Przewidywanie przyszłości jest dla eksperta zajęciem ryzykownym. Najlepiej kreślić obraz świata za lat 100 – prawie na pewno się pomylimy, ale nawet jeśli będą się śmiać, to nas to nie zaboli.
Najtrudniej mówić o tym, co zdarzy się za 5 lat. Czasami jednak trzeba. Dlatego, choć z obawami, pragnę przedstawić najbliższą przyszłość europejskiej i polskiej elektroenergetyki. A będzie to przyszłość rewolucyjna i to bardziej dla nas, końcowych użytkowników, niż dla elektrowni. Dotychczasowy konsument energii stanie się także jej producentem.
Kluczowy jest oczywiście dostęp do odpowiednich technologii, ale technologie takie już istnieją. Wymienię trzy podstawowe. Ogniwa fotowoltaiczne, tzw. nadachowe, o mocach rzędu kilku kilowatów. Pikowiatraki do montowania na dachu lub w ogrodzie o podobnych mocach. Oraz pikoelektrociepłownie, zastępujące domowe kotły i termy gazowe – tu moc cieplna to kilka do kilkunastu kilowatów, a elektryczna 1÷2 kWe.
Najbardziej perspektywiczna wydaje się fotowoltaika. W Wielkiej Brytanii 90 proc. pikoźródeł to baterie fotowoltaiczne montowane na dachach. Jeden kilowat wymaga 6 – 8 mkw. dachu o południowej orientacji. Baterie fotowoltaiczne najłatwiej jest montować, a ich przyłączanie do instalacji elektrycznej też nie jest zbyt skomplikowane. Trzeba tylko pamiętać o wymianie licznika na nowoczesny, cyfrowy, ze zdalnym odczytem i koniecznie dwukierunkowy. Ceny ogniw stale spadają i obecnie kompletna instalacja kosztuje w Niemczech poniżej 2 tys. euro za 1 kWp razem z niezbędnym wyposażeniem elektronicznym, którego główną częścią jest inwerter przerabiający prąd stały z wiatraka na prąd zmienny sieci. Pojawiają się tu nowe, ciekawe rozwiązania, na przykład fotowoltaiczne dachówki, fotowoltaiczna papa, fotowoltaiczne szkło oraz zintegrowane panele hybrydowe (prąd, ciepła woda i izolacja cieplna w jednym). Jeżeli chcemy korzystać z własnej „darmowej” energii także w nocy, to musimy dokupić baterię akumulatorów lub... samochód elektryczny. To nie żart, Niemcy przewidują w 2030 r. 6 mln takich aut. A są one ruchomymi magazynami prądu.
Drugim atrakcyjnym sposobem produkcji energii elektrycznej są pikowiatraki. Są to przede wszystkim wiatraki o pionowej osi obrotu, lepiej dostosowane do generacji przydomowej, ponieważ wymagają mniejszych prędkości wiatru, osiągają znacznie niższe prędkości liniowe i są przez to bezpieczniejsze i cichsze (hałas < 40 dB, co odpowiada normalnej rozmowie lub pracy zmywarki do naczyń). Oba rodzaje turbin mają swoje wersje helisoidalne (helixturbine), czyli skręcone śrubowo wokół swojej osi. Wadą opisanych powyżej turbin jest ich wysoka cena. Klasyczne turbiny o osi poziomej kosztują 30 – 60 proc. mniej, ale są głośniejsze i trudniejsze do instalacji.
Trzecim przyszłościowym źródłem energii w Wielkiej Brytanii jest domowa pikoelektrociepłownia na gaz ziemny lub biogaz. Najczęściej jest to połączenie dwufunkcyjnego kotła gazowego (ciepła woda plus ogrzewanie) z modułem wytwarzającym energię elektryczną, na który składają się silnik zewnętrznego spalania oraz prądnica. Ceny takich urządzeń dramatycznie spadają. Z 5,5 tys. funtów w 2010r. na 3,5 tys. funtów w 2012 r., a dla deweloperów nawet 1,75 tys. funtów za jednostkę o kilku kilowatach mocy termicznej i około 1 kW mocy elektrycznej. Jednostka taka ma moc wystarczającą do ogrzania domu energooszczędnego o powierzchni ok. 100 mkw. i zapotrzebowaniu na moc cieplną 50 kW/mkw. (80 proc. ogrzewanie, 20 proc. ciepła woda). Koszt inwestycyjny da się porównać z ceną gruntowej pompy ciepła dobrej jakości. Gorzej będzie z porównaniem kosztów eksploatacji.

Zaczyna się nowa era. Prosumencka rewolucja energetyczna stoi u bram.

Rozwiązania te nie są na razie opłacalne w Polsce. Okres zwrotu z takiej inwestycji przekracza zazwyczaj 10 lat. Jednak w tym miejscu należą się dwa istotne wyjaśnienia. W Wielkiej Brytanii program promocji źródeł rozproszonych uruchomiono w kwietniu 2010 r. i przez dwa lata uruchomiono ok. 200 tys. instalacji. Plany angielskie to 8 mln małych źródeł do końca 2020 r. Mają one dać wzrost potencjału produkcji o 50 proc. Co prawda, będzie to potencjał mało stabilny, bo w ok. 90 proc. fotowoltaiczny i w ok. 5 proc. wiatrowy. W dodatku rozproszona generacja to tylko ok. 10 proc. konsumpcji, ale trzeba wziąć pod uwagę, że to jednocześnie 25 proc. wszystkich domów w Wielkiej Brytanii. Konsumenci, którzy zostaną producentami, czyli prosumenci, w ok. 60 proc. będą produkować energię dla siebie, a w 40 proc. kupować będą ją z sieci. Znowu statystycznie, bo najprawdopodobniej część energii własnej produkcji prosumenci sprzedawać będą do sieci, aby kiedy indziej odkupywać.
Co to nas wszystkich obchodzi? Otóż projekt nowej ustawy o odnawialnych źródłach energii z tzw. pakietu Waldemara Pawlaka wprowadza prawie wszystkie opisane rozwiązania na rynek polski, a przede wszystkim system specjalnych taryf (tzw. taryfy netto) działających w dwie strony przy zakupie i przy sprzedaży. Jedyna istotna różnica to brak wsparcia dla pikoelektrociepłowni, a szkoda, bo mogłyby one stabilizować sieć w około 3 mln instalacji, bo tyle jest w Polsce kotłów i piecyków gazowych, które oprócz ciepła mogłyby zacząć produkować prąd.
Natomiast we wszystkie odnawialne źródła będziemy mogli już wkrótce inwestować. Według Ministerstwa Gospodarki mamy w Polsce ok. 4 mln dachów w miastach i miasteczkach oraz 2 mln dachów na wsiach, 7-proc. wykorzystanie tego potencjału to 420 tys. instalacji i 1260 MW mocy – przy średniej mocy 3 kW na instalację. Społeczna Rada Narodowego Programu Redukcji Emisji uważa, że w perspektywie 2020 r. mogłoby to być nawet 2000 MW, czyli tyle, ile dwa nowe bloki energetyczne w Opolu.
Własna „darmowa” energia da impuls do rozwoju pojazdów elektrycznych, nie tylko samochodów, lecz także traktorów na wsi. Możliwość podjęcia decyzji – sam zużyję lub sprzedam – zachęca do oszczędzania energii, zwiększy zainteresowanie budownictwem energooszczędnym oraz „prawie zeroenergetycznym”, czyli pasywnym.