Lubimy myśleć, że nasze kłopoty z eksportem polskiej żywności do Rosji są spowodowane wyłącznie retorsjami politycznymi. Mamy nawet na to dobre argumenty. Chętnie natomiast zamiatamy pod dywan inne, pokazujące, że sami dostarczamy Rosjanom amunicji przeciwko sobie.
Jak teraz, gdy polska prokuratura prowadzi śledztwo przeciwko firmie z okolic Wrocławia, której zarzuca się, że sprzedawała mączkę mięsno-kostną jako paszę dla zwierząt hodowlanych, co jest w Unii od 2003 r. kategorycznie zabronione. Afera zatacza coraz szersze kręgi, są dowody, że mączka przyjechała z Niemiec. Powodem unijnego zakazu jest obawa, że zwierzęta karmione paszą zrobioną z innych zwierząt, m.in. padłych krów, mogą być narażone na BSE (chorobę wściekłych krów), śmiertelnie groźną także dla ludzi. Gdyby jakiś wróg zewnętrzny chciał uderzyć w nasz eksport żywności, nie mógłby zrobić tego lepiej niż my sami.
Co nie znaczy, że argumenty o politycznym tle utrudnień w eksporcie polskiej żywności do Rosji są nieprawdziwe. W listopadzie odbędzie się w Wilnie szczyt Partnerstwa Wschodniego, podczas którego Ukraina ma podpisać umowę stowarzyszeniową z Unią Europejską. Gdyby doszło do faktycznego zbliżenia, Ukraina zaczęłaby się wymykać ze strefy rosyjskich wpływów. Byłby to cios w rosyjską gospodarkę, a jeszcze bardziej – dumę. To się Rosji nie może podobać. Jednym z wyrazów tej dezaprobaty stały się rosyjskie zakazy na import towarów z Ukrainy, między innymi słodyczy. Na tymże szczycie wcześniej zawartą podobną umowę parafować ma Mołdawia. Więc Rosja wprowadziła embargo na mołdawskie wina, bardzo boleśnie uderzając w mołdawski eksport.
Podobną do naszej opinię w sprawie politycznego tła coraz trudniejszego handlu z Rosją mają Litwini. Nawet zwrócili się o pomoc do Brukseli, bo Rosja utrudnia ich eksport, bardzo szczegółowo kontrolując od kilku tygodni litewskich przewoźników. Stosunki handlowe między Polską a Rosją są dość napięte. Główny lekarz sanitarny Giennadij Oniszczenko wręcz zarzucił nam, że oszukujemy. W dostawach towarów, deklarowanych jako pochodzące z naszego kraju, głównie żywności, znajdować się mają produkty nieznanego pochodzenia. To bardzo poważny zarzut, ale niepoparty żadnymi dowodami.
Wierzejki okazały się przecież niewinne. Ich słoninę podmienił na hiszpańską ktoś inny (niewykluczone, że w porozumieniu z rosyjskim odbiorcą) i w dodatku nie stało się to na terenie naszego kraju. Dowodów niewinności polskiej firmy jest więcej (m.in. nieautentyczne plomby) i znajdują się one w posiadaniu Rosjan. A jednak niewinny polski eksporter dziennie traci 7 mln zł na tym, że ciągle nie może wysyłać swojej żywności do Rosji. Prawo eksportu zostanie mu przywrócone dopiero wtedy, gdy inspektorzy rosyjscy znów dokładnie skontrolują zakład. Zrobią to wtedy, gdy przyjadą. Prawdopodobnie w listopadzie. Do tego czasu straty rosną.
Wydawało się, że gdy Rosja zostanie członkiem Światowej Organizacji Handlu, wojenki handlowe staną się niemożliwe. A jednak ciągle wybuchają. Rosja dobrze wie, że jest dobrym i dużym klientem. Tylko Polska sprzedaje rocznie na ten rynek żywność o wartości 1,3 mld euro. Więc odbiorca rosyjski stawia swoje warunki. Z każdym z unijnych krajów paktuje oddzielnie, broniąc się jednak sprytnie argumentem, że przecież wszystkie traktuje tak samo. Na rosyjski rynek ma prawo wjechać tylko towar konkretnego producenta. Tego, który po uprzedniej kontroli otrzymał stosowny certyfikat. Żadnych pośredników, żadnego oznaczania produktów w stylu „made in UE”.
Ten wymóg daje jej do ręki potężną broń, ponieważ wymogi (np. sanitarne) też Rosja ma bardziej wyśrubowane niż kraje Wspólnoty. I bardziej ostre niż Stany Zjednoczone, gdzie można stosować w hodowli tak zwane stymulatory wzrostu, w Unii i w Rosji zakazane. W tej sprawie również narzuca się komentarz, że niekoniecznie z większej troski o obywateli. W każdym razie w ostatnim czasie, z powodu właśnie nieprzestrzegania norm sanitarnych, Rosja cofnęła lub zawiesiła certyfikaty prawie wszystkim eksporterom hiszpańskim i bardzo wielu niemieckim. Nie ma żadnego oficjalnego embargo zabraniającego wwożenia żywności z tych krajów do Rosji (to byłoby niezgodne z zasadami WTO), ale jest faktyczny zakaz sprowadzania z nich mięsa i wyrobów mięsnych.
Jest tylko jeden kłopot. Rosyjscy konsumenci chcą te wyroby kupować. A zwłaszcza hiszpańską słoninę, którą polubili nadzwyczajnie, szczególnie w charakterze przekąski do wódki. Sytuacja zrobiła się kuriozalna jak w czasie prohibicji. Jest towar, są chętni i są zakazy. Oraz chętni po obu stronach unijnej granicy, żeby na ich łamaniu zarabiać, podkładając mięso zakazane pod to, które ma certyfikat na wwóz. I zapewne Giennadij Oniszczenko takie właśnie sytuacje miał na myśli, zarzucając nam oszustwo. Ale nie poparł ich żadnymi dowodami. Bo jeśli rosyjski inspektor ma rację, i niektóre polskie firmy dają się skusić perspektywą nieuczciwego zarobku, to drugą stroną tego kontraktu musi być odbiorca rosyjski, dokładnie świadomy tego, co czyni. Inaczej się nie da.