tak zwykle robi, żeby zachować kontrolę. W zależności od wielkości jednostki może to być 20 tys. euro albo mniej. Jak tłumaczy ks. Majda, przy sprzedaży działek czy innych nieruchomości zawsze wymagane jest pozwolenie kompetentnej zwierzchniej władzy. Tak samo jak na zaciąganie kredytów przez parafię (każda ma osobowość prawną). – Ale jak jakiś kapłan chce wziąć pożyczkę na siebie, to nie musi nikogo prosić o pozwolenie. To już sprawa banku, jak oceni jego zdolność kredytową – dodaje.
Zasadniczo w diecezjach wymaga się już, by parafie miały założone konta bankowe, na których powinny być składane pieniądze parafialne, co ma się przyczynić do przejrzystości finansowej. Proboszcz jako osoba fizyczna może mieć prywatne konto bankowe, może korzystać z karty płatniczej lub kredytowej. Ważne jest, by rachunek parafii był rachunkiem odrębnym od prywatnego rachunku proboszcza. Nie może być sytuacji, w której pieniądze prywatne proboszcza „mylą się” z parafialnymi.
Raz w roku większość parafii (bo nie we wszystkich zostało to jeszcze wprowadzone) pisze sprawozdanie finansowe i przesyła je do swojej diecezji. Poza tym stan rachunków może zostać skontrolowany podczas wizytacji, która w normalnym trybie odbywa się raz na kilka lat. Wówczas urzędnicy kurii na miejscu badają działalność parafii – sprawdzają, jak sobie radzi np. z katechizacją, jak funkcjonują istniejące na jej terenie przedszkola, szkoły czy domy opieki. Zagląda się wówczas także w dokumentację finansową. W razie potrzeby taka wizytacja może zostać przeprowadzona także w trybie nagłym.
Każdy duchowny musi działać w granicach prawa, przy czym oprócz tego powszechnego, obowiązującego każdego obywatela kraju, obowiązuje go także prawo kanoniczne oraz synodalne. One także regulują kwestie finansowe. Na przykład to, kto, komu i ile musi zapłacić kościelnego podatku zwanego ładniej – daniną.

Od podatków nie uciekniesz

Najbardziej znana danina to świętopietrze, które idzie z parafii bezpośrednio do Watykanu. Zbiórka na ten cel odbywa się raz w roku, w niedzielę najbliższą dacie 29 czerwca (Piotra i Pawła). Przy czym kwoty uzbierane na ten cel na świecie spadają: jeśli w 2006 r. było to prawie 102 mln dol., to cztery lata później już tylko niecałe 68 mln.
Parafie muszą też utrzymać działalność biskupstw oraz wszystkich instytucji kościelnych, jakie znajdują się na ich terenie (np. zajmujących się kształceniem kleryków, prowadzących działalność opiekuńczą nad emerytowanymi kapłanami). Przy czym nie ma tu jednego wspólnego systemu, każda diecezja reguluje te kwestie inaczej, w zależności od tradycji wynikającej głównie z tego, pod jakim kiedyś jej tereny znajdowały się zaborem. Na przykład w sporej i słynącej z religijności diecezji tarnowskiej (b. zabór austriacki, 446 parafii, ponad 1,1 mln mieszkańców) instytucje diecezjalne utrzymywane są z tacy – każda zbiórka w pierwszą niedzielę miesiąca przeznaczana jest na ten cel. To daje rocznie (za KAI) ok. 4 mln zł. Ale już w archidiecezji poznańskiej (b. zabór pruski, 402 parafie i 1,48 mln wiernych) parafie są obciążone stałym podatkiem miesięcznym: każda musi wysłać co miesiąc do biskupstwa kwotę będącą iloczynem jednej trzeciej mieszkańców (bo szacunkowo tylu uczęszcza do kościoła) pomnożonym przez 1,05 zł (wpływy – 6,3 mln rocznie). Do tego w Wielkim Poście każda parafia płaci daninę diecezjalną w wysokości 1,55 zł od mieszkańca parafii (2 mln 325 tys. zł). Natomiast w archidiecezji lubelskiej (b. zabór rosyjski, 268 parafii, 1,1 mln wiernych) ustanowiono podatek zwany podusznym: jednostki liczące powyżej 800 mieszkańców (mniejsze są zwolnione z opłat) płacą miesięcznie 3 gr od duszy, większe, powyżej 1200 mieszkańców – 7 gr (w sumie ok. 850 tys. zł rocznie). Jeszcze inaczej jest w archidiecezji warszawskiej (1,42 mln katolików, 210 parafii) – tutaj obowiązuje roczny ryczałt uzależniony od liczby uczestników niedzielnej mszy (wpływy w wysokości 6,5 mln zł rocznie).
To – oprócz takich rzeczy, jak opłacanie ogrzewania kościołów, utrzymania probostw, pensji osób zatrudnionych w parafiach, są koszty stałe. Do tego należy dodać zbiórki ekstra, np. na działalność misyjną, na utrzymanie seminariów duchownych, działalność charytatywną... Każdy biskup ma tutaj pewną dowolność, jeśli chodzi o zarządzanie, a wspiera go w tym rada do spraw ekonomicznych. A parafie muszą się podporządkować.

