Wszystkie państwa zazdrośnie strzegą monopolu na bicie pieniądza. Jednak są ludzie, którzy w pełni legalnie uruchomili konkurencyjne mennice. Jednak nie produkują w nich monet, lecz drukują akcje. Koszty są niewielkie, zyski niebotyczne. Mechanizm działania jest niezbyt skomplikowany, lecz zarezerwowany tylko dla wybranych.

Nabici w akcje

Współczesny menniczy musi być nie tylko bogaty, lecz także powszechnie znany i ceniony. Bo to stanowi solidny fundament powodzenia operacji. Dobrze, by otaczała go także aura biznesowego sukcesu oraz wizjonerstwa. Wówczas jego kolejny rewolucyjny pomysł na zarobienie fortuny z łatwością kupi ulica, drobni giełdowymi inwestorzy czyhający na okazję zrobienia interesu życia.
Kolejnym etapem jest założenie spółki i sprzedaż jej akcji lub przejęcie już działającej na giełdzie firmy. Ważne jest odpowiednie nagłośnienie sprawy i nadanie jej wagi niemal państwowej. Jeśli się uda, czas na podbitkę, nagły i gwałtowny wzrost kursu akcji, która przyciągnie uwagę rynku. W tym momencie nową gwiazdą warszawskiej giełdy zainteresują się z pewnością media, które podgrzeją atmosferę wokół projektu. Przekonanie o gwarantowanym sukcesie należy wzmocnić przez tzw. spekułę, za którą często skrywa się sam magnat lub wynajęte lub wręcz założone przez niego spółki słupy. Z reguły to fundusze inwestycyjne, mające swoje siedziby w rajach podatkowych, które ochoczo inwestują w nowy projekt.
Wszystko to się robi, by złowić jak największą liczbę naiwnych akcjonariuszy, którzy kupią akcje. To niezwykle ważny proces. Ma nawet swoją nazwę – ubieranie leszcza, czyli drobnego ciułacza, który marzy o bogactwie.
Ale gdy sprzedaż akcji się zakończy, cieszyć się mogą tylko ci, którzy pozbyli się udziałów na górce (to przede wszystkim mózg całej operacji). Reszta nie wie, że już nigdy nie uda im się wyjść z zastawionych sideł bez strat. Bo natychmiast pomysłodawca i jego ludzie spychają kurs akcji spółki kilka poziomów niżej, skupują taniejące udziały i ponownie przejmują formalną kontrolę nad firmą. Ale tylko po to, by przeforsować pomysł o następnej emisji akcji, na której zarobią.
Po każdej podbitce kurs akcji spada coraz niżej, a zatem żeby zdobyć kwotę podobną do poprzedniej, trzeba zwiększać liczbę udziałów nowej emisji. Poprzednie wydrukowane akcje tracą przez to na wartości, lecz nowe przysparzają zysku magnatowi. Mimo systematycznego spadku ceny akcji machina może pracować bez przerwy, bo gdy nawet kurs spadnie do 1 grosza za udział, magnat zawsze może scalić akcje i jakby nigdy nic znowu drukować.

