Jeśli będziemy biec dalej w tym samym co dotychczas kierunku, Zachodu nie złapiemy. Dlaczego? Bo poruszamy się po zupełnie innej bieżni.
"Polska ma za sobą prawdopodobnie 20 najlepszych lat w całej swojej historii. A najlepsze dopiero przed nami”. Takim przesłaniem rozpoczyna się najnowszy raport Banku Światowego „Nowy Złoty Wiek Polski. Z peryferii Europy do jej centrum”. To kolejny prestiżowy dokument stawiający Polskę w pierwszym szeregu ekonomicznych tygrysów. Pielęgnuje miłe sercu przekonanie, że jeszcze trochę wysiłku, a za 20–30 lat dogonimy (a może nawet przegonimy) wiele rozwiniętych zachodnich gospodarek. W tym rozumowaniu tkwi jednak fundamentalny błąd.
„Na każdą rzecz można patrzeć z dwóch stron. Jest prawda czasów i prawda ekranu” – mówił reżyser w kultowym „Misiu” Barei. Wydaje się, że „Poland’s New Golden Age” to klasyczny przykład takiej prawdy ekranu. Nie ukrywa tego zresztą autor raportu. Notabene nie żaden Amerykanin, lecz Polak, Marcin Piątkowski. 38-latek jest w ekonomicznym światku postacią doskonale znaną. Wychowanek Grzegorza Kołodki swego czasu mocno zaangażowany w prace jego think tanku Tiger. W przeszłości główny ekonomista PKO BP i pracownik waszyngtońskiej centrali MFW. A obecnie starszy ekonomista w warszawskim biurze Banku Światowego i wykładowca Akademii Leona Koźmińskiego.
Piątkowski doskonale rozumie, na czym polega gra o nazwie globalizacja. Nie jest dla niego tajemnicą, że zagraniczne rynki finansowe i inwestorzy są istotami oportunistycznymi. I kiedy mają do wydania jakąś sumkę, rzadko poprzedzają swoją decyzję głębokimi badaniami rynku. Zwykle opierają się na dostępnych anglojęzycznych analizach. W tym na raportach opatrzonych pieczątką Banku Światowego. Dlatego Piątkowskiemu należą się słowa pochwały za rolę, jaką odegrał choćby w przygotowaniu pola pod zeszłoroczny awans Polski w rankingu Doing Business BŚ. Podobne zadanie ekonomista postawił sobie, pisząc „Nowy złoty wiek Polski”. Chce przyczynić się do wypełnienia luki w wiedzy o Polsce, którą dostrzega w zachodnich kręgach ekonomicznych decydentów. „W latach 2001–2010 Polska była tematem zaledwie trzech spośród 730 artykułów naukowych w czołowych branżowych pismach poświęconych historii ekonomicznej. (...) Na dodatek, biorąc pod uwagę rozmiar polskiej gospodarki i jej ostatnie wyniki, o Polsce pisze się w zachodnich mediach ekonomicznych zdecydowanie zbyt mało” – dowodzi Piątkowski. Rybka już chwyta haczyk. Parę ciepłych słów poświęcił już raportowi renomowany „Financial Times”. A ciąg dalszy pewnie nastąpi.