Planowanie i ryzyko biznesowe

Każda jednostka kościelna sporządza co roku plan finansowy. Musi oszacować przychody, policzyć wydatki – te stałe oraz te niespodziewane, awaryjne. Najtrudniej uczynić to proboszczom w parafiach: bo jeśli 80 proc. wpływów to datki wiernych, to wszystko zależy od ich zaangażowania, sympatii do konkretnego proboszcza oraz jego zdolności organizacyjnych. – Załóżmy, że jakiś gospodarz parafii skłóci się z wiernymi, a i tak bywa, wtedy cały budżet bierze w łeb – przyznaje ks. Janusz Majda.
Są także parafie, które prowadzą działalność gospodarczą. Wpływy mogą także pochodzić z wynajmu pomieszczeń lub z administrowania cmentarzami. Ale niezależnie od tego, co posiada, proboszcz powinien zrobić sobie biznesplan. I – jak każdy biznesmen – ponieść ryzyko biznesowe. Wkalkulować, że prócz kościelnych podatków będzie musiał zapłacić także CIT i VAT, składkę na ZUS, podlegać regułom normalnej gry rynkowej. W tym przypadku – na prowadzenie takiej działalności – przeważnie niezbędna jest zgoda przełożonego. Jednak, co podnosił w swoim wystąpieniu prof. Piotr Stec, dziekan Wydziału Prawa Uniwersytetu Opolskiego, na konferencji „Finansowanie związków wyznaniowych w Polsce i w krajach niemieckojęzycznych”, przedsiębiorca zawierający umowę z parafią nie ma możliwości sprawdzenia, czy w danym przypadku zgoda była konieczna i czy została wydana. Ryzykuje zatem, że umowa zawarta z parafią będzie nieważna. W przypadku kościelnych osób prawnych brakuje publicznego, zinformatyzowanego rejestru podobnego do Krajowego Rejestru Sądowego, zawierającego informacje o podmiotach kościelnych i osobach uprawnionych do ich reprezentowania, z którym łączyłyby się domniemania prawdziwości i powszechnej znajomości treści wpisu. Utrudnia to znacznie obrót cywilnoprawny (za Ekai.pl). Zdarza się także, że prowadzona przez jednostkę kościelną działalność gospodarcza łamie prawo, jak to było w przypadku wydawnictwa Stella Maris. Proces karny, w którym na ławie oskarżonych zasiadało osiem osób, skończył się dopiero pod koniec listopada. W efekcie archidiecezja gdańska musi zapłacić niemal 7 mln zł tytułem nieodprowadzonych podatków. Na ten cel opodatkowano dodatkowo diecezjalnych proboszczów, będą się składać po 50 zł miesięcznie.
Łatwiej niż proboszczom roczny biznesplan zrobić biskupstwom, zwłaszcza tym, które ustanowiły podatek w postaci ryczałtowej lub pogłównego. Jednak żadne z nich nie jest w stanie przewidzieć sytuacji takich jak wyżej opisana. Ani np. strat związanych z klęskami żywiołowymi, które skutkują z jednej strony koniecznością np. remontów zniszczonych budynków, z drugiej – pomocy osobom poszkodowanym. Ale przynajmniej powinny się starać.

