Kurczaki za tanie, świńska górka za duża, nic się nie opłaca. Zdążyliśmy już przyzwyczaić się do ciągłych narzekań rolników. Przywykliśmy, bo ci wolą nie mówić o profitach.
W sierpniu rzadko można usłyszeć na wsi skowronki. Śpiew ptaków jest zagłuszany przez ryk pracujących maszyn. Nowoczesna zagroda, mercedes na podwórku, klimatyzowany kombajn – to już niemal standard na naszej wsi. Gdy się jednak rolników pyta, czy można wyżyć z pracy na roli, nieustannie pada ta sama odpowiedź: nie.
– Mam 100 ha pól i cały czas muszę się gimnastykować, abym wyszedł na swoje – mówi nam Tadeusz Szymańczak, przedstawiciel związków branżowych producentów rolnych w Komitecie Monitorującym Programu Rozwoju Obszarów Wiejskich 2007–2013. I dodaje, że jeśli ktokolwiek zazdrości mu łatwej pracy, niech sobie kupi 50 ha ziemi. – Przecież nam nawet żonę trudno znaleźć. To dlatego większość młodych woli pracować na zmywaku w Anglii, zamiast przejąć gospodarkę – kwituje.
Do narzekań rolników zdążyliśmy się przyzwyczaić. Bo wyjątkowo niechętnie mówią o profitach. A przecież jeśli coś złego im się dzieje, rząd błyskawicznie reaguje – o takiej ochronie Kowalski prowadzący własną firmę może tylko pomarzyć. Ot, choćby w ubiegłym tygodniu ministrowie przegłosowali program pomocy dla rolników i producentów rolnych, którzy ponieśli szkody spowodowane wystąpieniem w tym roku powodzi, huraganu, gradu lub deszczu. Premier nie jest politycznym samobójcą i nie może powiedzieć – przecież było się ubezpieczyć.
Program zakłada, że Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa (ARiMR) będzie udzielać pomocy w formie dopłat do oprocentowania kredytów preferencyjnych na wznowienie produkcji oraz będzie udzielać poręczeń lub gwarancji ich spłaty. Z kolei prezes KRUS będzie mógł umarzać – nawet w całości – i tak niskie składki.

