Ostatnim przystankiem w objazdowej kampanii juana, która ma wypromować chińską walutę w skali międzynarodowej, stał się Tajwan: tamtejsze banki zaczną rozliczać transakcje w czerwonej walucie.
W kolejce czekają Londyn i Singapur. Czy kwestią czasu jest to, kiedy duża część handlu światowego będzie rozliczania w juanach, a banki będą trzymać w nich znaczącą część swoich rezerw?
Powoli. Pouczające może być spojrzenie w przeszłość. W momencie kiedy dolar zastąpił funta w roli waluty międzynarodowej, stało się to ok. 1925 roku, USA były największą światową gospodarką od ponad 40 lat. A i tak potrzeba było jeszcze wojen światowych i zakłóceń w handlu europejskim, aby ugruntował swoją pozycję.
Z pozoru postępy chińskiej waluty wyglądają imponująco. Od 2009 roku bankowe depozyty w juanach w Hongkongu skoczyły niemal z zera do 9,5 proc. łącznej sumy depozytów. Przyspieszyły również emisje obligacji dim sum, denominowanych w juanach papierów emitowanych w Hongkongu. Wypuściły je już m.in. Caterpillar, McDonald’s i Tesco, a także wiele banków, w tym HSBC.
Lecz wrażenie postępów jest dosyć zwodnicze. Arthur Kroeber z Dragonomics, mieszczącej się w Pekinie firmy badawczej, podaje, że obecnie ok. 6 proc. chińskiego eksportu i 13 proc. importu jest rozliczane w juanach. Wydaje się, że to dużo. Jednak w 1990 roku takie same dane dla marki niemieckiej w Niemczech wynosiły 80 proc. i 50 proc. Nawet w Japonii, która starała się przeciwdziałać umiędzynarodowieniu jena, żeby lepiej kontrolować rachunek kapitałowy, wynosiły one 38 proc. i 15 proc.
Analogie z Tokio są pouczające. Podobnie jak w Japonii, model chińskiego rozwoju opiera się na tanim kredycie wewnętrznym i niedowartościowanej walucie. Japonia odważyła się zacząć znosić ograniczenia kapitałowe dopiero na początku lat 80. XX wieku. Partia komunistyczna w Chinach jest nawet bardziej uzależniona od zdolności do alokowania kredytu oraz ochrony państwowego przemysłu i tworzących miejsca pracy eksporterów. Może to oznaczać, że Pekin powinien odwrotnie podejść do tego problemu. Najpierw musi wzmocnić krajowe rynki kapitałowe i uwolnić stopy procentowe, tak aby reagowały na sygnały rynkowe, a nie na telefony od państwowych planistów. Bez takich zmian otwarcie przepływów kapitałowych byłoby niebezpieczne. A bez tego postępy w zakresie znaczącego umiędzynarodowienia waluty będą przebiegać powoli.
Powstaje zatem pytanie, po co w ogóle rozpoczęto ten proces. Jedna z możliwości jest taka, iż chińscy reformatorzy rynkowi mają nadzieję, że logika umiędzynarodowienia wymusi zmiany w kraju. Byłby to zatem rodzaj gaiatsu – wykorzystania presji zewnętrznej do kształtowania polityki wewnętrznej, jak to czasem robiono w Japonii. W takim wypadku proces umiędzynarodowienia może postępować szybko, przynosząc radykalne zmiany, gdy chodzi o krajowe rynki kapitałowe i politykę kursową w samych Chinach. Jednak jest bardziej prawdopodobne, że Pekin nie wypuści cugli z rąk i proces ten straci na dynamice.
Financial Times