Przepraszam, czy tu biją

Pierwszym polskim władcą, który bił monety ze złota, był Władysław Łokietek. Jednak na stałe złoty pieniądz zagościł w naszym kraju dwa wieki później, za panowania Zygmunta Starego. W tamtym czasie władca ponosił odpowiedzialność za jakość emitowanego pieniądza. Jego psucie było uważane za jedno z największych grzechów króla. Z kolei fałszerstwo, które karano śmiercią (często fałszerzowi wlewano do gardła roztopiony kruszec, z którego bił trefne monety), było uważane za jedną z największych zbrodni, porównywalną ze świętokradztwem. Kilka wieków później karę za fałszowanie pieniądza złagodzono do obcięcia ręki. Dziś można harcować do woli i bezkarnie.
– Jeśli są prawne instrumenty pozwalające na takie postępowanie, nic dziwnego, że są ludzie, którzy wykorzystują sytuację – komentuje prof. Robert Gwiazdowski, prezydent Centrum im. Adama Smitha. Dodaje, że proceder drukowania akcji jest zresztą obecny na wszystkich rynkach na całym świecie. – Raz się to robi dla dobra spółki, a raz nie – przyznaje. – Kiedyś giełda służyła do tego, aby pozyskiwać pieniądze na inwestycje, na rozwój firm. Teraz jest już inaczej, na co wskazuje skala obrotu akcjami z pierwotnych emisji. Dziś giełda to przede wszystkim miejsce, w którym się gra. Jako zwolennik wolności jestem jak najdalszy od tego, żeby zakazywać palenia papierosów, picia alkoholu czy gry na giełdzie, bo przecież od tego jest teraz giełda. I tak powinno być – podsumowuje.
Jednak często drobni ciułacze wypowiadają posłuszeństwo. Wie coś o tym Michał Sołowow, którego na początku roku bunt drobnych akcjonariuszy kosztował bardzo wiele nerwów. Akcjonariusze Rovese – w spółce wartej około miliarda złotych kielecki przedsiębiorca ma prawie 55 proc. akcji – zablokowali gigantyczną emisję udziałów wartą ponad 520 mln zł. Udało mu się ją przeforsować dopiero za drugim razem. Ale i tak nie wszyscy mniejszościowi akcjonariusze pogodzili się z tym, że Rovese ma kupić za pół miliarda złotych udziały w kilku innych spółkach Sołowowa.
Często do buntu dochodzi także w imperium Ryszarda Krauzego. W tym roku gdański sąd rejonowy zdecydował o czasowym wstrzymaniu wykonania przynajmniej dwóch uchwał walnego zgromadzenia Petrolinvestu w sprawie warunkowego podwyższania kapitału zakładowego z wyłączeniem prawa poboru dotychczasowych akcjonariuszy. Warranty subskrypcyjne, które dają prawa do akcji, a które nie wymagają za każdym razem żmudnej pracy przy prospekcie emisyjnym, oraz wyłączenie prawa poboru dotychczasowych akcjonariuszy to najczęstszy mechanizm dodruku.
Z dnia na dzień dotychczasowi akcjonariusze tracą proporcjonalnie do liczby nowych akcji, które pojawią się w obiegu. Stają tym samym przed trudnym dylematem. Odsprzedać walory z dużą stratą czy pozostać w spółce i uśrednić portfel, dokupując nowe akcje w niższej cenie. Wielu zostaje, bo do samego końca wierzy w szczerość intencji drukarzy i wielkość ich geniuszu.
Naiwność to według ekspertów, obok naturalnej u wszystkich trafiających na giełdę chciwości, główna słabość wykorzystywana przez możnowładców w procesie zdobywania środków finansowych. – Taka sytuacja nie mogłaby się zdarzyć, gdyby kupujący akcje nie wierzyli w sukces drukującego akcje. Taka wiara może być oparta na dwóch rzeczach: sukcesie osoby, która stoi za tym drukiem, lub modelu biznesowym, który się wcześniej sprawdził – mówi ekonomista i analityk rynków finansowych Marek Zuber.
Jego zdaniem analogia między giełdowymi drukarzami a średniowiecznymi panami menniczymi nie jest pełna. – Dziś nikt nikomu nie każe kupować masowo emitowanych akcji, przed wiekami natomiast władca siłą wymuszał na innych przyjęcie właśnie jego monet. W wolnym kraju mam pełne prawo pożyczyć lub powierzyć swoje pieniądze każdemu, komu tylko mam ochotę – mówi Zuber. Jego zdaniem nie ma w tym nic złego, dopóki osoba, której powierza się pieniądze, nie obiecuje, że jej inwestycje są w pełni bezpieczne i nie straci się na nich. – Ewentualny zakaz dokonywania tego typu operacji, jak druk kolejnych serii akcji, uważałbym za szkodzenie rynkowi kapitałowemu – dodaje.

Kim są oni?