Najlepsza jest UE

Jednak nasze państwo – mimo że tak chętne do udzielania pomocy – jest biedne, za to prawdziwe pieniądze są w Brukseli. Dlatego jeśli myśli się o godziwym zarobku, trzeba się nauczyć doić Unię Europejską. Pierwsze szlify w tej specjalności wielu chłopów zdobyło na programie „Młody rolnik”.
– Na początku wystarczyło posiadać hektar ziemi i mieć do 40 lat, by ubiegać się o unijne wsparcie. A na dodatek nie było żadnych zobowiązań, np. że otrzymane 50 tys. zł należy przeznaczyć na inwestycje we własnym gospodarstwie – potwierdza Marek Zagórski, prezes Fundacji Europejski Fundusz Rozwoju Wsi Polskiej. – Wiele osób kupowało po prostu auta – dodaje. Dziś kryteria są już zaostrzone: by dostać pieniądze, trzeba m.in. posiadać rolnicze wykształcenie oraz przez co najmniej rok być ubezpieczonym w KRUS. Co więcej – trzeba także, pod rygorem zwrotu darowizny, wykazać się fakturami, że pieniądze zostały przeznaczone na gospodarstwo. Mimo tych wymagań wciąż nie brakuje osób, które na rok zawieszają np. prowadzenie działalności gospodarczej lub nawet zwalniają się z pracy i szukają kursów, aby spełnić warunki do otrzymania pieniędzy z tego programu.
Rolnicy przejedli także renty strukturalne, który miały odmłodzić i unowocześnić polską wieś. W ramach programu zachęcano starsze osoby do przekazywania gospodarstw dzieciom. Profesor Katarzyna Duczkowska-Małysz ze Szkoły Głównej Handlowej mówi, że renty cieszyły się ogromną popularnością, bo osoby oddające prawo własności otrzymywały z UE nawet 2 tys. zł miesięcznie do czasu przejścia na emeryturę. – To był jeden z najgorszych programów dla wsi, jakie funkcjonowały po przystąpieniu Polski do UE – wskazuje Marek Zagórski.
Rolnicy szybko nauczyli się lawirowania. Gospodarstwa albo dzielono na mniejsze i przekazywano dzieciom, albo fikcyjnie sprzedawano lub oddawano w dzierżawę, aby jak najwięcej osób miało możliwość pobierania renty. Warunkiem jej otrzymania było także to, że po przekazaniu ziemi synowi lub córce rodzice nie mogli już pracować w polu. To była fikcja, bo młodzi wyjeżdżali do pracy za granicę, a rodzice zostawali na gospodarstwie. Gdy zjawiali się kontrolerzy, najczęstszym tłumaczeniem przyłapanych było, że nie pracują, tylko przechadzają się po gospodarstwie dzieci.
Z danych przygotowanych specjalnie dla DGP wynika, że w przypadku rent strukturalnych przyznanych w latach 2004–2006 odebrano je tylko 14 osobom (łącznie w tym okresie przyznano 54,2 tys. rent). W przypadku świadczeń wypłaconych na podstawie Programu Rozwoju Obszarów Wiejskich 2007–2013 jeszcze nikomu nie odebrano renty, choć 26 spraw jest w sądach.
Kolejną możliwością dorobienia były dopłaty do gospodarstw niskotowarowych, których wielkość produkcji mierzona wartością standardowych nadwyżek bezpośrednich wynosi od 2 ESU do 4 ESU (European Size Unit, ESU, to równowartość 1,2 tys. euro). A takich gospodarstw mamy przytłaczającą większość. – Wystarczyło złożyć wniosek i zadeklarować, że się chce podnieść jakość gospodarstwa oraz uczestniczyć w jednodniowym szkoleniu. I przez trzy lata można było otrzymywać 1250 euro rocznie. Po tym czasie trzeba było wykazać się osiągnięciem celu pośredniego, czyli zaliczyć kolejne jednodniowe szkolenie, po czym ponownie przez dwa lata można było otrzymywać co roku 1250 euro. Łącznie można było zarobić ponad 6 tys. euro – wylicza Zagórski.
Większość rolników brała pieniądze i, rzecz jasna, w żaden sposób nie inwestowała ich zgodnie z wolą UE. – A teraz Polska musi zapłacić 80 mln euro kary, bo nie wprowadziła skutecznej kontroli wydawania tych środków – dodaje Zagórski.

Bywały sytuacje, że przed przyjazdem kontrolerów właściciel wbijał w ziemię zwykłe gałązki, które udawały sadzonki. A to, że nie owocowały, cóż... to już nikogo nie interesowało