Byle tak dalej

Jak dotąd pełna zgoda. Raport BŚ dobrze służy polskiemu wizerunkowi na Zachodzie, trafiając jak trzeba i do kogo trzeba. Słowem – wracając do filmowego cytatu – sprawdza się jako „prawda ekranu”. Problemy zaczynają się, gdy próbuje pretendować do innej roli. Nie jest to zarzut do Piątkowskiego, ale jego tekstem już zaczęli się chwalić rządzący. Ma to być odpowiedź na krytykę ze strony opozycji czy mediów. Coś w stylu: „Wy znowu uprawiacie to typowo polskie czarnowidztwo. Nie potraficie mówić o naszych sukcesach. A tu proszę. Chwali nas sam Bank Światowy!”. Tylko że w tym momencie raport Piątkowskiego zaczyna się ścigać w zupełnie innej stawce. To już przestaje być kwestia wizerunku Polski na tzw. rynkach finansowych. Zaczyna się dyskusja o „prawdzie czasów”. Czyli o tym, w którym kierunku powinien rozwijać się nasz model gospodarczy. Na to pytanie jednak Piątkowski zdaje się udzielać odpowiedzi bardzo sztampowej. Takiej, którą można streścić krótkim: „Oby tak dalej! Jeśli tylko wytrzymamy na raz obranej drodze, już wkrótce będziemy nową Skandynawią albo Niemcami”.
Otóż nie będziemy. Aby wejść na tor, po którym poruszają się kraje naprawdę rozwinięte, Polska musi zrobić coś przeciwnego. Parafrazując Piłsudskiego, musimy wysiąść z rozklekotanego tramwaju, którym poruszaliśmy się przez ostatnie dwie dekady. I przesiąść do nowszego modelu jadącego w trochę innym kierunku.
A tego właśnie Marcin Piątkowski ze swoją mantrą: „Byle tak dalej”, zdaje się nie dostrzegać. Pewnie dlatego że od początku przyjmuje trochę spaczoną perspektywę. Myśl przewodnia jego raportu opiera się na prostym argumencie. Żyje nam się jak nigdy dotąd, bo bezprecedensowo szybko rośnie nasz PKB. W ciągu minionych 20 lat skoczył z 30 proc. do 62 proc. średniej starej Unii. Jeszcze bardziej efektownie wychodzi to w zestawieniu przeliczającym PKB na głowę mieszkańca, który (liczone według parytetu siły nabywczej) od 1995 r. poszedł w górę prawie trzykrotnie. Z 7,3 tys. do 21 tys. dol.
Piątkowski jest ekonomistą rozsądnym i wie, że pokazując „goły” wzrost PKB, naraża się na kontrę. Statystycznie rosnący dochód narodowy nie oznacza bowiem dobrego i zdrowego rozwoju społecznego. Dość powiedzieć, że akurat w zestawieniu MFW porównującym skok PKB per capita wśród krajów o średnim i wysokim dochodzie liderem ostatniego dwudziestolecia jest Białoruś. Od 1995 r. PKB per capita w państwie Łukaszenki skoczyło 4,5 razy. Niewielu byłoby jednak gotowych zaryzykować na tej podstawie tezę, że to był dla Mińska nowy złoty wiek. Podobnie jest w przypadku Panamy czy Rosji, czyli naszych bezpośrednich sąsiadów na cytowanej przez Piątkowskiego liście „tygrysów” MFW.

Ładne kwiatki

Świadom tej pułapki Piątkowski sięga więc do szybko rozwijającej się gałęzi ekonomii, czyli do badania dobrostanu obywateli przy pomocy takich przekrojowych rankingów, jak Better Life Index OECD (BLI), ONZ-owski Human Development Index (HDI). Niestety, robi to pobieżnie. I tu po raz pierwszy fałszuje „prawdę czasów” na korzyść „prawdy ekranu”. Nie pokazuje nic ponad to, że średni wynik Polski w obu tych zestawieniach jest dość przyzwoity. Według OECD jesteśmy na miejscu 24. (na 34 kraje). W Human Development Index mamy pozycję numer 39. Choć dla pełnego obrazu dodajmy (czego już Piątkowski nie robi), że nie ma tu mowy o stałym trendzie wzrostowym. W HDI Polska spadła w porównaniu z 2005 r. o trzy miejsca.
Nie bądźmy jednak małostkowi. Główne przesłanie jest przecież czytelne. Nasza wyższa niż w początkach lat 90. pozycja w międzynarodowych rankingach ma przecież dowodzić, że żyje się nam coraz lepiej. I dodać „ludzki wymiar” do tezy o złotym wieku. Tyle że nie dodaje. Dlaczego? Raport traktuje oba indeksy bardzo przedmiotowo. A HDI, BLI i wiele innych zostały wymyślone po to, żeby uciec spod dyktatu jednego wskaźnika, który miałby dobitnie pokazać, że w danym kraju żyje się świetnie, a gospodarka czy społeczeństwo rozwijają się zdrowo.
Dlatego oglądając na stronach OECD profil dowolnego kraju, widzimy doskonale, że w każdym wypadku jego wynik składa się z kilkunastu podkategorii. Są więc dochody oraz praca, ale również mieszkalnictwo, zdrowie, bezpieczeństwo czy nawet zadowolenie oraz równowaga między pracą a życiem prywatnym. I jeśli przyjrzymy się uważnie profilom krajów naprawdę rozwiniętych (takich jak te zachodnioeuropejskie, które podobno w szybkim tempie gonimy), łatwo będzie zauważyć, że u nich wyniki poszczególnych podkategorii nie tylko są wysokie, lecz przede wszystkim znajdują się one w równowadze. Autorzy indeksu znaleźli nawet ładny sposób na zobrazowanie tego wymiaru. Tu każdy kraj ma swój kwiatek (dosłownie). Składa się on z 11 różnokolorowych płatków. Rośliny krajów naprawdę rozwiniętych od razu wyglądają na zdrowe. Każdy obszar jest tu podobnej wielkości. Ludzie są mniej więcej w podobnym stopniu zadowoleni z edukacji, rynku pracy czy sektora mieszkaniowego. Polski kwiatuszek wygląda zaś, jakby rósł w okolicach wyjątkowo toksycznej fabryki. Nie przeczę. Mamy kilka ładnych płatków (edukacja, bezpieczeństwo), ale obok znów kilka skarlałych wypustek (dochody, mieszkalnictwo albo zdrowie). W sumie więc bardziej przypominamy Grecję, Rosję czy Turcję. A nie Niemcy, Skandynawię albo Kanadę, które zdaniem autora analizy Banku Światowego zaraz dopadniemy.

