Rewolucja śmieciowa miała być tania, więc jest. Jeśli komuś przychodzą do głowy skojarzenia z budową autostrad, to są one jak najbardziej trafne. Tam też miało być tanio, a skończyło się na tym, że firmy schodziły z placu budowy, część zbankrutowała, a większości planowanych autostrad wciąż nie ma.
To rewolucja. Tak mówią ludzie z branży. Dotychczas to właściciele nieruchomości odpowiadali za wywóz śmieci. Zmieniła to obowiązująca od lipca ustawa, która ten obowiązek przeniosła na gminy. Z perspektywy przeciętnego mieszkańca bloku nic się nie zmienia, dla właściciela nieruchomości różnica jest kolosalna. Ale zmianę sytuacji najbardziej odczują firmy, które odpady odbierają i wywożą.
Dziś ten rynek jest rozdrobniony. – Można go podzielić na cztery segmenty. Pierwszy to duże przedsiębiorstwa sieciowe, jak Remondis, Sita, Veolia czy Transformers – mówi Witold Zińczuk ze Związku Pracodawców Gospodarki Odpadami, który pracuje w tej ostatniej firmie, jedynej sieciówce z polskim kapitałem. – Drugi to silne lokalne firmy, jak np. Byś w Warszawie czy Kom-Eko w Lublinie. Wreszcie są podmioty należące do samorządów i cała drobnica, czyli malutkie lokalne firmy, które mają np. po trzy – cztery samochody. W sumie wszystkich na rynku jest ok. 2,5 tys. – wyjaśnia.
Sytuacja wkrótce zacznie się zmieniać, bo gminy zaczęły ogłaszać przetargi na odbiór i zagospodarowanie śmieci. Pomijając patologie, jak to, co się wydarzyło w Warszawie, gdzie przetarg rozpisano pod należące do miasta Miejskie Przedsiębiorstwo Oczyszczania, to nawet jeśli wszystko odbywa się legalnie, i tak budzi poważne wątpliwości.

