Europa zaciska pasa. Ale nie cała. Podczas gdy najbiedniejsi Hiszpanie, Włosi, Francuzi i Brytyjczycy z trudem wiążą koniec z końcem, ich najbogatsi rodacy ledwo odczuwają kryzys. Podwyżki podatków bez trudu rekompensują, wykorzystując tysiące luk w systemie fiskalnym. A jeśli to się nie uda, po prostu wyprowadzają fortunę do innego kraju.
Opublikowane kilka tygodni temu badania brytyjskiego skarbu państwa zaszokowały opinię publiczną. Okazało się, że 330 najbardziej majętnych poddanych Elżbiety II zapłaciło w ubiegłym roku średnio 10 proc. podatków. I to jak najbardziej legalnie. W kraju, w którym do niedawna najwyższa stawka podatku PIT wynosiła 50 proc. (od stycznia zostanie obniżona do 45 proc.), taki wynik już sam z siebie jest wyjątkowo zaskakujący. Ale w czasach, gdy rząd Davida Camerona przyjął najbardziej radykalny program oszczędnościowy od II wojny światowej, dla wielu osób taka sytuacja jest po prostu nie do zaakceptowania.
Wielka Brytania wcale nie jest jednak wyjątkiem. We Francji 0,1 proc. najbogatszych obywateli w ostatnich 10 latach zwiększyło swoje dochody o 43 proc., podczas gdy zarobki całego społeczeństwa praktycznie stały w miejscu (wzrosły o 6 proc.). Ale mimo to krezusi właściwie nie partycypują w ogólnokrajowym wysiłku na rzecz uratowania wypłacalności państwa. Co prawda we Francji, podobnie jak w Wielkiej Brytanii, system fiskalny nie tylko jest silnie progresywny, ale prezydent Francois Hollande zapowiedział dodatkowo podniesienie najwyższej stawki z 41 do 45 proc. i utworzenie na dwa lata nowej: 75-proc., dla osób zarabiających powyżej miliona euro rocznie. Jednak niewiele to znaczy, bo wśród 40 tys. stron francuskiego kodeksu podatkowego znajduje się nieskończona liczba ulg fiskalnych dostępnych wyłącznie najbogatszym. Odliczyć więc można zakup historycznej budowli, inwestycje w terytoriach zamorskich, zasianie lasu, a przede wszystkim ulokowanie oszczędności w jednym z bardzo licznych instrumentów finansowych. Dzięki temu tylko w ubiegłym roku najzamożniejsi Francuzi wyłgali się od przekazania fiskusowi kolosalnej kwoty 60 mld euro. To suma dwa razy większa od wartości ogłoszonego na początku września przez Hollande’a programu oszczędnościowego.
W Hiszpanii, której miasta paraliżują manifestacje zdesperowanych bezrobotnych, ulubionym sposobem ucieczki bogatych przed fiskusem są sicavy, zbiorowe fundusze inwestycyjne. Zgodnie z prawem zyski z ulokowanych w ten sposób pieniędzy są opodatkowane stawką zaledwie 1 proc. W wydanej niedawno książce „Sicavy, raje podatkowe” ekonomista Guillermo Rocafort wymienia z nazwiska setki osób z pierwszych stron hiszpańskich gazet, które w taki właśnie sposób igrają z urzędami skarbowymi. Są wśród nich i znany reżyser Pedro Almodovar, i infantka Pilar de Espana, siostra króla Juana Carlosa. Są także piłkarze – Fernando Hierro czy Ivan de la Pena. Są też właściciele najbardziej znanych hiszpańskich marek, jak Zara, Mango czy Pronovias. Co prawda, prawo wymaga, aby do funduszu objętego tak preferencyjnym podatkiem należało przynajmniej 100 osób, ale zdaniem prof. Rocaforta to żaden problem, bo większość udziałowców to osoby anonimowe lub podstawione. Co więcej, hiszpańskie prawo nie wymaga, aby w zamian za pobłażliwość fiskusa pieniądze z sicavów były inwestowane w królestwie. I z pewnością nie są, skoro kraj znajduje się w głębokiej recesji i o zyskowny biznes jest w nim trudno. Efekt: dzięki takim mechanizmom jak sicavy w ubiegłym roku na 45 mln Hiszpanów zaledwie 6829 zadeklarowało dochody do opodatkowania wyższe niż 600 tys. euro rocznie.