Przekleństwo taniej pracy

Dlaczego brak równowagi jest zabójczy dla gospodarki, dobrze pokazuje przykład jednej z najbardziej dotkliwych polskich patologii minionych 20 lat. Czyli rynek pracy. Wiele razy pisaliśmy już w tym miejscu, że statystyczny Polak pracuje dużo. Dokładnie 1929 godzin rocznie. Grubo powyżej średniej OECD wynoszącej 1776 godzin. Czy dzięki temu przynajmniej zarabiamy sporo? Niestety nie. Widać to we wszystkich międzynarodowych statystykach. Według Eurostatu w latach 2001–2011 polskie płace nominalne wzrosły o 57,4 proc. Niewiele. Pamiętajmy bowiem, że trzeba od tego odliczyć inflację (mniej więcej połowę tego wzrostu). Jeszcze lepiej powolny wzrost naszych wynagrodzeń widać na tle reszty Europy. A zwłaszcza krajów znajdujących się na podobnym etapie rozwoju gospodarczego co Polska. W Rumunii pensje zwiększyły się w tym czasie o 529 proc. Na Łotwie o 207 proc. W Estonii o 151 proc. Bardziej też opłacało się w tym czasie być Słowakiem (pensje do góry o 99 proc.), Czechem (72 proc.) albo Węgrem (103 proc.).
Argument o taniej pracy w Polsce jest od lat zbijany w ten sam sposób: „Płace są ustalane w gospodarce rynkowej przez swobodną grę podaży i popytu. Skoro rosną powoli, widocznie tak być powinno”. To nie do końca prawda. W zdrowej gospodarce jest miejsce na wzrost płac. Powinny one rosnąć wtedy, gdy zwiększa się produktywność. Co logiczne, bo produktywność to nic innego jak cena, za którą owoce pracy są sprzedawane przez producenta. Skoro rosną, powinni to odczuć pracownicy. Tylko że w latach 2001–2011 produktywność rosła szybciej niż pensje. A to, jak każda anomalia, nie jest dobre dla gospodarki. Najpierw uderza w samych pracowników, ale w końcu (poprzez zmniejszony popyt) również w pracodawców (czyli producentów dóbr i usług).
To nie wszystko. Ta sama anomalia zabija również innowacyjność. Dopóki polscy producenci mogą budować przewagę konkurencyjną na taniej pracy, dopóty nie będą zainteresowani inwestycjami w badania i rozwój. I będziemy nadal wlekli się w ogonie innowacyjności. Wydając na ten cel zaledwie 0,7 proc. PKB (i to licząc razem nakłady sektorów prywatnego i publicznego, a nawet obfite dotacje wstrzykiwane nam przez UE). W ten sposób zachodnich gospodarek nigdy nie dogonimy. To jakbyśmy chcieli się ścigać z samochodami, idąc na piechotę. Auta może i na moment się zatrzymały, ale za chwilę wrzucą wyższy bieg. A my mamy tylko nasze własne nogi. Problem w tym, że tej pułapki raport Piątkowskiego zdaje się nie dostrzegać. Podczas gdy dziś już wyraźnie widać, że dotychczasowy model polskiego rozwoju należy zrewidować. Dla naszego własnego dobra.