Jeszcze taniej

Przykład jednej z mazowieckich gmin. Przed wejściem ustawy w życie kilka firm dzieliło między siebie ok. 500 tys. zł miesięcznie, na które zrzucali się mieszkańcy, czyli właściciele nieruchomości. Trzeba podkreślić, że szacunki mówią o tym, że co najmniej kilkanaście procent gospodarstw domowych nie miało w tamtym czasie umowy z żadną firmą zajmującą się odbiorem nieczystości. Czyli w rzeczywistości za te pół miliona wywożono odpady od 80–90 proc. mieszkańców gminy. Po ogłoszeniu przetargu (wygrała go duża firma sieciowa) koszt wywozu to 160 tys. zł. I to na całą gminę. Warto sobie odpowiedzieć na pytanie: czy faktycznie przed wprowadzeniem tej ustawy, w warunkach wolnej konkurencji, firmy miały rentowność na poziomie 70 proc.? To byłoby pewnie branżowym rekordem świata. A tyle musiały mieć, jeśli przy kwocie 160 tys. miałyby wciąż zarabiać.
Jak to wytłumaczyć? Zabawmy się w naukowca i posnujmy hipotezy. Pierwsza jest taka, że śmieci nie trafiają do regionalnych instalacji przetwarzania odpadów komunalnych (RIPOK). A to właśnie po to wprowadzono ustawę, by śmieci nie zalegały w lasach. Albo RIPOK, do którego trafiają, jest bardzo tani, bardzo słabej jakości i tak naprawdę odpady są tam tylko nieco mielone (poddawane wstępnej obróbce), zmienia im się kod identyfikacyjny i wywozi na wysypisko, gdzie z nowym kodem za ich składowanie płaci się zdecydowanie mniej. Albo nie trafiają nawet do RIPOK-a, a np. do pobliskiej żwirowni. Wtedy nic to nie kosztuje. W każdym razie w tej gminie za 160 tys. zł nie da się porządnie wywieźć i posortować śmieci. Koniec kropka.
Druga hipoteza jest taka, że duzi gracze mają czas. I czekają. Nawet jeśli w tych pierwszych przetargach będą mieli ceny dumpingowe, to za kilka – kilkanaście miesięcy mali zaczną padać jak muchy. A wtedy na rynku zostaną najwięksi. Nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, by się domyślić, że w momencie, gdy konkurencja będzie już mniejsza, te chude lata trzeba będzie sobie odbić i wtedy ceny radykalnie pójdą do góry.
Trzecie wyjaśnienie takich sytuacji wydaje się najmniej prawdopodobne. Odbiorca ma własne składowisko odpadów i choć nie zarabia na odbiorze odpadów, to już na składowaniu jak najbardziej. Z tym że takich przypadków nie może być zbyt dużo, bo według Głównego Urzędu Statystycznego mamy w Polsce nieco mniej niż 600 składowisk odpadów.
By uzmysłowić sobie, że gmina, o której piszemy, nie jest wyjątkiem od reguły, można przytoczyć jeszcze przykład Łodzi. Przed wprowadzeniem ustawy wywóz i zagospodarowanie tony odpadów kosztowało w tym mieście ponad 700 zł. Przy ogłaszaniu przetargu miasto zapisało w budżecie 550 zł na tonę. Tymczasem najniższa cena, która pojawiła się w przetargu, to nieco ponad 200 zł. To prawie trzy razy mniej niż szacunki miejskich urzędników.
Podobna sytuacja wydarzyła się w Poznaniu, gdzie w środę otwarto koperty z ofertami na wywóz śmieci. Tylko jedna firma zmieściła się w założonym przez miasto budżecie. Jest nieznana na lokalnym rynku i pochodzi z Hiszpanii. Zaproponowała ok. 25 proc. ceny wyliczonej przez urzędników. Pozostałe firmy ją przekroczyły. Jak możliwe są tak duże różnice pomiędzy poszczególnymi ofertami?
Jeśli komuś przychodzą do głowy skojarzenia z podobnymi sytuacjami związanymi z budową autostrad, to są one jak najbardziej trafne. Tam miało być tanio, a kończyło się na tym, że firmy schodziły z placu budowy, część zbankrutowała, a większości planowanych autostrad wciąż nie ma. Analogicznie może być w branży śmieciarskiej.