Kontrolować i ufać

Choć każdy biskup w swojej diecezji jest głównym decydentem we wszystkich sprawach, także finansowych, nie zarządza nimi jednoosobowo. Zgodnie z prawem kanonicznym musi powołać zarówno diecezjalnego ekonoma (obecnie wszyscy funkcjonujący to kapłani), który jest zarządcą majątku (odpowiednik dyrektora finansowego), jak i radę ds. ekonomicznych (duchowni plus świeccy fachowcy), która wspomaga go radą i kontroluje jego decyzje. Oprócz tego biskupstwa zatrudniają księgowych, prawników, radców prawnych etc. Podobna struktura działa na poziomie Sekretariatu KEP.
Ksiądz Janusz Majda, ekonom KEP, opowiada, w jaki sposób jego decyzje, plany finansowe czy sprawozdania, są kontrolowane. – Kiedy robię roczny raport z działalności gospodarczej, a muszę się przy tym trzymać reżimu prawa podatkowego, jego merytoryczną zawartość kontroluje najpierw komisja rewizyjna KEP, a następnie po uzyskaniu pozytywnej opinii bilans zatwierdzają biskupi na zebraniu plenarnym KEP. I dopiero wtedy przekazywane jest to do właściwego urzędu skarbowego – wyjaśnia. Z kolei jeśli chodzi o działalność statutową, sprawozdanie pod względem zgodności z prawem kanonicznym najpierw akceptuje komisja rewizyjna, a potem zatwierdza zebranie plenarne KEP. Poza tym każda większa inwestycja, która wykracza poza normalne zarządzanie (np. płacenie rachunków, podpisywanie listy płac, niezbędne do funkcjonowania instytucji zakupy), wymaga pozytywnej opinii rady ekonomicznej KEP, która ma wspomagać ekonoma KEP w jego działaniu.
To sprawia że z jednej strony Kościół jako instytucja ma kontrolę nad finansami. Z drugiej daje ten komfort, że osoba, która podpisuje się pod jakimiś decyzjami ekstra, jest kryta: nadzorcze ciało wyraziło zgodę, więc w razie niepowodzenia trudno będzie szukać kozła ofiarnego. W najtrudniejszej sytuacji są proboszczowie: oni decydują sami. Wprawdzie w wielu parafiach są dziś rady parafialne, które biorą udział w procesach decyzyjnych, stawiają swoje parafki pod różnego rodzaju raportami, ale ciężar odpowiedzialności spada i tak na kapłana.