Błędy Jagiellonów

I w tym tkwi sedno nieporozumienia. Bo raport BŚ ma przecież w podtytule: „Z peryferii Europy do jej centrum”. Hasło może i pięknie brzmi, ale nieprawdziwie. Budowanie siły gospodarczej na taniej pracy, a nie na kapitale i innowacjach, to wypisz wymaluj charakterystyka państwa peryferyjnego. Jest to tym boleśniejsze, że to już kiedyś przerabialiśmy. Dokładnie tak samo zachowywała się Polska Jagiellonów w czasach poprzedniego złotego wieku. Rzeczpospolita była wtedy – jak pisze Jan Sowa w książce „Fantomowe ciało króla” – klasycznym państwem rentierskim czerpiącym dochody z eksportu surowców naturalnych (u nas było to zboże). I jak dzieje się w przypadku każdego kraju rentierskiego, Polska gospodarka przestała być innowacyjna. Jedynym pomysłem naszych ówczesnych biznesmenów na zwiększanie zysków było drenowanie siły roboczej (zaostrzanie pańszczyzny) i ekspansja terytorialna w poszukiwaniu nowych areałów uprawnych (Kresy). Rynek wewnętrzny nie miał nawet szans się rozwinąć. Tak oto nasz kraj znalazł się na peryferiach Zachodu.
A teraz Marcin Piątkowski próbuje przekonać nas, że Polska będąca dziś królestwem produkcji AGD jest w stanie te peryferie opuścić. A może nawet już się z nich wyniosła. Pal licho dość karkołomną tezę, że w ciągu 20 lat można nadrobić pięć wieków strukturalnych i cywilizacyjnych zapóźnień. Najgorsze jest to, że autor raportu każe nam wierzyć, że uciekamy z zaścianka drogą podobną do tej, która nas na te peryferie zaprowadziła. To argument z gatunku tych o sensowności gaszenia pożaru strumieniem benzyny.
Trudno też wieścić, że Polakom nigdy nie żyło się tak dobrze, pomijając zupełnym milczeniem problem redystrybucji dochodu narodowego. Cóż (większości z nas) z tego, że polski PKB na głowę mieszkańca skoczył trzykrotnie. Skoro ta „głowa” to tylko czysta statystyka. Nasz kraj mocno jednak odstaje od Zachodu pod względem redystrybucji. Według Eurostatu na tzw. państwo dobrobytu wydajemy w Polsce 18,9 proc. PKB. Francja, Niemcy czy kraje skandynawskie przeznaczają na to około jednej trzeciej dochodu narodowego. Czyli w liczbach bezwzględnych o wiele więcej niż my. Biją nas na głowę nawet takie ikony anglosaskiego ekonomicznego liberalizmu jak Wielka Brytania (28 proc. PKB) i Irlandia (29,6 proc. PKB). Od Polski mniej chętni na inwestowanie w instytucje opiekuńcze są tylko Rumuni, Bułgarzy i państwa bałtyckie (choć Litwa już nie) oraz Słowacy.
Patrząc na statystyki, rzuca się w oczy jeszcze jeden wyraźny trend. Choć polski PKB rozwijał się w ciągu ostatnich 20 lat w solidnym tempie 4–5 proc. rocznie, rządzący nami politycy bynajmniej nie palili się do tego, by ten impet przełożyć na rozbudowę instytucji opiekuńczych w kierunku modelu zachodnioeuropejskiego. Było wręcz odwrotnie. Według wieloletnich danych OECD odsetek PKB wydawany w Polsce na państwo dobrobytu wręcz nieznacznie spadł z 22 proc. w 1995 r. do dzisiejszych 19–20 proc.
Do tego należy dodać pełzające zjawisko przenikania rozwiązań rynkowych do sektorów takich jak edukacja czy służba zdrowia. Zwrócimy jeszcze uwagę na w praktyce liniowy system podatku dochodowego oraz związaną z tym dojmującą przewagę podatków pośrednich. Stanowią one w Polsce 43,5 proc. wpływów fiskalnych, podczas gdy unijna średnia to 34 proc. Przy czym VAT jest podatkiem najmocniej uderzającym w społeczne doły. Płaci go każdy. Niezależnie od osiąganych dochodów.
Wszystko to razem daje obraz kraju raczej drapieżnego. Który faworyzuje silniejszych, a słabszymi (czy nawet średniakami) niespecjalnie się przejmuje. I tak ma wyglądać nowy złoty wiek Polski? Nad tym problemem autor raportu właściwie się nie rozwodzi. Tylko w jednym miejscu wspominając, że wielkim polskim atutem są małe rozpiętości społeczne. Ale to też tłumaczenie pokrętne. Owszem współczynnik Giniego (badający rozpiętości dochodowe) wynosi w naszym przypadku 32–34 proc. Dla porównania egalitarni Skandynawowie mają ok. 20 proc., a liberalni Amerykanie ponad 40 proc. Nasz relatywnie dobry wynik nie jest bynajmniej zasługą ostatnich 20 lat. Niskie rozpiętości dochodowe Polska dostała w spadku po PRL. Podobnie jest zresztą w przypadku wielu innych krajów postkomunistycznych naszego regionu. I akurat od początku transformacji te kraje (Polska także) robią bardzo wiele, by ten atut zupełnie utracić.