Ekolog na traktorze

Bardzo wygodne do zarabiania są wszelkiej maści unijne programy proekologiczne. Wystarczy zadeklarować, że posadzi się las, aby popłynął z Brukseli strumień pieniędzy. – Paweł Piskorski, były prezydent Warszawy, kupił 300 ha ziemi, posadził las i na ten obszar wziął płatność z UE. Za 20 lat zarobi na tym bardzo duże pieniądze – mówi Tadeusz Szymańczak.
Kiedyś zarabiano w ten sposób na plantacjach orzechów włoskich, malin oraz soczewicy. Dopłaty były tym większe, im gorsza była klasa ziemi – łącznie niejednokrotnie sięgały one nawet ponad 1,5 tys. zł za hektar. Dopiero w 2009 r. zorientowano się, że w wielu przypadkach coś jest nie tak – i wprowadzono przepis, że na powierzchni jednego hektara nie może być mniej niż 75 sztuk sadzonek. – Bywały sytuacje, że przed przyjazdem kontrolerów właściciel wbijał w ziemię zwykłe gałązki, które udawały sadzonki. A to, że nie owocowały, no cóż... to już nikogo nie interesowało – mówi DGP jeden z kontrolerów ARiMR.
Przywołuje też patologię związaną z ekologicznymi sadami. – Jeszcze do niedawna otrzymywało się pieniądze, choć drzewa nie musiały owocować. Po pięciu latach pobierania dopłat można było dowolnie zmienić przeznaczenie pola. Teraz też nie ma możliwości nałożenia kary, jeśli sad nie owocuje, ale musimy odnotować, czy na drzewach są zalążki owoców – wyjaśnia. Przywołuje też inną sytuację: zakładano sady, w których odległość między rzędami drzew była na tyle duża, by mógł wjechać kombajn. Rolnik pobierał opłatę ekologiczną, a między drzewami siał zboże.
Teraz pojawiły się pomysły na wyciągnięcie kolejnych „ekologicznych” pieniędzy. A to za sprawą rozporządzenia ministra rolnictwa z 13 marca 2013 r. – Wprowadzone zmiany spowodują, że producenci owoców ekologicznych, którzy będą rozpoczynać nowy program, nie dostaną dotacji, a ci, którzy do tej pory często fikcyjnie uprawiali ekologiczne maliny i jabłonie, będą mogli się przerzucić np. na truskawki. Pewnie pojawią się one na setkach hektarów – mówi Dorota Metera z jednostki certyfikującej Bioexpert.
Innym kuriozalnym zapisem w rozporządzeniu, zdaniem Metery, jest dotowanie uprawy poziomek. – To owoc marginalny na naszym rynku, równie dobrze można u nas wspierać uprawę ananasów albo jagody kamczackiej. To zwykłe oszustwo, bo wprowadza się wysokie dopłaty np. do soczewicy i prosa, które są bardzo wymagającymi i trudnymi do uprawy w naszym klimacie roślinami. Przecież ci, którzy to ustalają, dobrze wiedzą, że na pewno rośliny te nie urosną – podkreśla.
Zanim jednak zacznie się uprawiać takie rarytasy jak proso lub soczewicę, przydałby się porządny sprzęt. A kto pomoże przy kupnie ciągnika? Oczywiście Unia. Po wejściu Polski do UE rolnicy porzucili wysłużone ursusy i zaczęli na potęgę kupować nowe traktory.
Średniej klasy ciągnik (o mocy 120 KM) kosztuje ok. 240 tys. zł. Sporo, ale Wspólnota może przejąć na siebie do 60 proc. ceny maszyny. A teraz najciekawsze: po pięciu latach można traktor sprzedać – rzecz jasna po cenie wyższej, niż wydało się na niego z własnej kieszeni. W następnej perspektywie finansowej można wystąpić do UE o kolejne dofinansowanie. I tak w kółko. – Obserwujemy bardzo duży boom na kupno nowych maszyn rolniczych. Niejednokrotnie gospodarstwa są przeinwestowane lub tak duży sprzęt nie jest im potrzebny – mówi Anna Potok z Fundacji Aktywizacji Obszarów Wiejskich.
Podobnego zdania są inni eksperci, ale wskazują, że bardzo mocne jest lobby zagranicznych producentów maszyn rolniczych. – Unijne programy mające unowocześnić wieś promują przede wszystkim zakup maszyn, a przez to większość pieniędzy wydanych przez naszych rolników, nawet ok. 70 proc., nie zostaje w kraju. Jeśli inwestowalibyśmy np. w budowę pomieszczeń gospodarczych, choćby chlewni, te pieniądze pracowałyby na miejscu – uważa Marek Zagórski.
Rolnicy wolą jednak traktory. I nie jest dla nich problemem to, że potężne maszyny potrafią spalić ogromne ilości paliwa. Bo przecież można ubiegać się o zwrot akcyzy wliczonej w cenę oleju napędowego – państwo zwraca ponad 80 zł za hektar. Na dodatek zawsze można zamieszać z fakturami: małe stacje często wystawiają rachunki na traktor, choć paliwo zatankowano do samochodu osobowego. Doszło do tego, że Ministerstwo Finansów zaleciło stacjom, aby zaniechały takiego procederu.
I jest jeszcze KRUS. Składka kwartalna dla rolnika posiadającego do 50 ha wynosi zaledwie 375 zł, dla porównania – osoba prowadzącą firmę musi miesięcznie oddawać ZUS 1030 zł. Dlatego nie brakuje osób, które otrzymały po rodzicach hektar ziemi (taka powierzchnia gospodarstwa uprawnia do zostania rolnikiem) i prowadzą np. zakład fryzjerski lub firmę budowlaną. Tymi nieprawidłowościami nikt się nie przejmuje i prowadzone nawet czasem kontrole nie dają odpowiedzi na pytanie, jakim cudem można wyżyć z uprawy trawy na hektarowej powierzchni? Nie da się ukryć, że na rozrzutnej polityce państwa korzystają też prawdziwi rolnicy – i mali, i ci potentaci. Siłą rzeczy państwo dopłaca do KRUS ok. 15 mld zł rocznie.

