Można wpaść w prawdziwą depresję. Gdzie się nie spojrzy, tam złe wiadomości. Jak napisał w raporcie sprzed tygodnia GUS, koniunktura w przemyśle jest najgorsza do dekady, a w budownictwie najgorsza od dwunastu lat.
Prof. Krzysztof Rybiński, rektor Uczelni Vistula w Warszawie
Bezrobocie w strefie euro jest najwyższe w historii, a wśród młodych ludzi w Grecji i Hiszpanii sięgnęło 60 proc. Ciekawe, ile procent trzeba, żeby doprowadzić do rewolucji. Zresztą Katalonia już dłużej nie czeka i ma zamiar odłączyć się od reszty Hiszpanii, rezolucję w tej sprawie ma dzisiaj podjąć regionalny parlament Katalonii. W Polsce też nie zapowiada się najlepiej, ostatni raport NBP przedstawia analizę rynku pracy. Analiza wahań koniunktury i trendów prowadzi do wniosku, że na razie firmy jeszcze nie dostosowały poziomu zatrudnienia do nowego trendu niższego wzrostu gospodarczego, a kiedy to nastąpi, możemy mieć do czynienia ze znacznie silniejszym wzrostem bezrobocia. Raport NBP pokazuje także, że rośnie zatrudnienie i aktywność zawodowa osób w wieku 45 – 60 lat, a maleje wśród osób młodszych niż 25 lat. Czyżby rozpoczynała się wojna pokoleń o pracę, jeżeli tak, to z pewnością nasili się, bo w przyszłym roku czeka nas stagnacja lub recesja.
Już od dawna wiemy, że uczelnie wyższe produkują bezrobotnych. Co prawda wyższe wykształcenie ciągle daje większą szansę na znalezienie pracy niż średnie zawodowe, ale kiedy już się znajdzie pracę po studiach, to premia za ich ukończenie prawie nie istnieje, co pokazała Diagnoza społeczna w zeszłym roku. Czyli tytuł magistra ciągle jest warunkiem otrzymania pracy i jego brak jest barierą, ale kiedy się już ma magistra, to i tak zarabia się jak „inżynier-magazynier” Grzesiuka.
Na całym świecie firmy budowlane podorabiały się na gigantycznych kontraktach rządowych, a u nas bankrutują, bo... realizowały takie kontrakty. Może ktoś przeanalizuje, dlaczego tak się stało, zresztą znany na arenie międzynarodowej ekspert od zarządzania projektami, który w wolnej chwili uczy tego na mojej uczelni, obiecał, że to wyjaśni. Tak się wkurzył, widząc to nieudacznictwo, że zaczął pisać bloga na ten temat.

Inne partie opozycyjne też powinny urządzać debaty gospodarcze

Nic nie idzie. Nawet premierowi Tuskowi. Zawsze mu żarło, a od jakiegoś czasu trzy czwarte Polaków twierdzi, że źle rządzi. Ja uważam, że rządzi tak samo jak w minionych pięciu latach, tylko ludzie zaczęli wybrzydzać. Do tej pory nie przeszkadzały im afery, żeby wspomnieć jednorękich bandytów i rozmowy cmentarne, katastrofę CAS-y, smoleńską i wiele innych skandali. Nie przeszkadzało ludziom, że gospodarka przeżyła trudny okres w 2009 r. Ale teraz problemy z refundacją leków, afera Amber Gold i spowolnienie gospodarcze jednak zmieniły nastroje społeczne. Na gorsze dla premiera. Pytanie, co z tym zrobi. Ma dwa wyjścia: albo postanowi odzyskać popularność i zaproponuje kiełbasę wyborczą finansowaną kolejnym skokiem na OFE, albo dojdzie do wniosku, że gorzej już być nie może, i przeprowadzi odważne reformy, narażając się wielu wpływowym grupom interesów.
Nie trzeba się dziwić, jeżeli w gospodarce i polityce będą się działy rzeczy dziwne, do tej pory niespotykane. Bo żyjemy w czasach dziwnych. Bo do czego to podobne, żeby we Włoszech od kilku lat spadało spożycie kawy. Co z tego, że jest ciężka recesja, na espresso i cappuccino zawsze wystarczało. Ale teraz zaczęło brakować. I do czego to podobne, żeby przez Wisłę w Warszawie można było przejść w kaloszach. Od 45 lat mieszkam w moim mieście, z kilkoma przerwami na pracę za granicą, i czegoś takiego nie pamiętam.
Bardzo dobrze, że partia opozycyjna zorganizowała debatę ekonomiczną. Nazwy partii nie wymienię, bo mnie media Sami Wiecie Które od razu oskarżą o różne straszne rzeczy. Ale namawiam wszystkie partie, żeby rozpocząć debaty na różne ważne dla kraju sprawy, jak uniknąć recesji, jak zatrzymać dramatyczny spadek innowacyjności, jak poprawić dzietność, jak poprawić edukację, jak zlikwidować korki w miastach, które kosztują nas kilka miliardów złotych rocznie. I o wielu innych ważnych sprawach. Formuła debaty powinna być taka, że lider partii zaprasza góra 8 – 10 osób, o bardzo różnych poglądach. Debata jest transmitowana na żywo w internecie i telewizji, a po debacie formułowane są wnioski, które za pomocą mediów trafiają pod strzechy. Może wtedy politycy wypracują lepsze decyzje, a ludzie oderwą się na chwilę od serialu o mamie Madzi i czegoś się nauczą, oglądając telewizję.