Polska jest dziś na innym etapie rozwoju, niż była w latach 90. Jesteśmy już normalną dojrzałą demokracją. Z dojrzałym i mądrym elektoratem. I nie ma powodu, by stosować politykę szokowych reform – przekonuje wicepremier Jacek Rostowski.

Jest pan najdłużej urzędującym ministrem finansów w historii III RP. Siłą rzeczy odciska pan swoje piętno na tym urzędzie. Kim powinien być według pana w naszych warunkach szef tego resortu? Księgowym, pilnującym, by wydatki z grubsza się zgadzały z dochodami? Czy raczej wizjonerem, autorem polityki ekonomicznej państwa?

Minister finansów zawsze jest autorem polityki ekonomicznej rządu. Może autor to złe słowo. Bardziej czuję się tym, który ma w tworzeniu rządowej polityki ekonomicznej najwięcej do powiedzenia. W polskich warunkach wszystkie próby lokowania tego centrum gdzie indziej zawsze były skazane na niepowodzenie. Oczywiście swoje przywództwo minister finansów może realizować w szerszym albo węższym zakresie. To trochę zależy.

Od czego?

Można to robić przy bardzo dużej ingerencji i ścisłej kontroli nad innymi ministerstwami gospodarczymi. Albo lżejszą ręką. Wolę ten drugi model. Szefowie resortów są autonomiczni i sami tworzą swoją politykę. A ja tworzę ramy tego, co jest możliwe. To jest moim zdaniem dobre na obecnym etapie rozwoju Polski. Kiedyś było inaczej.

Kiedy?

Na przykład na początku polskiej transformacji. Wtedy wicepremier i minister finansów Leszek Balcerowicz miał prawie bezpośrednią kontrolę nad tym, co się działo w różnych resortach. Ale już w rządzie AWS-UW w drugiej połowie lat 90. ingerował zdecydowanie mniej. Nie tyle zależy to więc od osoby, co od stopnia dojrzałości instytucji demokratycznych. To naturalna ewolucja.

A propos Balcerowicza, kiedyś bliskiego współpracownika, a dziś zagorzałego krytyka pańskich posunięć. U niego zawsze było wiadomo, jaka jest wizja i kierunek polityki ekonomicznej rządów, które współtworzył. U pana nie bardzo widać, w którym kierunku pan zmierza. To jest ta wizja? Czy tylko opinia publiczna ma problem z jej zauważeniem?

Zasadnicza różnica pomiędzy moją a Leszka Balcerowicza wizją polityki ekonomicznej zasadza się na przeświadczeniu, że Polska jest dziś na zupełnie innym etapie rozwoju, niż była w latach 90. Jesteśmy już normalną dojrzałą demokracją. Z dojrzałym i mądrym elektoratem. I dlatego nie ma powodu, by stosować politykę szokowych reform. Owszem, reformy muszą być przeprowadzane, i to stanowczo. Ale nasza przewaga wobec lat 90. polega na tym, że dziś mogą być dokonywane stopniowo. A lepiej jest je przeprowadzać stopniowo dlatego, że wtedy istnieje mniejsze ryzyko późniejszych antyreform. Czyli reakcji populistycznej, która by reformy zmiotła. W latach 90. Balcerowicz i inni uważali, że należy iść na maksa, licząc, że reakcja populistyczna zdemontuje jedynie część pożytecznych i potrzebnych zmian. Ale dziś lepiej osiągnąć w ciągu dwóch kadencji spokojnie i stopniowo to, co kiedyś próbowano szokowo w czasie jednej, a często nawet niecałej kadencji.

Jaka jest zatem wizja polityki ekonomicznej rządu PO-PSL, w którym – jak pan sam mówi – ma pan na sprawy gospodarcze, nie licząc premiera, najwięcej wpływu?

Nasz ogólny cel to osiągnięcie bardzo konkurencyjnej gospodarki w Polsce. Wierzę, że drogą do jego realizacji jest wolny rynek. Wierzę w liberalną koncepcję gospodarki. Ale jednocześnie uważam, że liberalizm różni się – i powiem to wprost – od społecznego darwinizmu. To ważne rozróżnienie, bo u nas w Polsce znaczna część tzw. liberałów to są raczej społeczni darwiniści.

Czym się różni liberał od darwinisty?