Przeciąganie fortun

Pobłażliwość dla krezusów bardzo utrudnia, o ile w ogóle nie uniemożliwia, przełamanie kryzysu w Europie. Latem niemieckie ministerstwo finansów opublikowało analizę, z której wynika, że przejęcie 40 proc. majątku najbogatszych mieszkańców państw unii walutowej pozwoliłoby co do grosza spłacić dług publiczny krajów Eurolandu. – Ale do tego potrzebne byłoby solidarne działanie wszystkich rządów Europy, jednak taka sytuacja jest mało prawdopodobna – zwraca uwagę DGP Fabian Zuleeg, ekspert European Policy Center w Brukseli.
Powodem, dla którego hiszpański premier Mariano Rajoy utrzymuje nadzwyczajne przywileje dla bogaczy, jest rywalizacja, jaka wywiązała się między krajami Unii o majątki milionerów. By się z nimi nie wyprowadzili, bo w czasach kryzysu każde euro, które przyczynia się do zwiększenia wzrostu gospodarczego i ograniczenia bezrobocia, jest na wagę złota. W tej rywalizacji przegrywa Francja, która przykręca śrubę krezusom. Dwa tygodnie temu Bernard Arnault, najbogatszy z Francuzów i czwarty najbogatszy człowiek na świecie, właściciel takich luksusowych marek, jak Louis Vuitton czy Christian Dior, którego fortuna zdaniem miesięcznika „Forbes” przekracza 41 mld dolarów, wystąpił o obywatelstwo Belgii. Kiedy je uzyska, będzie mógł przekazać praktycznie bez podatków majątek potomkom. Zapłaci także o wiele mniejszy podatek od bieżących dochodów niż w rodzinnej Francji. Zdaniem dziennika „Le Figaro” tą ścieżką poszło już przynajmniej 2 tys. najbogatszych francuskich rodzin, w tym właściciele sklepów Auchan czy znany piosenkarz Johnny Hallyday.
Innym ulubionym kierunkiem migracji francuskich krezusów jest szwajcarska Genewa. Tu, podobnie jak w Brukseli, mówi się po francusku, do ojczyzny jest kilkadziesiąt kilometrów, a przede wszystkim banki nie ujawniają tożsamości swoich klientów, co pozwala w ogóle uciec przed fiskusem. Kuszącą ofertę dla majętnych Francuzów ma także Wielka Brytania. – Dochody od kapitału sprowadzonego z zagranicy nie są opodatkowane. Ta kategoria funduszy jest objęta specjalnym regulacjami – tłumaczy Eric Ginter z londyńskiej agencji konsultingowej STC Partners, specjalizującej się w organizowaniu transferów Francuzów na Wyspy. Z kolei Wielkie Księstwo Luksemburga wyspecjalizowało się w oferowaniu poufnych kont bankowych dla bogatych Niemców, którzy chcą uciec przed fiskusem.
Dzięki takim regulacjom nawet w minionym, bardzo trudnym na giełdach roku aktywa finansowe najbogatszych Europejczyków nie zmalały. Jak wynika z opublikowanego w tym tygodniu raportu „Allianz Global Wealth”, w Belgii (czwarty najbogatszy kraj świata w tej kategorii) wzrosły one nawet o 3,4 proc., w Holandii zwiększyły się o 3,9 proc., a w Niemczech o 1,5 proc. W nieco większym stopniu (spadek o 5,3 proc.) ucierpieli jedynie bogaci Włosi. Ale to i tak nic w stosunku do drastycznych cięć pensji w sektorze publicznym i zabezpieczeń socjalnych oraz szybkiego wzrostu bezrobocia, jakie w tym czasie dotknęły całe społeczeństwo w wyniku programu oszczędnościowego Mario Montiego.
– Aktywa najbogatszych osób w ogromnym stopniu są mobilne, bo składają się z inwestycji portfelowych i giełdowych, które łatwo można przetransferować do kraju o korzystniejszych przepisach fiskalnych bądź takiego, którego gospodarka uniknęła recesji. Pracownicy najemni takich możliwości nie mają, bo nie znajdą pracy na drugim końcu świata, gdy ich własny kraj jest w recesji – tłumaczy DGP Nicolas Veron, ekonomista brukselskiego Instytutu Bruegla.