Każdy chce orać ziemię

O tym, że bycie rolnikiem przynosi spory zysk bez wkładu pieniędzy, a nawet pracy, można się często przekonać po rosnącej liczbie osób, które na co dzień nie zajmują się uprawą ziemi, za to chętnie ją skupują lub dziedziczą i biorą dopłaty z UE.
Dochodzi więc do takich paradoksów, że właściciel sklepu z pasmanterią lub handlarz samochodami (takie przypadki występują np. w woj. małopolskim), który posiada 10 ha ziemi, korzysta z unijnych dopłat, które wynoszą ok. 600 zł rocznie za hektar. Nie musi jej uprawiać – wystarczy, że raz w roku skosi ugór. A jeśli zrobi to kosą, może liczyć na większe pieniądze, bo działał ekologicznie. Jeśli przyjdą kontrolerzy z ARiMR, będą go pytać o to, co zasiał i czy powierzchnia upraw się zgadza. Nie padnie pytanie o sprzęt, nikt nie zażąda faktur za usługę, którą mógłby wykupić u innego rolnika. Nie padnie – bo tego się nie wymaga.
– Rolnikiem powinien być ten, kto większość przychodów czerpie z rolnictwa. Dlatego trzeba wprowadzić podatek dochodowy dla tej grupy zawodowej lub przynajmniej doprowadzić do ewidencji przychodów z tej działalności. Obecny system w większym stopniu wspiera drobnych posiadaczy ziemskich, ale niekoniecznie prawdziwych rolników. Ale ciągle się słyszy od polityków: nie szkodźmy małym, bo to nasz elektorat – mówi Marek Zagórski. Tłumaczy, że problem ten dostrzegła Komisji Europejska, która zaproponowała wprowadzenie definicji aktywnego rolnika. – Wciąż jest ona mało restrykcyjna i w Polsce mogłaby objąć prawie wszystkich – dodaje ze śmiechem.
Na problem przyszywanych rolników denerwują się ci prawdziwi. – Wkurza mnie, jak do jednego wora wrzuca się mojego sąsiada nieroba, który po ojcach otrzymał ziemię i nic na niej poza chwastami nie uprawia, a bierze dopłaty tak jak ja – mówi Tadeusz Szymańczak.

Urzędnicy zachowują pozory

Opisane nieprawidłowości i zwykłe oszustwa odbywają się pod okiem armii urzędników. – Obsługą Programu Rozwoju Obszarów Wiejskich w latach 2007–2o13 zajmowało się prawie 25 tys. osób. Wszystko powinno więc sprawnie funkcjonować i być pod kontrolą, a niestety tak nie jest – przyznaje Anna Potok.
Rolnicy jednak uważają, że i tak są pokrzywdzeni, bo otrzymują niższe dopłaty od swoich kolegów z Zachodu. – Gdzie nie pojechałem, to zawsze słyszałem narzekanie. Jeśli coś mi się udało załatwić dla producentów drobiu, to ci i tak narzekali, że kurczaki są zbyt tanie. Z kolei gdy pojechałem do hodowców trzody chlewnej, byłem atakowany za to, że wciąż nie zlikwidowałem świńskiej górki – mówił dla DGP jeden z byłych ministrów rolnictwa.
– Zajmuję się uprawą zbóż i muszę przyznać, że ostatnie dwa lata były dobre. Pierwszego lipca tona rzepaku kosztowała prawie 2 tys. zł, trzeba go było tylko przechować od ubiegłorocznych żniw. A gdzie mają trzymać ziarno ci wszyscy, którzy zamiast budowania magazynów kupowali tylko traktory? – pyta retorycznie Tadeusz Szymańczak.