Liberał jest świadom tego, że pomoc socjalna może doprowadzić do poważnych wypaczeń, które opóźniają rozwój gospodarczy, zwiększają bezrobocie itd. Ale nie neguje tego, że są ludzie, którzy obiektywnie potrzebują pomocy. Darwinizm de facto uważa, że albo takich ludzi w ogóle nie ma, albo lepiej żeby ich nie było. I u nas zwolenników tego podejścia jest niestety bardzo wielu. Innym przejawem darwinistycznego myślenia o gospodarce, które obserwuję w polskiej opinii publicznej, jest przekonanie, że kryzys to świetny czas, aby przeforsować reformy rynkowe różnego rodzaju. Bo w kryzysie mamy sytuację, z której należy skorzystać. Nie uważam, by to było słuszne podejście. Moim zdaniem kraj i ludzi należy chronić przed szokami gospodarczymi i politycznymi, co nie znaczy, że wyrzekłem się wiary w wolny rynek. Nie jest przecież tak, jak chcą niektórzy, że już samo poprawianie błędów, które popełniono pod sztandarami liberalizmu, jest równoznaczne z zamachem na ekonomiczny liberalizm. Wprost przeciwnie. Jeśli się podejmuje tak wielkie dzieło, jak przeprowadzenie kraju z komunizmu do kapitalizmu i demokracji, to siłą rzeczy popełni się wiele błędów. Ja te błędy staram się poprawiać, na przykład korygując reformę emerytalną. To też jest ważna część mojej wizji.

Pan mówi, że przeciwstawia się darwinizmowi. Premier Tusk stwierdził niedawno, że stał się trochę socjaldemokratą. Problem w tym, że to tylko słowa. Nie skorygowaliście nigdy mocno antysocjalnego, wprowadzonego jeszcze przez waszych poprzedników, systemu podatkowego z podatkiem quasi-liniowym. Podwyższyliście VAT, który najmocniej uderza w gorzej sytuowanych Polaków. Państwo dobrobytu właściwie w tym kraju nie istnieje. Gdzie ta społeczna wrażliwość?

Żeby nie było niedomówień: tzw. współczująca polityka kolejnych rządów greckich doprowadziła tamten kraj do katastrofy. Naszym celem jest Polska bogata i silna. Bo w bogatym kraju ludzie są mniej biedni niż w kraju biednym, a w silnym kraju są bezpieczniejsi niż w słabym.

Pod warunkiem że dobrze działają mechanizmy redystrybucji.

Niekoniecznie. Tutaj w fundamentalny sposób się nie zgadzam. Oczywiście mógłbym, jak mój przyjaciel Leszek Balcerowicz, powiedzieć, że cała literatura światowa wskazuje na to, iż mam rację (śmiech). Ale tego nie będę robił, bo nie aprobuję takich chwytów retorycznych. Niemniej po prostu się nie zgodzimy. Ja uważam, że zasadniczym i najlepszym mechanizmem redystrybucji jest powszechnie dostępna i darmowa edukacja. Z wszystkimi innymi pomysłami na dzielenie bogactwa narodowego trzeba bardzo uważać. Znów przytoczę tutaj przykład Grecji. My musimy dziś w Polsce myśleć nie tylko o naszym obecnym dobrobycie, lecz także zastanawiać się, co będzie za np. 20 lat. Dlatego wierzę, że tym, czego teraz naszemu krajowi najbardziej potrzeba, jest wzrost gospodarczy. Bardzo ładnie powiedział to kiedyś Radek Sikorski: przed rokiem 1989 byliśmy częścią Europy Wschodniej. Potem – dzięki Unii Europejskiej – staliśmy się częścią Europy Centralnej. A teraz chcemy należeć do bogatej Europy Północnej.

Istnienie OFE będzie destabilizowało finanse publiczne do 2060 r. Jeśli tego nie zmienimy, tak samo będzie się działo i za rok, i za pięć, i za dziesięć lat.

Ale przecież model gospodarczy Europy Północnej, np. niemiecki albo skandynawski, bardzo mocno opiera się na rozbudowanym państwie opiekuńczym. I nie chodzi tu o wielkopański gest bogatych wobec biednych. To inwestycja w tę część klasy niższej i średniej, którą państwo wciąga do obiegu gospodarczego, przez co nakręca efektywny popyt wewnętrzny. To chcemy być częścią Europy Północnej, czy nie chcemy?

Proszę nie zapominać, że model północnoeuropejskiego państwa dobrobytu jest oparty na elastycznej pomocy dla obywateli, ale również na wysokiej konkurencyjności tych gospodarek. Do tego stanu musimy dopiero dojść. Może nie dokładnie do modelu skandynawskiego, bo ja pewnie dopuściłbym mniej socjalnych ingerencji państwa niż oni. Ale cel jest podobny.