Kasa, misiu, kasa

Jedną z najbardziej poszkodowanych nowymi przepisami jest warszawska firma Byś, która dwa lata temu za 70 mln zł zbudowała supernowoczesny RIPOK. – Po co tyle inwestowaliśmy? Chcieliśmy być ekologiczni, niezależni od wysypisk i naiwnie liczyliśmy, że wszystko będzie się zmieniać w stronę przetwarzania jak największej ilości śmieci. Tymczasem teraz pracujemy ledwie po osiem godzin dziennie. Nikt do nas śmieci nie przywozi, bo nie ma kontroli nad tym, co się z nimi dzieje. A jeśli ktoś ma zapłacić ponad 300 zł za przywiezienie do nas czy 100 zł za nielegalne zrzucenie do żwirowni, to kalkulacja jest prosta – tłumaczy w rozmowie z DGP Wojciech Byśkiniewicz, właściciel firmy.
Głównym problemem jest to, że w przetargach, które ogłaszają gminy, jedynym kryterium wyboru jest cena. Nikt nie pyta i nie kontroluje, co dalej dzieje się z odpadami. Tak długo, jak zgadzają się papiery, gminy nie mają zastrzeżeń. A perspektywa przyszłorocznych wyborów samorządowych i tego, że przed głosowaniem będzie można się pochwalić spadkiem cen za wywóz śmieci, dla walczących o kolejne kadencje samorządowców wydaje się być warta wszelkich kosztów. Tymczasem zgodnie z przysłowiem co się odwlecze, to nie uciecze czy bardziej ekonomicznie: „nie ma czegoś takiego jak darmowy lancz”. Za dzisiejszą obniżkę przyjdzie nam zapewne słono zapłacić. To że Polska nie wprowadziła porządnych narzędzi kontroli, nie znaczy, że takie nie funkcjonują na poziomie europejskim. W 2020 r. mamy osiągnąć pułap 20 proc. odzyskiwania śmieci. Kontrolerom unijnym nie wystarczą same papiery, oni faktycznie będą sprawdzać, gdzie te śmieci trafiają. I wtedy na gminy posypią się kary, na które zrzucą się ich mieszkańcy. Parafrazując klasyka, pan zapłaci, pani zapłaci, wszyscy zapłacimy.
Jak będzie wyglądał krajobraz po bitwie, czyli polski rynek śmieciowy za dwa – trzy lata? – Ustawa zredukuje liczbę firm, które działają na rynku – prognozuje Daria Kulczycka, szefowa departamentu energii i zmian klimatu Konfederacji Lewiatan. – To zmniejszy konkurencję. Ale na tym rynku nie było impulsu do tworzenia silnych firm, które by przerabiały śmieci. Cały sektor powinien się rozwijać organicznie, ale problem w tym, że nie było na to czasu, bo przepisy unijne wymogły na nas przyspieszenie – wyjaśnia.
Tak więc z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że zostaną silni zagraniczni gracze, którzy wchłoną drobnicę, oraz przedsiębiorstwa należące do samorządów. Być może na terenach wiejskich, gdzie dużym działalność się nie opłaca, ostanie się trochę drobnicy. Problem w tym, że ten system nie wymaga od nikogo, by inwestował w sortownie czy spalarnie. Prosty przykład: w Wiedniu, który wielkością przypomina Warszawę, funkcjonują cztery spalarnie śmieci. W stolicy Polski jest jedna i to mocno przestarzała. Sortownia Bysia należy do najbardziej nowoczesnych na świecie, ale nikt nie kwapi się do podobnych inwestycji, ponieważ potrzeba lat, by się zwróciły. A system wprowadzony nową ustawą w żaden sposób nie gwarantuje, że śmieci do takich sortowni będą płynęły.
Tak więc gdy w 2016 r. na rynku będzie dużo mniej graczy, a w życie wejdą unijne regulacje zakazujące składowania odpadów wysokokalorycznych (np. siatek, które dostajemy w każdym spożywczaku), może się okazać, że wielkie zachodnie koncerny będą wywozić polskie śmieci np. do swoich spółek w Niemczech, gdzie moce spalarni są bardzo duże (np. tam wywożono odpady po kryzysach śmieciowych we włoskim Neapolu). A to będzie nas kosztować. Z tym że zarówno miejsca pracy, jak i zyski pozostaną za Odrą.