Ale to tylko część prawdy. Bogaci potrafią zarabiać także na tym, czego nie da się transferować: nieruchomościach. Doskonałym przykładem jest Paryż, drugie po Londynie najdroższe miasto Europy. Tu w ostatnich 10 latach ceny metra kwadratowego wzrosły o 185 proc. i dziś wynoszą średnio 8,4 tys. euro (w najlepszych dzielnicach znacznie więcej). Tej tendencji nie zahamowały nawet kryzys 2009 roku i ponowna recesja, w jaką Francja weszła w tym roku. – Ponieważ w Paryżu nowych budynków właściwie budować się nie da, a właśnie tu znajdują się najbardziej intratne posady, więc popyt na nieruchomości nie maleje. Jest on dodatkowo podsycany przez inwestorów z krajów Zatoki Perskiej, Rosji i Chin – wskazuje DGP Francoise Pons, dyrektor klubu dziennikarskiego Grande Europe. Rachunek w takim przypadku jest prosty: kto odziedziczył po rodzicach 100-metrowe mieszkanie w Paryżu, stał się mimo kryzysu milionerem. Tyle że większość paryżan na tym ucierpiała: już 2/3 mieszkańców stolicy żyje w wynajętym mieszkaniu – wynika z danych instytutu statystycznego INSEE. Do mieszkaniowych milionerów dobierze się też fiskus: Francois Hollande przywrócił podatek od wartości wielkich fortun (ok. miliona euro) w wysokości 1,8 proc.

Zyski w przyszłości

W Niemczech bogaci w kryzysie wręcz prosperują. Do takiego szokującego wniosku w tym tygodniu doszło ministerstwo pracy. Z zebranych przez ten urząd danych wynika, że o ile w 1992 roku wartość majątku najzamożniejszych mieszkańców kraju wynosiła 4,3 bln euro, to 20 lat później urosła do 10 bln euro. Dziś 10 proc. najbardziej majętnych Niemców posiada 53 proc. bogactwa kraju wobec 45 proc. w chwili zjednoczenia w 1990 roku. Jednocześnie udział 50 proc. najsłabiej zarabiających Niemców w majątku Republiki Federalnej zmalał do zaledwie 1 proc. Co więcej, jak obliczają eksperci ministerstwa, przez ostatnie 20 lat aż o 800 mld euro zmalała wartość majątku należącego do państwa.
– To jest mniej eksponowany efekt reform rynkowych kanclerza Gerharda Schroedera. Ceną za zdynamizowanie wzrostu gospodarczego było ograniczenie osłon socjalnych i zasadnicze zwiększenie przepaści między biednymi a bogatymi. Teraz to samo się stanie w innych krajach Europy, które wzorują się na niemieckich reformach – zauważa Veron.
Opodatkowanie najlepiej zarabiających zaczęło maleć wraz z postępem globalizacji. Jeszcze w latach 70. górna stawka podatkowa w Wielkiej Brytanii wynosiła 83 proc. I nie można było skorzystać ze zbyt wielu ulg. Jednak już w następnej dekadzie postępująca integracja rynków finansowych powodowała, że bogaci mogli coraz łatwiej transferować fundusze za granicę i unikać pazernego fiskusa. Aby ich powstrzymać, Londyn zaczął więc oferować im coraz większe przywileje, a wśród rządowych ekonomistów w całej Europie upowszechniło się przekonanie, że per saldo powyżej pewnego progu opodatkowanie dochodów bardziej szkodzi skarbowi państwa, niż go wzmacnia (krzywa Laffera).