Zakonnik ślubuje ubóstwo

Nieco inaczej, choć w podobny sposób, wygląda zarządzanie finansami zakonów męskich (niemal 1 tys. klasztorów męskich, zwanych także domami zakonnymi, należących do 61 zgromadzeń). Z tym zastrzeżeniem, jak tłumaczy ks. Piotr Ciepłak, saletyn, a jednocześnie ekonom Konferencji Wyższych Przełożonych Zakonów Męskich, że niektóre zgromadzenia – np. kapucyni, salezjanie czy franciszkanie – mają w Polsce po kilka prowincji (salezjanie – 4). Prowincja to odpowiednik diecezji. Na przykład kapucyni mają prowincje warszawską i krakowską, które są od siebie niezależne. Kierują się tymi samymi regułami, choć niektóre prawa zwyczajowe (np. o której godzinie jest pobudka) mogą być nieco inne. Ale są i takie zgromadzenia, które mają zaledwie po dwa domy, w których żyje po 7–10 zakonników. Wszystkie zgromadzenia utworzyły trzy lata temu Forum Współpracy Międzyzakonnej, które koordynuje wspólne poczynania finansowe i gospodarcze.
Forum to jednostka gospodarcza mająca swój regon, a jej głównym zadaniem jest negocjowanie jak najlepszych warunków od dostawców. Średnio co dwa lata składa zapytanie ofertowe skierowane m.in. do telekomów, ubezpieczycieli, dostawców paliwa, instytucji finansowych, dostawców żywności itd. – Chodzi o to, żeby było jak najtaniej – nie ukrywa ks. Ciepłak. Obecnie większość zakonów (bo, podobnie jak w przypadku instytucji niezakonnych, nie ma przymusu) tankuje paliwo w systemie Flota. W drodze negocjacji i zapytań ofertowych wybrano jednego dostawcę na: dostawę żywności, usług bankowych, rozmowy telefoniczne i innych produktów potrzebnych w funkcjonowaniu domu zakonnego czy życiu zakonnika. Mamy portal, do którego każdy z domów zakonnych – poprzez ekonoma domowego lub przełożonego wspólnoty – ma dostęp (login i hasło). Kiedy jest potrzeba, zamawia za jego pośrednictwem takie rzeczy, jak mięso, jarzyny, mąkę, cukier czy wodę – wyjaśnia ks. Ciepłak. W ciągu maksymalnie 48 godz. dostawa ląduje przed klasztorną bramą. Tak jest taniej. – Pieczywo bierze się od lokalnych dostawców, zakonnicy też lubią jeść ciepłe bułki na śniadanie – śmieje się zakonnik.
Tak jak w przypadku diecezji, także większość zakonnych dochodów – bo ponad 70 proc. – pochodzi z działalności parafialnej, czyli ofiar, darów, intencji mszalnych. Do tego dochodzi działalność gospodarcza oraz np. prowadzenie domów rekolekcyjnych, wydawnictw, sklepów, biur pielgrzymkowych. Główna różnica polega na tym, że zakonnicy ślubują ubóstwo, więc nic w sensie materialnym do nich nie należy. Jeśli zarabiają jako np. wykładowcy, ich pensja idzie na wspólne konto zgromadzenia. O tym, w jaki sposób wydać pieniądze lokalnie, w sensie klasztoru, decyduje przełożony oraz zakonnik odpowiedzialny za finanse. On też decyduje, czy któryś z braci potrzebuje karty płatniczej. Najczęściej przedpłaconej. – Jeśli któryś z braci potrzebuje na coś pieniędzy, to po prostu mówi – wyjaśnia ks. Piotr Ciepłak. Chodzi o to, że nie ma formalnych przydziałów środków, jak w koncernach. Trzeba poprosić i z otrzymanej sumy rozliczyć się przed ekonomem domowym.
Zgromadzenia są zobowiązane prowadzić księgowość, która jest kontrolowana przez wyższych rangą przełożonych w trakcie wizytacji – każde zgromadzenie ma swojego prowincjonalnego ekonoma. Także klasztory muszą przygotowywać roczne plany biznesowe, a potem z nich sprawozdawać. Dokumenty są zatwierdzane przez radę ekonomiczną każdego klasztoru i przesyłane do prowincji. Na ich podstawie wyliczana jest kontrybucja, danina, jaką dany klasztor jej płaci. Generalnie rzecz biorąc, bo i tu jest duża różnorodność. Najmniejsze zgromadzenia są zwykle z tego zwolnione. Inne rozliczają się ryczałtem, jeszcze inne na zasadzie pogłównego, a kolejne – od przychodów. Także zakonnicy płacą świętopietrze – ale wtedy, kiedy mają parafie. Przy czym kasy parafialne (i konta) są oddzielne od zakonnych.
Ekonomowie prowincjalni spotykają się przynajmniej dwa razy w roku. Jedno-, dwudniowe, spotkanie odbywa się w czerwcu w Kielcach, podczas Targów Sacroexpo. Podczas takich spotkań (oprócz podpatrywania, jakie są trendy w budownictwie sakralnym, modzie etc.) jest czas na imprezy edukacyjne typu: poprawność zapisów w księgach wieczystych, prawo pracy, prawo budowlane. Spotkania z biznesmenami i politykami. I uzgodnienie kluczowych decyzji finansowych. Jak mówi ks. Piotr Ciepłak: informacja i organizacja. – Razem taniej i łatwiej – dopowiada.
Zakony żeńskie nie mają odpowiednika Forum Współpracy Międzyzakonnej, ale przyłączają się do współpracy.