Pytanie tylko, jaką drogą do tego celu dojść.

To fakt, że kraje skandynawskie doszły do miejsca, w którym są teraz, przez długie rządy socjaldemokratów. Ale wtedy mieliśmy zupełnie inny kontekst światowy. Istniał przecież blok sowiecki i tamtejsze gospodarki i kraje trzeciego świata były wtedy kompletnie niekonkurencyjne wobec Zachodu. Potem, gdy po upadku Sowietów świat niezachodni stał się bardziej konkurencyjny, w tych krajach północnych też przeprowadzono daleko idące reformy rynkowe. Także ścinające wiele aspektów ochrony społecznej. W Danii stało się to w latach 80., w Szwecji i Finlandii w pierwszej połowie lat 90., a w Niemczech za rządów Schroedera. Tylko dzięki temu te kraje są dziś konkurencyjne.

Mówi pan o wzroście gospodarczym, który jest głównym celem. Tyle że rozmawiamy dokładnie w momencie, w którym rząd musi nowelizować budżet. Przecież to najlepszy dowód, że wzrost nie jest taki, jak sobie pierwotnie zakładaliście.

Nowelizacja budżetu ma właśnie służyć temu, by gospodarkę w tym roku trochę mocniej stymulować. Według wszystkich podręcznikowych zasad ekonomii tak powinno się stać. Ale oczywiście mamy do czynienia z bardzo trudną sytuacją zewnętrzną, a także z pewnymi błędami w polityce pieniężnej w ciągu ostatniego roku.

Co to znaczy?

Powinniśmy w ostatnim roku mieć dalszy ciąg tego, co było w bardzo wielu innych krajach. To znaczy połączenie konsolidacji fiskalnej z ekspansywną polityką monetarną (chodzi o stopy procentowe utrzymywane przez Radę Polityki Pieniężnej na zbyt wysokim zdaniem Rostowskiego poziomie – red.). U nas tego nie było. Mamy obecnie, i to od dłuższego czasu, najwyższe realne stopy procentowe w całej Europie. Dzięki Bogu ta polityka przestała być aż tak bardzo restrykcyjna, jak była jeszcze rok temu. Ale dalej jest zdecydowanie zbyt restrykcyjna jak na sytuację, w której się znaleźliśmy. Dlatego musimy mocniej stymulować gospodarkę po stronie fiskalnej. I stąd ta nowelizacja.

Ale dlaczego pomylił się pan aż o 24 mld złotych, bo dokładnie o tyle trzeba budżet nowelizować?

24 mld złotych w skali budżetu to wcale nie jest tak dużo.

Jak to niedużo? Przecież to ok. 10 proc.

W relacji do dochodów budżetu to ok. 8 proc. W relacji do dochodów całego sektora publicznego to ok. 5 proc. Ale nasze dochody są bardzo mocno połączone z cyklem koniunkturalnym. Dokładnie tak samo było w 2009 r., kiedy dochody wręcz spadły nominalnie. A wtedy mieliśmy dużo bardziej sprzyjającą politykę monetarną. Poza tym już od wielu miesięcy mówiłem, że korekta budżetu może okazać się konieczna. Wymusza to na nas recesja w Europie. Ona się na szczęście nie pogłębia, ale obawiamy się, że stagnacja może być długotrwała. I dlatego przyszedł moment na działania stymulacyjne.

Jak będą się rozkładały cięcia związane z nowelizacją budżetu?

Szczegóły ogłosimy w sierpniu.

Wydawać by się mogło, że z pana żaden liberał tylko rasowy keynesista. Tylko by pan stymulował i stymulował.

Absolutnie nie. Uważam, że Keynes ma rację raz na ok. 70 lat. Ja akurat mam pecha być drugi raz ministrem finansów wtedy, kiedy on drugi raz ma rację. Problem z Keynesem polega tylko na tym, że on nazwał swoją najważniejszą książkę „Ogólna teoria zatrudnienia, procentu i pieniądza”. Tymczasem powinien ją nazwać „specjalną teorią”. To znaczy taką, która działa raz na jakiś czas (tzn. w latach 30. i w obecnym kryzysie). Ale na co dzień się nie sprawdza.

Dlaczego rząd zawiesza próg ostrożnościowy? Nie boi się pan, że zostanie to odebrane jako działanie doraźne, ratunkowe, jak określił poseł Przemysław Wipler – wykręcanie bezpieczników?