Potrzeba rozwoju

Raporty takie jak „Nowy złoty wiek” są niebezpieczne jeszcze z jednego powodu. Legitymizują wiele drobnych, pozornie niezwiązanych z gospodarką patologii życia społecznego. Które od zawsze tłumaczone były i są potrzebą rozwoju. I nie zamierzam tu po raz wtóry otwierać tematu kosztów transformacji ustrojowej. Trudno. Było, minęło. Chodzi o coś innego. Spójrzmy, jak u nas rozmawia się o mieście. Tu liczy się tylko mityczny rozwój. Wyliczamy, ile pieniędzy unijnych udało się wyciągnąć na inwestycje (często o znaczeniu w dużej mierze prestiżowym). Albo jak wiele powstało centrów handlowych czy biurowców. Ale ciemna strona tego rozwoju jest ignorowana. Mieszkańcy protestujący przeciwko dogęszczaniu to hamulcowi postępu, podobnie aktywiści próbujący wpływać na decyzje urbanistyczne. Efekt jest taki, że deweloperzy kupują grunty z rozsypującymi się kamienicami albo fabryczkami. Starocie wyburzają i wstawiają w to miejsce blok mieszkalny. Jest w nim przecież więcej mieszkań, które można sprzedać. Często zamiast wyburzania mamy wykrajanie kolejnych połaci miejskich parków. Miasto przypatruje się temu ze spokojem, bo przecież „musi się rozwijać”. Nikt nie bierze przykładu z takich metropolii jak Berlin czy Londyn, gdzie też w latach 70. szalał duch modernizacji, a teraz odbija się to wszystkim czkawką, bo nie wszyscy chcą mieszkać w nowych blokach. Dlatego teraz budowlane starocie zazwyczaj się rewitalizuje, a nie wyburza. W Polsce odwrotnie. Miasto to zbiór działek na sprzedaż, a nie mający stworzyć dobre warunki życia projekt realizowany w imię idei dobra wspólnego. To tylko jeden z przykładów polskiego maldevelopmentu. Czyli złego albo pozornego rozwoju. Wielka pułapka czyhająca na kraje już nierozwijające się, a jeszcze nie w pełni rozwinięte. Tylko że tego typu zagrożeń próżno szukać w raporcie Piątkowskiego. Zamiast tego mamy wezwanie: „Gonić, gonić i przegonić”. Jak? Zwiększać wydatki na innowacje, walczyć z bezrobociem, poprawiać klimat dla biznesu oraz poziom zaufania społecznego. Wielkie dzięki! Tak jakbyśmy o tym nie wiedzieli już 5 albo 10 lat temu.
„Doganianie Zachodu to jest maraton, a nie sprint” – zamyka swoją analizę Marcin Piątkowski. I pewnie ma rację. Jego spostrzeżenie jest jednak pozbawione znaczenia. Nieważne, czy rozłożymy siły jak Usain Bolt (sprinter), czy raczej jak Paavo Nurmi (długodystansowiec). Ani jednym, ani drugim sposobem nie dogonimy przecież zawodników biegających wokół zupełnie innego stadionu.