Kobiety mniej zorganizowane

Najbiedniejsze w całej strukturze są żeńskie zgromadzenia zakonne (151 na terenie Polski). Choćby z tego powodu, że siostry nie mogą liczyć jak ich męscy odpowiednicy na pieniądze z działalności parafialnej. Są zmuszone utrzymywać się z własnej pracy – są katechetkami, nauczycielkami, wychowawczyniami w przedszkolach, pielęgniarkami, wykładają w szkołach wyższych. Są w parafiach zakrystiankami, organistkami, prowadzą kancelarie. Wiele zakonów prowadzi działalność polegającą na opiece nad ludźmi chorymi czy starszymi. Wiele z nich, podobnie jak organizacje pozarządowe, otrzymuje na ten cel subsydia od samorządów.
Ale podobnie jak w przypadku zakonników wszystko, co zarobią, idzie do wspólnej kasy wspólnoty. Jeśli zakon jest klauzurowy, sytuacja przedstawia się jeszcze bardziej skomplikowanie, bo tutaj mniszki nie są w stanie już zarabiać na zewnątrz. Mogą liczyć tylko na to, co same wyhodują, zasadzą, co zrobią własnymi rękami. Jeśli zaś chodzi o nadzór, zasada jest identyczna: o wszystkim decydują przełożeni, którzy raportują wyższym rangą zwierzchnikom, a ich sprawozdania finansowe są skrupulatnie badane przez wyższe instancje, które w razie potrzeby mogą zrobić „nalot” i przetrzepać dokumentację księgową.
W każdym razie – raz lepiej, raz gorzej, raz z mniejszymi, innym razem z większymi perturbacjami system działa. Od ponad 2 tys. lat. I Kościół jeszcze nie zbankrutował. W dodatku afery i skandale, jakie w nim wybuchają co jakiś czas, w porównaniu z tymi zachodzącymi w świeckich instytucjach finansowych wydają się całkiem niewinne. Nawet ta związana z bankiem watykańskim, czyli Instytutem Dzieł Religijnych (IOR), gdzie prałat Nunzio Scarano, księgowy w watykańskiej administracji finansowej, próbował wwieźć do Włoch ze Szwajcarii 20 mln euro, a oprócz tego zdefraudował 600 tys. euro, choć narobiła dużo złej krwi i źle wpłynęła na markę Kościoła, nie doprowadziła przynajmniej do kolejnego kryzysu ekonomicznego. Może dlatego, że choć anachroniczne i mało stechnologizowane procesy kontrolne jednak zadziałały. Do końca roku IOR ma otworzyć stronę internetową, na której będą – po raz pierwszy w historii – publikowane dokumenty dotyczące działalności banku, także jego sprawozdania finansowe.

Ksiądz nie pogra na foreksie

– A co się robi z nadwyżkami gotówki, bo przecież takie Kościół ma – pytam ks. Janusza Majdę. – Jak to co, lokuje – odpowiada z uśmiechem. W co? Jak? – O to trzeba by pytać poszczególnych zarządzających instytucjami kościelnymi. W każdym razie jestem przekonany, że wszyscy się starają, by było to bezpieczne, bo przecież odpowiadają za cudze pieniądze, nie swoje. Żaden kościelny ekonom nie będzie grał na giełdzie, nie odważy się zaryzykować pieniędzy swojej firmy na foreksie.
W grę wchodzą lokaty bankowe, poważne obligacje, fundusze zrównoważone.
Biorąc pod uwagę, że wiernych – a więc także dopływu gotówki – jest coraz mniej, a system jeszcze nie runął, można by wyciągnąć wniosek, że mężczyźni w koloratkach lepiej się na finansach znają niż ci, którzy rządzą cywilną kasą. Więc może warto pomyśleć o kościelnym OFE?
Do gabinetu ekonoma Konferencji Episkopatu Polski pukają niestrudzenie przedstawiciele różnych firm, którzy byliby szczęśliwi, gdyby udało im się zdobyć na wyłączność takiego klienta jak Kościół. Dostarczać prąd ponad 10 tys. parafiom, ubezpieczać wszystkie auta, jakimi jeżdżą księża i osoby zakonne, dostać kontrakt na ubezpieczenie wszystkich budynków należących do Kościoła, wszystkie polisy NW, dostawę żywności, prowadzić konta bankowe. Żyć nie umierać, bo już jesteśmy w raju