Jesteśmy gorsi, bo jesteśmy lepsi

Co można zrobić, żeby śmieci faktycznie były segregowane? By nie trafiały do żwirowni, lasów czy na wysypiska, które już dawno powinny być zamknięte? – Po pierwsze potrzebna jest niezależna od samorządów instytucja kontrolna nad strumieniami odpadów. Poprzez system wysokich kar zmusiłoby się operatorów do pokierowania odpadów do najlepszych instalacji – odpowiada Michał Dąbrowski, wiceprzewodniczący Polskiej Izby Gospodarki Odpadami, który na co dzień pracuje w poznańskim Remondisie.
Jego słowa potwierdza Wojciech Byśkiniewicz. – Ludzie zarzucają nam, że nasza sortownia jest za droga. Ale dlatego, że my faktycznie, podobnie jak spalarnia, redukujemy strumień śmieci płynący na wysypisko. Od nas na wysypisko trafia ok. 30 proc. odpadów, a są RIPOK-i, gdzie 90 proc. odpadów trafia do składowania. Siłą rzeczy, musimy być drożsi. I paradoks: jesteśmy gorsi, bo jesteśmy lepsi. Ale nowa ustawa spowodowała to, że tych śmieci nikt nie kontroluje. Nawet wysypiska mają problem z pozyskiwaniem surowca, bo małe firmy wolą to załatwić jakoś na skróty, niż płacić cokolwiek. Pytam, co się dzieje z tymi śmieciami?
Druga kwestia, która może pomóc w rozwiązaniu śmierdzącego problemu, to oddzielenie przetargów na obiór śmieci od tych na ich zagospodarowanie. Dziś bardzo często są one rozstrzygane razem (są to przetargi na odbiór i zagospodarowanie). To wytwarza lukę, w której śmieci znikają. A jeśli byłoby wiadomo, że zebrane śmieci mają być dostarczone do wskazanych przez gminy RIPOK-ów (też wybranych w przetargach), to śmieci nie mogłyby po prostu wyparować. Samorządy byłyby zmuszone to kontrolować. Dziś odbierać i zagospodarowywać odpady może jedna i ta sama firma. Ale jeśli firmy, które wywożą odpady, rozliczałyby się z każdej tony (a każda kolejna tona to dla nich dodatkowe pieniądze), to siłą rzeczy by nie miały interesu w tym, by te kwoty zaniżać. Samorządy mogłyby kierować strumień odpadów w miejsca, gdzie byłyby one naprawdę przetwarzane.
Kolejna sprawa to regionalne instalacje przetwarzania odpadów komunalnych. Dziś często należą one do samorządów i stają się RIPOK-ami tylko dlatego, że należą do samorządów. Kwestia standardów w nich obowiązujących schodzi zdecydowanie na dalszy plan. Trudno, żeby instalacja, która kosztowała kilkadziesiąt milionów złotych, działała podobnie do tej za kilka milionów. Podstawową różnicą jest wspominany już stopień odzysku śmieci.
I wreszcie najbardziej podstawową kwestią jest wspominane już wcześniej kryterium przetargowe. Jedyne kryterium, jakim jest cena. Gdyby samorządy w swoich ogłoszeniach uwzględniały np. dodatkowe punkty za stopień segregacji, to faktycznie byśmy wyrzucali mniej, a wykorzystywali więcej. – Nawet jeśli pozostanie tylko kryterium ceny, to można by skorzystać z dialogu technicznego, który zleceniodawcy daje dobre narzędzie, by sprawdzić, czy oferent faktycznie ma środki, by zrealizować to, do czego się zobowiązuje – proponuje Michał Dąbrowski z PIGO.

Bo radny gdzieś pracować musi

W branży śmieciowej intrygującą kwestią jest także stosunek kapitału publicznego do prywatnego. W stolicy ostatnio pojawiła się informacja, że MPO sprzedaje ośrodek wypoczynkowy w Łebie. Jakim cudem miejska spółka śmieciowa ma własne miejsce do opalania się nad morzem? Ale to dobrze obrazuje fakt, że tak długo jak na tym rynku będą działać podmioty należące do samorządów, trudno myśleć o pełnej przejrzystości i jasnych zasadach. Jeśli jako samorządowiec mam zlecić wywóz śmieci firmie, w której radzie nadzorczej zasiadają moi koledzy, to trudno się dziwić, że będę robił wiele, by im pomóc. Straty ekologiczne mają w tym wypadku mniejsze znaczenie.
Zależność od samorządów pozwoli zakładom komunalnym przetrwać wojny cenowe. O ile duże sieci na przeczekanie będą miały kapitał od spółek matek, to różnej maści MPO w jakiś sposób zdobędą go w swoich miejscowościach. Czy to sprzedadzą działkę, która do nich należy, czy np. dojdzie do podwyżek wody, które pośrednio sfinansują deficytowy wywóz śmieci.
Choć nowa ustawa miała problem śmieci nieco uporządkować, to wydaje się, że zamiast rozwiązać problem, stworzyła zupełnie nowe. Irlandczycy mają takie przysłowie: nowa miotła lepiej zamiata, ale stara wie, gdzie są śmieci. Nad Wisłą dotyczy ono nie tylko sprzętu gospodarstwa domowego, ale całych ustaw.
Przykład jednej z mazowieckich gmin. Przed wejściem ustawy w życie kilka firm dzieliło między siebie ok. 500 tys. zł miesięcznie, na które zrzucali się właściciele nieruchomości. Po zorganizowaniu przetargu, w którym głównym warunkiem była cena, koszt wywozu śmieci spadł do 160 tys. zł