Imion drukarskiej drużyny nie zliczysz. Akcje na potęgę drukują niemal wszyscy wielcy polskiego biznesu. Wystarczy wspomnieć, że kapitał akcyjny Getin Noble Banku Leszka Czarneckiego liczy 2,6 mld sztuk akcji, spółki Midas Zygmunta Solorza-Żaka ponad 1,4 mld sztuk, a należącego do Michała Sołowowa Rovese 800 mln akcji.
Na czoło wybija się jednak Ryszard Krauze. Od jego poczynań ze spółką Bioton ukuto termin „biotonizacja”, oznaczający spychanie kursu akcji do wyceny groszowej poprzez kolejne emisje akcji. Obecnie kapitał Biotonu liczy 8,3 mld sztuk akcji. Giełdowi gracze przestali liczyć też kolejne emisje Petrolinvestu, drugiej perły w koronie Kauzego. Obecnie kapitał akcyjny tej spółki liczy 241 mln akcji, choć ledwie sześć lat temu było ich kilka milionów. Oficjalnie spółka drukowała akcje po to, żeby się rozwijać, bo miała odnaleźć ropę w Kazachstanie oraz gaz łupkowy na północy Polski.
Wizje były tak pociągające, że bez problemu uwiodły ulicę. Fantazyjne skoki kursów akcji, zachęcające do kupowania kolejno wypuszczanych na rynek papierów skusiły wielu graczy, nie tylko początkujących, lecz także wytrawnych łowców okazji. Dziś nawet pobieżna lektura specjalistycznych forów internetowych poświęconych spółkom Krauzego pokazuje, że niewielu tam zwycięzców, za to tabuny przegranych. Finał nie mógł być inny. Kurs akcji spółek przez lata osuwał się systematycznie aż dotarł w przypadku Biotonu do 2 gr, a w przypadku Petrolinvestu do 16 gr. Warto przypomnieć, że walory tej ostatniej spółki w sierpniu 2007 r. rynek wyceniał na ponad 400 zł.
Krauze w jednym z ostatnich wywiadów, których udzielił ponad rok temu, zapewniał, że pracuje nad odbudową zaufania rynku oraz inwestorów. Mówił, że wykorzysta drugą biznesową szansę, jaką dał mu los. Tyle że z tej szansy jak dotąd nie skorzystał, a przegranych inwestorów od tego czasu przybyło.
Obserwatorzy rynku nie mają wątpliwości, że dla Ryszarda Krauzego nowo wyemitowane akcje jego spółek spełniają rolę pieniądza. – Zamieniał akcje, za które inwestorzy płacili gotówką, na usługi czy towary od innych firm – mówi Adam Ruciński, prezes firmy doradczej BTFG i były członek Rady Giełdy.
I on zauważa jednak, że między współczesnymi emitentami akcji a władcami bijącymi przed wiekami swoje monety jest istotna różnica. – Nic nie wiemy z historii o tym, że królowie czy książęta informowali, ile pieniędzy wypuszczają w świat, tak obecnie na rynku kapitałowym wszystko jest od początku do końca jasne i oczywiste – mówi. Według niego na tym właśnie polega paradoks, bo wszyscy inwestorzy doskonale wiedzą, o co w tej grze chodzi. – Na forach internetowych gracze się śmieją, że niektórym spółkom brakuje liter w alfabecie dla oznaczania kolejnych serii akcji, ale nie przeszkadza to kolejnym kupować nowe papiery – komentuje.
Spółki typu Petrolinvest czy Bioton są uważane za maskotki warszawskiej giełdy i są całe rzesze inwestorów, którzy je uwielbiają, bo stwarzają szanse na czasami całkiem spory zarobek. – Tu działa nieokiełznana chciwość, gorączka złota. I na to nie ma mocnych. Tak dzieje się zresztą na całym świecie – dodaje Ruciński. Według niego to zjawisko nie dotyczy tylko drobnych giełdowych graczy. – To dzieje się na każdym szczeblu. Co jakiś czas przyjeżdża do Polski wielka międzynarodowa sława giełdowa, typu Marka Mobiusa. Na spotkania z nimi masowo chodzą poważni zarządzający, wielcy menedżerowie. Wszyscy chcą poznać receptę na jeszcze większy sukces – dodaje.
Prawda jest zaś inna. Według Marka Belki, szefa Narodowego Banku Polskiego, giełda to kasyno. Mariusz Patrowicz, którego Imperium stanowią m.in. Fon, Atlantis, a ostatnio także Resbud i Investment Friends Capital, ma bardziej bezpośrednie skojarzenia. – Giełda to nie kasyno. To sex shop. Gdyby zabawki z tego sklepu wystawić na ulicę na pewno mogłyby budzić zgorszenie, i pewnie słusznie. Ale gdy są w środku, dla pewnej grupy ludzi są bardzo interesujące – dodaje. Według niego, tak jak w sex shopie, tak i na giełdzie też nie ma przypadkowych ludzi. – Ci, którzy tu wchodzą, dobrze wiedzą, że można zarobić, ale można też stracić – mówi Patrowicz. Podkreśla, że nigdy nie ukrywał swoich intencji. – Przejmujemy spółki w gorszej sytuacji finansowej, które potrzebują wsparcia kapitałowego. Nowe emisje są dla nich często jedynym ratunkiem. Powiem nieskromnie, ale taka jest prawda: beze mnie nie byłoby kilku spółek na giełdzie – twierdzi Patrowicz.