To nie wykręcanie bezpieczników, lecz raczej wymiana całej instalacji na bardziej nowoczesną. Zapowiadaliśmy wprowadzenie właśnie takiej nowoczesnej stabilizującej reguły wydatkowej, którą nazwałbym regułą dla dorosłych. Zabezpiecza ona finanse publiczne w sposób antycykliczny, czyli unikając działań, które potęgują spowolnienie. To nie jest rozwiązanie w myśl tych, którzy uważają, że kryzysy są idealnym momentem na wprowadzanie reform, bo mieści się w ich dość krwawej wizji polityki gospodarczej. Ja uważam, że prawdziwą dyscyplinę wykazuje się wtedy, gdy gospodarka się rozwija, pieniądze napływają. Właśnie wtedy trzeba się samoograniczać i nie wydawać za dużo. Nowa reguła to zapewnia i pozwala jednocześnie nie reagować na spadające dochody procyklicznie, gdy jest spowolnienie i dekoniunktura. To podejście mieści się w wizji dojrzałej Polski z dojrzałym elektoratem, który rozumie, że bezpieczne finanse publiczne są wartością także dla niego. Panowie zauważyli, że rynki przyjęły środowe oświadczenia z dużym spokojem. Stało się tak, ponieważ wiedzą, że poprzednio w gospodarczo dobrych latach 2011 i 2012 umieliśmy konsolidować finanse publiczne lepiej niż 23 kraje UE. Jesteśmy wiarygodni, bo tak robiliśmy wcześniej. To też nie przypadek, że z taką determinacją przeprowadziliśmy w czasie naszej prezydencji sześciopak unijny. Wiedzieliśmy, że wymagać on będzie od państw członkowskich wprowadzenia do końca tego roku reguł pozwalających na działania ograniczające wydatki, ale w sposób antycykliczny, i że to nam pozwoli przejść na bardziej dojrzałe systemy zarządzania.

Reguła będzie działać i ograniczać wydatki, gdy gospodarka będzie rosła. Ale teraz mamy inny problem: gospodarka zwolniła. To jest druga nowelizacja budżetu, której pan dokonuje. Co się stanie, jeśli ten stan się przedłuży, gdy gospodarka nie odbije znacząco w kolejnych latach? Czy dzisiejsze luzowanie deficytu nie wpędzi nas w kłopoty w finansach publicznych?

Po pierwsze, przypomniałbym, że choć to druga nowelizacja, to mamy kryzys największy od lat 30. i wielkiej depresji. Po drugie, nawet gdyby taki scenariusz się ziścił, to oczekuję, że nasza gospodarka nawet przy długotrwałej stagnacji w strefie euro będzie się rozwijała znacznie szybciej niż średnia europejska. To pokazują doświadczenia. Poza tym w dojrzałej demokracji nawet przy złych scenariuszach lepiej rozłożyć dostosowanie na dłuższy czas, niż przeprowadzić je w sposób szokowy. Będziemy zarządzali gospodarką na bieżąco, ta reguła na to pozwala. Obecnie słusznym działaniem jest stymulacja zawarta w zwiększeniu deficytu o 1 proc. PKB, co łączymy z konsolidacją o 0,5 proc. PKB. Czyli konsolidacja strukturalna będzie nadal trwała, choć tempo będzie wolniejsze niż w poprzednich latach. Myślę, że sytuacja zacznie się poprawiać później, niż pierwotnie zakładaliśmy, ale jeszcze w tym roku. Ta poprawa będzie coraz bardziej widoczna, choć liczymy się z tym, że jej tempo będzie wolniejsze, niż zakładaliśmy. Zresztą nie tylko my. Komisja czy EBC także miały inne prognozy. Powinniśmy być bardziej ostrożni i będziemy bardziej ostrożni.

Nie grozi nam ścieżka japońska – pompowanie pieniędzy w gospodarkę, które nic nie daje?

Boję się, że na taką ścieżkę może wejść Europa, ale nie Polska.

Rząd zawiesza próg pod presją nowelizacji. Wprowadzi własną regułę. Czy nie obawia się pan, że pana następcy ją zawieszą?

