Krew się we mnie burzy, gdy słyszę, że przedsiębiorcy to krwiopijcy, którzy wycisną ostatnie soki z kogo się da: od pracowników poprzez kontrahentów po instytucje państwowe.
Nie twierdzę, że takich nie ma, jednak przyklejanie tego typu łatki wszystkim, którzy zajmują się biznesem, jest absolutnie nieuzasadnione. Nie chodzi o to, że pazernych ponad miarę właścicieli firm nie należy piętnować – należy jak najbardziej. Ale czy można takim mianem określić kogoś, kto nie chce przyjmować na etaty, a w zamian proponuje współpracę na zasadach firma – firma (popularne samozatrudnienie)? Pewnie spora część społeczeństwa odpowie na to pytanie krótkim „tak”, uzasadniając: zatrudniający nie daje wyboru i dba wyłącznie o swoje interesy, bo przecież przerzuca wszystkie obciążenia podatkowo-składkowe na samozatrudnionego, a do tego może się z nim rozstać bez specjalnych komplikacji i dodatkowych kosztów. Rzeczywiście takie są skutki relacji firma – firma. Są też jednak i inne konsekwencje. Mianowicie, że ten wredny przedsiębiorca, który nie chce dać umowy o pracę, wprowadza mimochodem do świata biznesowego ludzi dotychczas z nim nieobeznanych. Przez swoją politykę zatrudnienia zmusza ich do nauki poruszania się wśród różnorakich kontraktów, urzędów, księgowych czy doradców. Ułatwia tym samym wejście na rynek, jeśli taki samozatrudniony wpadnie na pomysł, by zmienić swój dotychczasowy status na zatrudniającego.
Ani dane GUS (na koniec czerwca br.) o 2,9 mln prowadzących działalność gospodarczą, ani naszego dzisiejszego rankingu miast wojewódzkich (plus dwie aglomeracje ekstra) pod względem liczby firm na 10 tys. mieszkańców nie pokazują liczby samozatrudnionych. Czy to fałszuje obraz naszej przedsiębiorczości? Nie. Są tam wszyscy, którzy działają na własny rachunek. Bo tak wybrali!