Optymizm, jaki w ostatnich kilku miesiącach płynie z gospodarki światowej, na pewno cieszy. Jednak dla polityki gospodarczej w Polsce to odprężenie może nieść także ryzyko. Niebezpieczne może być pochopne przyjęcie, że najgorsze za nami, a także niedocenienie znaczenia długookresowych strukturalnych zagrożeń w naszej gospodarce. To drugie wydaje się zresztą ważniejsze.
Na pewno kluczowe znaczenie mają procesy demograficzne. Jakkolwiek katastroficzne prognozy sporządzane na koniec XXI wieku trudno traktować poważnie, bo są podobne bardziej do przewidywania końca świata przez Majów niż do projekcji przydatnych dla najszerzej nawet rozumianej polityki społeczno-gospodarczej. Jednak pogłębiona refleksja nad okresem kolejnych 20–30 lat byłaby celowa. Nie widać takiego wysiłku albo pojawia się on w formie kuriozalnej.
Taki kuriozalny charakter miało uzasadnienie do ustawy o wydłużeniu wieku emerytalnego. Autorzy tego uzasadnienia sporządzili prognozę wzrostu PKB na 60 lat, podając stopę wzrostu dla każdego roku z dokładnością do trzeciego miejsca po przecinku. Ocenili też, że pod warunkiem radykalnego wydłużenia wieku emerytalnego długookresowa stopa wzrostu wyniesie 2,5 proc. średniorocznie. Ta rządowa wielkość nikogo nie zbulwersowała. Czy dlatego że nie zasługuje na poważne potraktowanie, czy dlatego że została uznana za realistyczną? Jest jeszcze trzecie, najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie: ani posłowie koalicji, ani opozycji uzasadnienia (a tym bardziej ustawy) nie przeczytali.
Czy drastyczne obniżenie stopy wzrostu (w minionych dwu dekadach raczej przyzwoitej, choć nie bardzo wysokiej) jest nieuchronne? Czy Polska może, a jeśli tak, to pod jakimi warunkami, pozostać politycznie stabilnym krajem mimo tak powolnego wzrostu? Te pytania domagają się odpowiedzi.
Narastają czynniki, które coraz silniej będą negatywnie wpływać na tempo wzrostu. Są one w zasadzie znane: pogarszająca się (choć chyba ciągle korzystna) relacja ceny pracy do jej wydajności, relatywnie coraz droższa energia (szczególne znaczenie może tu mieć podkręcenie paktu klimatycznego Unii). Obydwa te czynniki pogarszają konkurencyjność. Ale dostrzec tu trzeba jeszcze, że wraz ze zbliżającym się do końca procesem prywatyzacji osłabnie napływ kapitału zagranicznego. Chociaż można mieć wątpliwości, czy dobrze się stało, że w minionych dekadach tak duża część polskich przedsiębiorstw znalazła się pod kontrolą zagranicznych podmiotów, to nie ulega wątpliwości, że był to też proces wspomagający (przynajmniej w średnim okresie) modernizacje przedsiębiorstw.
Najważniejsze wydaje się jednak to, że w perspektywie kolejnych dwu – trzech dekad nasilą się problemy ze zrównoważeniem finansów publicznych. Właśnie w tym obszarze czynniki demograficzne mają znaczenie kluczowe. Starzenie się ludności generuje wzrost poziomu wydatków publicznych (najważniejsze to wydatki na świadczenia i ochronę zdrowia). Przypuszczalnie spodziewać się też trzeba odroczonych obciążeń, które będą konsekwencją obecnego zatrudniania ludzi na umowach śmieciowych. Po prostu istotna część pracowników zgromadzi bardzo niskie kapitały emerytalne i nieuchronne będzie dotowanie ich świadczeń. Trudno też sobie wyobrazić, że w długim okresie państwo powstrzyma się skutecznie od znacznych wydatków wspierających budownictwo mieszkaniowe.
Być może te narastające potrzeby dałoby się sfinansować bez istotnych podwyżek podatkowych, gdyby gospodarka rosła przynajmniej w tempie 4–5 proc. i gdyby nie wysychały transfery z Unii, a także gdybyśmy mieli sprawny system egzekwowania podatków. Brakuje niestety podstaw, by uznać te warunki za możliwe do spełnienia. Trzeba przyjąć, że tempo wzrostu gospodarki działającej w ramach obecnego systemu nie będzie względnie wysokie, nawet gdy gospodarka światowa definitywnie przezwycięży kryzys. Ale to oznacza, że elementarne problemy społeczne będą się nawarstwiały, będą rosły napięcia. Tym bardziej że już rozpowszechnione jest przekonanie o braku elementarnej sprawiedliwości. Jak i kiedy zareaguje na te wyzwania świat polityki?
Wydaje się, że ani rządzący, ani opozycja nie są zatroskani problemami długiego okresu. Całkowicie pochłania ich doraźna rywalizacja. Nie jest to polska specyfika, ale w przypadku kraju takiego jak Polska niezdolność klasy politycznej do antycypacji przyszłych zagrożeń jest szczególnie niebezpieczna. Rzecz w tym, że kontynuacja rozwoju według dotychczasowej formuły staje się coraz trudniejsza, a Polska – inaczej niż np. Japonia – nie może się zadowolić osiągniętym już poziomem rozwoju. Nasz kraj jest rzeczywiście w sytuacji rowerzysty: nie możemy przestać pedałować, bo się przewrócimy.