Dlatego ważne jest, byśmy wygrali kolejne wybory, bo już pokazaliśmy odpowiedzialność i determinację. Nie ma deus ex machina, który zapewni wbrew złym rządom stabilność finansów publicznych i w miarę szczęśliwych obywateli. W demokracji to obywatele podejmują decyzję, do kogo mają zaufanie i żadne reguły nie mogą tego zastąpić. To nie przypadek, że rynki z takim spokojem przyjęły informację o nowelizacji. Wiedzą, że nie tylko mówimy o odpowiedzialności, ale jesteśmy odpowiedzialni w naszych działaniach.

Nowelizacja zwiększy deficyt budżetu o 1 proc. PKB. Czy to nie stwarza zagrożenia przekroczenia progu 55 proc. pod koniec roku i uruchomienia sankcji z tym związanych?

Myślę, że przekroczenie nam nie grozi.

A co z procedurą nadmiernego deficytu? By została zdjęta, w ciągu dwóch lat mamy zmniejszyć deficyt do ok. 3 proc. PKB.

To jest nasz cel.

Ale właśnie deficyt zwiększamy. Wielu ekonomistów twierdzi, że zmieszczenie się w tym terminie będzie co najmniej trudne, jeśli nie niemożliwe.

Ktokolwiek piastuje ten urząd, nie podejmuje się tej pracy na zasadzie, że będzie ona łatwa.

A co będzie z Polską w euro w ciągu 10 lat? Będziemy w strefie czy nie?

Niech panowie zapytają mądrych ludzi, komentatorów nie brak w tym kraju (śmiech). Wydaje mi się, że 10 lat to realistyczny termin, może to nastąpić nieco szybciej. Jednak musimy mieć pewność, że strefa została na tyle zreformowana, iż możemy do niej bezpiecznie przystąpić. Jeśli mówiłem, że obecna stagnacja wynika z niezadowalających działań państw i instytucji unijnych, to widać, że nie ma takiego postępu w budowaniu instytucjonalnej infrastruktury strefy, jakiego bym sobie życzył. My nie mamy wpływu na to, jak szybko strefa będzie się integrowała. Kibicujemy i podpowiadamy, ale postęp jest niewystarczający.

Możliwy jest inny scenariusz? Polska poza strefą euro?

Nie wyobrażam sobie sytuacji, by z jednej strony w Europie była głęboko zintegrowana, także politycznie, strefa euro, z drugiej Federacja Rosyjska, a nasz kraj gdzieś pośrodku, w jakiejś szarej strefie. To nie jest przyszłość, która byłaby do zaakceptowania dla jakiejkolwiek znaczącej siły politycznej w Polsce.

Ale jest w tym pułapka, bo wejście do strefy ogranicza możliwość prowadzenia polityki, na którą pan obecnie stawia. Choćby fiskalnej ekspansji w czasie recesji, która musi zwiększyć dług publiczny. A jak kończą kraje, które mają wysoki dług i euro, przekonują się właśnie Portugalia czy Hiszpania.

Niekoniecznie, jeśli rekonstrukcja strefy zostanie dobrze dopracowana. Co więcej, gdybyśmy my mieli wystarczająco niską relację długu do PKB, np. ok. 40 proc., to można politykę antycykliczną prowadzić także w strefie euro. Tam są ograniczenia odnośnie do deficytów, ale przy niskich relacjach długu do PKB nie byłyby one zbyt rygorystycznie stosowane. To pokazuje, że przed wejściem do strefy wspólnego pieniądza musimy kilka rzeczy osiągnąć. Musimy mieć dużo bardziej konkurencyjną gospodarkę. Powinniśmy dlatego być wśród jednej trzeciej państw UE o najniższym bezrobociu, a dziś jesteśmy w okolicach połowy stawki.

Tylko że oddając własną walutę, państwo traci jedną z możliwości polepszania swojej konkurencyjności. Choćby poprzez deprecjację pieniądza.

I dlatego trzeba być tak dobrze przygotowanym. Problem polega na tym, że nie możemy – jak PiS – mówić: „Oddajcie nam naszą starą, dawną Europę, do której wchodziliśmy”. Europa się zmieniła i strefa euro będzie dużo bardziej zintegrowana, nie tylko ekonomicznie, lecz także politycznie. Obecnie nie jesteśmy bezpośrednio zagrożeni ze Wschodu. Mamy czas, by do przystąpienia do tej głęboko zintegrowanej Europy się przygotować, ale nie wiemy, jak będzie wyglądał kontynent euroazjatycki w 2025 r.

Nowelizacja budżetu ma służyć temu, by gospodarkę w tym roku trochę mocniej stymulować. Według wszystkich podręcznikowych zasad ekonomii tak powinno się stać

A co ze zmianami w OFE? Mamy trzy warianty zmian. Będzie czwarty?