Specjalne traktowanie elity finansowej przez europejskie rządy nie zmieniło się nawet u szczytu obecnego kryzysu. Jednym z przykładów są Włochy. Na początku września premier Mario Monti spotkał się w jednej z luksusowych rezydencji nad brzegiem jeziora Como z grupą 137 czołowych włoskich bankierów, przedsiębiorców i rentierów. Miał im mówić o dalszych planach podniesienia podatków, zacieśnienia szarej strefy i oszczędności budżetowych. Ale w trakcie tej z założenia ponurej prezentacji przeprowadzono wśród zebranych sondaż: kto chce, aby Monti pogromca bogatych pozostał u władzy także po zaplanowanych na wiosnę przyszłego roku wyborach. Wynik: 80 proc. zgromadzonych opowiedziało się za takim rozwiązaniem. Masochizm? Absolutnie nie. Monti, który w 2010 roku przejął ster rządu od skompromitowanego Silvia Berlusconiego, rzeczywiście wprowadza najbardziej radykalny plan cięć wydatków budżetowych i zaostrzenia egzekucji podatkowej od dziesięcioleci. Tyle że tylko w niewielkim stopniu dotyka on elitę finansową kraju. Może ona z kolei bardzo skorzystać na poprawie koniunktury gospodarczej, do jakiej powinny doprowadzić reformy.
Bank Włoch doszedł niedawno do podobnych wniosków co niemieckie ministerstwo finansów. Z jego obliczeń wynika, że majątek 10 proc. najbogatszej części społeczeństwa odpowiada 175 proc. dochodu narodowego kraju, czyli przeszło 3 bln euro. Wystarczyłoby, aby ta grupa społeczna oddała 1/5 tego majątku, a dług kraju spadłby ze 120 proc. PKB do bezpiecznego poziomu ok. 90 proc PKB. – Najprostszym sposobem dobrania się do tych pieniędzy wydaje się podniesienie stawek podatkowych i składek socjalnych. Monti taki ruch wykonał. Ale w ten sposób ograniczył dochody przede wszystkich osób o średnich i skromnych dochodach, które zwykle są pracownikami najemnymi. Najbogatsi tylko w niewielkim stopniu to odczuli, bo większość dochodów czerpią w inny sposób – tłumaczy DGP Cinzia Alcidi z brukselskiego Centrum Europejskich Analiz Politycznych (CEPS).
Jednym z takim sposobów jest szara strefa. Od początku roku Guarda di Finanza z zeznaniami podatkowymi w ręce zaczęła odwiedzać najdroższe kurorty narciarskie w Dolomitach i Alpach. Pukała do drzwi luksusowych willi, drogich restauracji czy sklepów z biżuterią, których właściciele albo deklarowali minimalne dochody, albo w ogóle nie rozliczali się z fiskusem. Tego lata taki sam scenariusz powtórzył się na wybrzeżu, gdzie celem inspektorów w błękitnych koszulach stały się z kolei drogie jachty. W panice przed przedstawicielami prawa z włoskich marin do mniej widocznych zakątków Morza Śródziemnego wypłynęło 30 tys. luksusowych jednostek. Ale wielu też dało się przyłapać – jak Flavia Briatore, miliardera, który dorobił się na wyścigach F1. Fiskusowi deklarował, że jego wart 20 mln euro jacht, 63-metrowej długości „Force Blue”, tak naprawdę jest narzędziem pracy, bo podnajmuje go bogatym klientom, podczas gdy w praktyce organizował na nim całonocne zabawy.
Walka z szarą strefą okazała się jednak o wiele bardziej spektakularna niż skuteczna. Od początku roku przyniosła do skarbu państwa prawie 10 mld euro. Ale to wciąż kropla w oceanie ukrytych dochodów, których lwia część wpada do kieszeni najbogatszych. W kraju, w którym nawet były premier Silvio Berlusconi jest oskarżany o ich ukrywanie, szara strefa jest oceniana przez bank centralny na 27 proc. dochodu narodowego – a więc blisko 500 mld euro rocznie. Na razie Montiemu udało się więc ją ograniczyć o zaledwie 2,5 proc.
– Jesteśmy świadkami postępującej pauperyzacji już nie tylko najbiedniejszych warstw społecznych w Europie, ale także warstw średnich przy jednoczesnym mnożeniu fortun przez najbogatszych – uważa Joerg Kraemer, główny ekonomista Commerzbanku. I nie bardzo wiadomo, co miałoby tę sytuację zmienić.
Mało które państwo, poza Francją, zdecydowało się na radykalne podniesienie podatków dla krezusów. Powód? Wtedy bogaci uciekną tam, gdzie fiskus jest dla nich przyjaźniejszy. Francuzi już uciekają. O ich fortuny rywalizują Wielka Brytania, Belgia, Szwajcaria, Luksemburg