Nie ma żadnego nowego wariantu, pracujemy nad ostateczną propozycją. Warianty pokazane w rządowym przeglądzie emerytalnym są także rozwiązaniami modelowymi. Ostateczna wersja będzie się trochę różniła, choć będzie najprawdopodobniej oparta na jednym z nich. Choć proszę także pamiętać, że są inne propozycje, których całkowicie nie odrzuciliśmy, jak np. pełna likwidacja OFE czy ich tzw. wygaszenie. Mimo że nie były rekomendowane, to nie są w pełni odrzucone. Więc te dodatkowe warianty także istnieją.

Ale są też inne możliwości zmian w systemie emerytalnym. Uszczelnienia, stopniowej likwidacji przywilejów górniczych, rolniczych.

System powinien być zmieniany i będzie, ale stopniowo. Pomysł, że w KRUS-ie jest 16 mld zł do wzięcia od ręki, jest śmieszny. To suma, która idzie na bieżące wypłaty obecnych emerytur i rent. W przypadku górników, gdyby nie zostali wyłączeni z systemu powszechnego przez rząd SLD, mielibyśmy dziś jedynie ok. 20 proc. mniej górników na emeryturze i taki procent obecnych emerytów nie pobierałby świadczeń. To znaczy, że z 8 mld zł, które budżet przeznacza na dopłaty do emerytur, zaoszczędzilibyśmy maksymalnie ok. 1,5 mld zł. A i to wątpliwe, bo słuszną interwencją rządu premiera Buzka było wprowadzenie emerytur pomostowych dla górników, więc zyski byłyby mniejsze.

Jednym z głównych kontrargumentów wobec rządowego raportu są wyliczenia Janusza Jankowiaka i Mirosława Gronickiego. Według nich PKB na OFE zyskał, a wpływ na dług był dużo słabszy, niż szacuje rząd.

Mimo że ekonomia nie jest w pełni nauką, powinna stosować w pełni standardy naukowe. Uważam, że jeśli ktoś nie pokazuje równań i założeń, to znaczy, że wyniki trzeba uznać za nieistniejące. Bo jak mamy mieć pewność, że związki przyczynowo-skutkowe są realistyczne lub że nie popełniono jakiegoś błędu czysto rachunkowego, jak w przypadku głośnej pracy Carmen Reinhart i Kennetha Rogoffa. Mówienie, że się nie pokaże równań i założeń, bo są własnością intelektualną, to podejście z czasów, kiedy uprawiano alchemię. Ciekawe, że argument Gronickiego i Jankowiaka jest rzadko powtarzany. To znaczy, że na arenie publicznej taka hucpa już nie przechodzi.

Widać negatywny wpływ na giełdę samego mówienia o zmianach.

Ja takiego wpływu obecnie nie widzę, ale uważam, że to względy, które należy poważnie brać pod uwagę. Pracujemy nad tym, by nie było tego rodzaju negatywnych skutków w średnim okresie. W przeglądzie emerytalnym jednym z kryteriów jest wprowadzanie zmian w taki sposób, aby nie destabilizować rynku kapitałowego. I nad tym pracujemy.

Czy nowelizacja nie potwierdza, że zmiany w OFE są przeprowadzane pod presją kłopotów budżetowych?

To nie jest działanie doraźne. Istnienie OFE będzie destabilizowało finanse publiczne do 2060 r. Jeśli tego nie zmienimy, tak samo będzie się działo i za rok, i za pięć, i za dziesięć lat. Oczywiście chodzi o sam system OFE, bo reforma emerytalna z 1999 r. jako całość je stabilizuje. To wielki błąd, że utożsamiono reformę z 1999 r. z OFE. Bo samo wprowadzenie zasady zdefiniowanej składki powoduje, że deficyt w systemie emerytalnym zamiast rosnąć, maleje i zbliży się w 2040 r. niemal do zera. Ale do tej reformy dodano OFE, które deficyt zwiększają, a to niepotrzebne i groźne. Pytali mnie panowie, jaka jest moja wizja, co bym chciał po sobie zostawić. Szczerze mówiąc, nie byłoby źle, gdybym mógł powiedzieć, że posprzątałem po Leszku Balcerowiczu. Oczywiście w tej części reformy z 1999 r., która była błędna, bo 4/5 tej reformy mi się bardzo podoba i było wielkim sukcesem.